W nocy z soboty na niedzielę w Poznaniu zakończyła się trzecia edycja imprezy, której pełna nazwa brzmi dziś Enea Spring Break Showcase Festiva & Conference. To młode przedsięwzięcie, przeznaczone dla młodych wykonawców, jest z roku na rok coraz większe, lepsze i bardziej interesujące. Uczestnictwo w tym wydarzeniu szybko stało się modne, a dla przedstawicieli branży muzycznej - obowiązkowe.
Kolejna, trzecia już, edycja festiwalu pokazała jak głęboka jest nowa fala polskiej muzyki. Organizatorom udało się zaprosić do Poznania kilkudziesięciu godnych uwagi debiutantów. Co więcej, byli to wykonawcy w których twórczości nie sposób było dostrzec grzechu, który przez wiele lat zatruwał młodą rodzimą scenę: niewybaczalnej wtórności i ślepego zapatrzenia w kilka wiecznie żywych w Polsce gatunków.
O tym, że w Polsce nie gra się już tylko, jak przez długie lata, studenckiego rocka, grunge'u i reggae, można się było dowiedzieć już podczas dwóch poprzednich edycji poznańskiej imprezy. Tym razem okazało się, że młoda polska muzyka zrobiła już kolejny krok do przodu i nie musi koniecznie oznaczać duetów: ona śpiewa, on gra na laptopie albo samotnych, smutnych singer/songwriterek i singer/songwriterów z akustycznymi gitarami.
Można było odnieść wrażenie, że ten przyczółek został już zdobyty, a teraz młodzi polscy wykonawcy umacniają się na tych pozycjach: wzbogacają swoje brzmienie, poszerzają składy, zaczynają coraz odważniej eksperymentować.
Jeśli na tegorocznej edycji imprezy pojawiał się singer/songwriter, to zwykle wspierany przez zespół: mocny, często wieloosobowy i wyposażony w nie do końca standardowy zestaw instrumentów. Najlepszy przykład to Buslav, jedno z nazwisk, które po tym festiwalu na pewno trzeba zapamiętać. Doświadczony muzyk sesyjny, przez lata występujący za plecami innych, jakiś czas temu postanowił działać na własne nazwisko i zaprezentować autorski repertuar. Jego nastrojowe ballady już same w sobie robią bardzo mocne wrażenie. Jeszcze bardziej wzmacniały je bogate aranżacje, rozpisane na spory skład. Prym wiodła w nim mistrzowska sekcja rytmiczna, która nadawała piosenkom wyjątkowej mocy.
Artysta ma już gotową debiutancką płytę, która niedługo ma się ukazać nakładem jednej z dużych polskich wytwórni. Można więc mieć pewność, że to nazwisko jeszcze powróci, można się też domyślać, że może być o nim dość głośno.
Kolejny, zupełnie inny, przykład to Zielińska - bardzo młoda singer/songwriterka, w której piosenkach, zagranych z towarzyszeniem nietypowej sekcji rytmicznej, wyraźnie słychać inklinacje w kierunku nietypowego, akustycznego popu. Słychać też zachwycającą chwytliwość i spory potencjał przebojowy. W przeciwieństwie do Buslava to nie jest jeszcze w pełni ukształtowana artystka, ale jeśli znajdzie kogoś, kto umiejętnie zadba o jej dalszy rozwój, ma szanse na sporą popularność. A trudno o lepsze miejsce na takie spotkania niż właśnie Spring Break.
Jeśli na festiwalu pojawiała się piosenkowa elektronika, to obowiązkowo podana w niekonwencjonalnej postaci - tak jak w przypadku projektu Sonar. Wcześniej jednoosobowy, rozrósł się dziś o wokalistkę o ciekawym głosie, perkusistę i klawiszowca. Lider, Łukasz Stachurko, znany jako połowa duetu Rysy, łączy pod nowym szyldem charakterystyczne dla siebie elektroniczne brzmienia z niemal jazzową frazą, przenosząc te pierwsze w zupełnie inny wymiar.
Przykładów takiego niekonwencjonalnego podejścia do form dość intensywnie przećwiczonych w ostatnich latach na polskiej scenie było na Spring Breaku sporo: Bemine, łącząca chłodną elektronikę z miękkimi brzmieniami kontrabasu, Agi Brine, umiejętnie wykorzystująca talent towarzyszącej jej perkusistki, która swoją energią i nietypową techniką mocno ożywiała surowe, elektroniczne brzmienia czy duet Soxso, budujący z dobrze znanych klocków elektronicznego grania zupełnie nową jakość, podkręconą na dodatek ciekawymi wizualizacjami.
Mocną i ciekawą reprezentację miała na festiwalu scena ostrzejszego grania. Organizatorzy nie zdecydowali się co prawda włączyć do programu metalu, ale noise'u czy post-hard core'a było sporo. Bardzo ciekawie wypadły surowe, zimnofalowe piosenki grupy Martim Monitz, motoryczny noise zespołu [peru], a przede wszystkim brudne emo zespołu Diary Of Laura Palmer.
Ci lubelscy muzycy działają od kilkunastu już lat w rożnych zespołach niezależnych i na festiwalowej scenie poradzili sobie po mistrzowsku, umiejętnie ewokując klimaty rodem z francuskiej sceny emo z połowy lat 90-tych. Ta trudna, szorstka muzyka z pewnością nie jest dla wszystkich, ale dziś, w dobie powrotu wielu zapomnianych gatunków z ostatniej dekady ubiegłego wieku, brzmi bardzo świeżo i pociągająco.
Tegoroczny Spring Break okazał się wielkim sukcesem frekwencyjnym. I to w dwóch wymiarach. Po pierwsze przyciągnął tłum zwykłych widzów. Pod sceną pełno było nie tylko podczas występów gwiazd, kluby w których występowali debiutanci były zatłoczone równie mocno. Jak na showcase'owych festiwalach tego typu w Europie pod drzwiami formowały się kolejki, a widzowie cierpliwie czekali, żeby zobaczyć chociaż jeden utwór nieznanego zespołu. Tego w Polsce jeszcze nie było. Spring Break także i w tym względzie wyznacza nowe standardy na polskiej scenie.
Po drugie - poznańska impreza zgromadziła mnóstwo przedstawicieli rodzimej branży muzycznej. O ile w pierwszym roku istnienia pod tym względem festiwal był wydarzeniem o wymiarze raczej towarzyskim, w drugim - stał się ważnym forum spotkania całego środowiska, o tyle tym razem był już przedsięwzięciem, na którym obecność była niemal obowiązkowa. Na panelach i koncertach mijali się wieloletni prezesi koncernów fonograficznych i nastoletni menedżerowie promujący zespoły swoich nastoletnich przyjaciół, mijali się wydawcy, muzyczni fotografowie, szefowie agencji koncertowych, dziennikarze, sami muzycy i przedstawiciele zupełnie nowych, kształtujących się dopiero, zawodów związanych ze sceną muzyczną.
Poznański festiwal pokazał też, jak tego typu impreza może świetnie współgrać z miastem, w którym jest organizowana. Po raz pierwszy organizatorom udało się wyjść poza - w jakimś sensie zamknięty i hermetyczny - obieg klubowy, gdzie odbywa się większa część festiwalu. Główne koncerty w programie imprezy - występy takich gwiazd jak Brodka czy Dawid Podsiadło - po raz pierwszy odbywały się w otwartej przestrzeni publicznej, na Placu Wolności. Owszem, były biletowane, ale z powodzeniem wpisywały się w weekendową aktywność poznańskiego centrum i sprawiały, że miasto żyło przez te trzy dni bardzo intensywnie.
- Bardzo nam zależało na tym, żeby nieco przesunąć priorytety promocyjne miasta z tego, co było do tej pory na pierwszym miejscu, czyli sportu. Festiwal Spring Break okazał się znakomitym pomysłem, dlatego chętnie wsparliśmy tę imprezę - opowiadał prezydent Poznania, Jacek Jaśkowiak, który był uczestnikiem jednego z festiwalowych paneli.
Organizatorzy festiwalu pokazali, że dobrze wychodzi im współpraca z lokalnymi władzami - oprócz Placu Wolności Spring Break gościł w jeszcze innych miejskich obiektach: część koncertów obywała się w centrum sztuki Zamek, panele - w Bibliotece Raczyńskich.
Pokazali także, że udaje im się coś, co w wielu innych miastach zupełnie nie wychodzi: koordynacja działań z podmiotami przygotowującymi inne imprezy w mieście. Pierwszego dnia festiwalu w jednej w hal Międzynarodowych Targów Poznańskich odbywał się koncert niemieckich mistrzów nietypowej elektroniki, tria Moderat. Zbieg tych dwóch wydarzeń wydawał się bardzo niefortunny, bo to propozycje przeznaczone dla podobnej publiczności. Okazało się jednak, że wystarczy jedna rozmowa i wspólne ustalenie godzin rozpoczęcia poszczególnych występów, żeby wszyscy chętni mogli uczestniczyć w najbardziej intensywnym momencie festiwalowych show case'ów, a potem zobaczyć - znakomity swoją drogą - występ Niemców.
To wszystko pokazuje bardzo wyraźnie, że Spring Break wychodzi już powoli ze swej fazy niemowlęcej i staje się coraz bardziej dojrzałą i coraz ważniejszą imprezą, znakomitym uzupełnieniem dotychczasowej rodzimej oferty festiwalowej.