Na placu boju pozostał już tylko on. Iggy Pop żegna się z fanami z wielką klasą [relacja z SXSW]

Iggy Pop zaczyna się wycofywać z rockowego życia i żegnać z fanami. Artysta był jedną z największych gwiazd festiwalu South By South West.

Po niedawnej śmierci w krótkim odstępie czasu Davida Bowiego i Lemmy'ego Kilmistera, na placu boju, a raczej na scenie, pozostał już tylko on - jeden z ostatnich wielkich rockowych buntowników swojego pokolenia. Ostatnio było o nim głośno: właśnie przygotował premierową płytę, nad którą pracował z Joshem Hommem, jednym z najbardziej cenionych muzyków generacji o połowę młodszej niż on sam. Teraz zaczęli wspólnie promować ten materiał na koncertach.

Trudno nie odnieść wrażenia, że Pop, świadomy swego wieku i związanych z nim ograniczeń, zaczyna się wycofywać z rockowego życia i żegnać z fanami. Znamienny był już sam tytuł płyty: "Post Pop Depression", znamienny jest wyraźnie melancholijny charakter materiału, który się na niej znalazł, znamienne były zapowiedzi wokalisty, że ta płyta i ta trasa mogą być ostatnimi w jego karierze. Jeśli to naprawdę pożegnanie, to wszystko wskazuje na to, że będzie naprawdę mocne, głośne i pamiętne.

Nie udawał, że jest młody

Koncert podczas festiwalu South By South West był na to na znakomitym dowodem. Zaczął się tak, jak fani mogli sobie wymarzyć: po intro w postaci indiańskiej pieśni, na scenę weszli muzycy z zespołu, z Hommem na czele, wszyscy w nienagannych czarnych garniturach. Rozległ się charakterystyczny riff jednego z największych przebojów w dorobku Popa: "Lust For Life". Za chwilę na scenę wbiegł sam wokalista i wykonał na jej brzegu swój charakterystyczny indiańsko-neurotyczny taniec. Przez moment można było ulec iluzji, że wciąż są lata 70., a Pop wytycza właśnie szlak dla nachodzącej punkowej rewolucji.

Wiedząc, że tego złudzenia nie da się utrzymać zbyt długo, wokalista zdobył się na gest trudny, ale imponujący: bardzo szybko obnażył się - w sensie dosłownym, ale przede wszystkim przenośnym - i ani przez moment nie ukrywał swego wieku, swej niepełnosprawności, fizycznej degeneracji swojego organizmu.

Ogrywał znakomicie zniekształcenia swego ciała, jego niezdolność do tego wszystkiego, co potrafił pokazać na scenie w swoich najlepszych latach. Świadomy, że już dawno przekroczył granicę, za którą popkultura nie pozwala mężczyźnie pokazać nagiego ciała, a fizjologia - ruszać się jak dawniej, Pop nie robił sobie nic ani z jednej, ani z drugiej. Nie udawał, że jest młody, że jest sprawny, nie przejmował się, że według dzisiejszych popkulturowych wzorców urody to, co pokazuje na scenie, po prostu nie jest ładne. Nie oszukiwał. Był prawdziwy w swoim bardzo już niezdarnym tańcu. A przez to budził wielki podziw i szacunek. Jeśli to było naprawdę pożegnanie, to godne wielkiego mistrza, jakim bez wątpienia jest Iggy Pop.

 

Wrócili Bloc Party, Santigold i The Kills

Muzyczna część festiwalu South By South West miała także wielu innych bohaterów. Każdy reprezentowany na tej imprezie gatunek muzyczny doczekał się w Austin obiecujących debiutów, intrygujących niespodzianek, spełnionych obietnic i pożądanych powrotów.

W znaczący sposób przypomnieli o sobie swoim wielbicielom wykonawcy, o których przez jakiś czas było ciszej, ale właśnie wrócili z nowymi płytami i nowymi pomysłami: Bloc Party, Santigold i The Kills.

Ci pierwsi na koncertach ze sporym powodzeniem łączyli najnowszy materiał z wielkimi przebojami z przeszłości. Premierowe utwory, z płyty zatytułowanej dość bałwochwalczo "Hymns", delikatne, wyciszone, mocno nasączone elektroniką, zdają się nie mieć wiele wspólnego z dawnymi, dynamicznymi, gitarowymi - nomen omen - hymnowymi piosenkami.

A jednak na scenie muzykom udaje się z powodzeniem łączyć ogień z wodą. Wokalista grupy, Kele Okereke, nadal znakomicie radzi sobie z trudną sztuką komunikowania się z publicznością. I tylko jedna rzecz może sprawiać pewien żal wielbicielom dawnego oblicza grupy: na koncertach, zwłaszcza kiedy brzmią utwory z pierwszej płyty, bardzo wyraźnie słuchać, jak genialnym i oryginalnym perkusistą był Matt Tong, który nie występuje już z dawnymi kolegami. Zastępująca go dziewczyna, owszem, na poziomie nadawania graniu zespołu energii radzi sobie znakomicie, ale wyraźnie słychać w jej grze brak finezji charakterystycznej dla jej poprzednika.

 

Na scenie wózki z hipermarketu

Santigold, tak jak to ma w zwyczaju od zawsze, nie gra zwykłych koncertów, uzupełniając część muzyczną o elementy performance'u i przedstawienia teatralnego. Widowisko związane z jej najnowszą płytą, podobnie jak ona cała, poświęcone jest konsumeryzmowi i komercjalizacji we współczesnym świecie wszystkiego, co tylko możliwe.

Wizualizacje, wyświetlane podczas kolejnych piosenek, atakują mocnymi, jaskrawymi kolorami: różem, fioletem, pomarańczem, a przedstawiają przede wszystkim pełne towarów półki w hipermarketach i opakowania najróżniejszych produktów. Także układy choreograficzne, które prezentują dwie, idealnie zgrane, tancerki, poruszają się w podobnym kręgu tematyczno-estetycznym - dziewczęta tańczyły np. z wózkami z hipermarketu.

To wszystko miało mieć w zamierzeniu wymiar mocno krytyczny i antykonsumpcyjny, robiło jednak raczej wrażenie popartowskiego fetyszyzmu masowo produkowanymi przedmiotami. Ale przecież nikt od popowej artystki nie wymaga głębokiej krytyki społecznej. A na poziomie muzycznym i wizualnym propozycja Santigold robiła świetne wrażenie.

 

Wywlekali na scenę swoje emocje. Dziś został profesjonalizm

To, co pokazała w Austin formacja The Kills było niemal dokładnym przeciwieństwem wystylizowanego, eleganckiego widowiska Santigold. Tu nie było żadnych tancerek ani wizualizacji. Tu nie było niczego, co odciągałoby uwagę od głównych bohaterów tego widowiska: dwojga muzyków, tworzących ten zespół.

Kiedyś słynęli z tego, że - najpierw jako para, potem już tylko dość mocno pokłóceni ze sobą "byli" - wywlekali na scenę wszystkie swoje emocje. Dziś nic z tego nie zostało. Dziś zagrali znakomity pod względem warsztatowym i energetycznym koncert, w którym jednak tych emocji mocno brakowało. Wszystko się zgadzało: surowe dźwięki gitary, charakterystyczny głos wokalistki, Alison Mosshart, wielkie przeboje zespołu i mały przedsmak nowej płyty. Trudno było jednak pozbyć się wrażenia, że na scenie była dwójka muzyków, którzy przyszli dość beznamiętnie, choć rzetelnie, wykonać swoją pracę.

 

Nie był to wielki powrót Crystal Castles

Występ w Austin miał być dla zespołu Crystal Castles wielkim powrotem po potężnym kryzysie. Lider grupy, Ethan Kath, miał tego wieczoru zaprezentować swój nowy materiał, a przede wszystkim - nową wokalistkę, Edith Frances, która zastąpiła poprzednią, znaną z ekscentrycznych i autodestrukcyjnych zachowań na scenie Alice Glass. Nie miał to być co prawda pierwszy występ z jej udziałem, ale pierwszy przed tak znaczącą publicznością jak ta, która przyjeżdża do Austin na festiwal SXSW.

Wszystko zaczęło się całkiem obiecująco: lider grupy zaczął generować brudny, szorstki elektroniczny hałas, z którego od zawsze znany był ten zespół, a Frances pokazywała, jak sobie wyobraża zastąpienie Glass.

Poszła w stronę sporego kontrastu ze swą poprzedniczka. O ile Glass była gdzieś poza płcią, do jakiegoś stopnia androgyniczna i niedostępna, o tyle nowa wokalistka jest niemal stereotypowo dziewczęca i otwarta - choćby na tym najprostszym poziomie, że prezentuje widzom promienny uśmiech, co Glass w zasadzie się nie zdarzało. O ile ta pierwsza ubierała się w zasadzie punkowo, druga wystąpiła w Austin w eleganckiej sukience, o ile ta pierwsza była jak android z bladerunnerowej przyszłości, ta druga - raczej jak dziewczyna z francuskiego ruchu oporu z drugiej wojny światowej.

Rozbudzona ciekawość widzów co do nowego oblicza zespołu musiała jednak zostać błyskawicznie stłumiona: po zagraniu zaledwie kilku utworów coś się popsuło ze sprzętem: grupa kilkakrotnie próbowała rozpocząć kolejną piosenkę, ale za każdym razem kończyło się to niepowodzeniem. Zdenerwowany Kath wyskoczył zza swojego zestawu elektronicznych instrumentów i ostentacyjnie zszedł ze sceny, nawet nie spoglądając na zdezorientowanych widzów.

Słynny koncert Crystal Castles na festiwalu Glastonbury kilka lat temu, przerwany przez ochronę z obawy, że Alice Glass zrobi sobie jakąś poważną krzywdę, trwał mniej więcej tyle samo - kilkanaście minut. Ale przeniósł zespół do pierwszej ligi. Ten w Austin z pewnością nie przyniesie takiego skutku.

 

Hiszpanki z Hinds były rozchwytywane

Na festiwalu, w ciągu kilku dni, wystąpiło kilka setek zespołów. Nie sposób wymienić więc choćby nawet tylko małej części z nich - tych, które wypadły najlepiej. Warto wspomnieć z pewnością tych wykonawców, o których było najbardziej głośno: Hiszpanki z Hinds były rozchwytywane przez organizatorów wszystkich koncertów, w sumie zagrały podczas imprezy... 17 razy, bijąc tegoroczny rekord i wzbudzając bardzo entuzjastyczne reakcje widzów. Najbardziej ceniony ostatnio przez amerykańskich krytyków na scenie indie-punkowej zespół Beach Slang zagrał "tylko" dziesięć koncertów, prezentując niezwykłą żywiołowość i niemal rozczulający entuzjazm. Obie grupy będzie można niedługo zobaczyć w Polsce. Pierwszą na gdańskim festiwalu Soundrive, drugą - na katowickim Offie.

 

Fanów pełnego energii i wściekłości na świat punk rocka z pewnością zachwycił występ multietnicznej grupy Downtown Boys, wielbiciele bardzo popularnego dziś w Stanach nurtu "pamiętnikarskiego" - czyli dziewcząt, śpiewających proste piosenki z tekstami pełnych bardzo intymnych zwierzeń - mieli do wyboru kilka bardzo wysoko notowanych opcji: od najbardziej energetycznej w postaci skaczącej po scenie i nawołującej do tańca wokalistki duetu Diet Cig przez punkujacą, choć pozbawioną gitary propozycję duetu Slingshot Dakota, aż do najspokojniejszej - delikatnych ballad rozrywanej przez organizatorów koncertów Frankie Ocean.

 

Dużo pretendentów do popularności w Stanach, wobec których od dawna mają pewien kompleks w kwestiach muzycznych, przysłali do Austin Brytyjczycy. Wśród nich wymienić warto przynajmniej czterech wykonawców, którzy sprawiali wrażenie w pełni gotowych do zagranicznej kariery. To grające alternatywny pop mocno nasączony elektroniką zespoły: Haelos i Honne. To także dwie wokalistki: Lapsley i Dua Lipa, obie ocierające się o pop, choć w zupełnie inny sposób. To tylko kilka z nazw, które po tym wydaniu festiwalu South By South West z pewnością warto zapamiętać.

 

źródło: Okazje.info