John Lydon przed warszawskim koncertem Public Image Ltd.: Czuję się jak ostatni Mohikanin

Od zawsze bezkompromisowy, radykalny i bezpośredni. Od zawsze mówi w sposób, w którym ironia łączy się z szyderstwem. Przed polskim koncertem John Lydon opowiada, od kogo się tego nauczył.

Przemysław Gulda: Rozmawiamy niedługo po twoich 60 urodzinach. Jak się bawiłeś?

John Lydon: Nie było żadnej zabawy. To był dzień jak co dzień. Siedziałem w fotelu, czekałem na kolejne telefony z życzeniami i bardzo, ale to bardzo starałem się być miły dla wszystkich, którzy dzwonili. Nie jestem pewien, czy mi się to do końca udało. A właściwie jestem nawet pewien, że mi się nie udało. No cóż, taki już jestem. Na szczęście, ci którzy wciąż jeszcze do mnie dzwonią, mają wobec mnie świętą cierpliwość - dlatego dzwonią - więc mam nadzieję, że zrozumieli, dlaczego byłem niemiły.

Jak się czujesz jako 60-letni punkowiec?

- Jak ostatni Mohikanin. W ostatnim czasie zmarło tylu muzyków, że mam wrażenie, że naprawdę przechadzam się cmentarną aleją, coraz bardziej pełną grobów. To się staje coraz większym wyzwaniem: inni nie żyją, więc wszyscy patrzą już tylko na mnie. To mnie dopinguje do dalszej pracy. Ale że co? Że niby miałbym się przejmować swoim wiekiem? Szczerze mówiąc jeśli chodzi o takie kwestie, największą tragedią były dla mnie 21 urodziny. Wtedy zrozumiałem, jaki jestem stary i zacząłem sam siebie za to nienawidzić. Wiedziałem, że to już koniec. To było trudne doświadczenie, ale za jego sprawą wszystkie następne urodziny były już znacznie łatwiejsze do zniesienia.

Jeśli chcesz dorównać Charliemu Harperowi z punkowego zespołu UK Subs, który ma 72 lata i wciąż występuje na scenie, masz jeszcze sporo przed sobą.

- No tak, Charlie rzeczywiście zawsze był starszy od nas wszystkich i to się jakoś nie chce zmienić. Szanuję go tak jak szanowałem wtedy, kiedy obaj zaczynaliśmy grać punk rocka, a nawet jeszcze bardziej, bo wtedy w sumie był u nas przegrany za sprawą swojego wieku. Jeszcze bardziej, bo żyjąc tyle lat doskonale widzę i rozumiem, że im dłużej się żyje, tym więcej ważnych i ciekawych historii ma się do opowiedzenia. W życiu o wiele więcej nauczyłem się od staruszków, których spotykałem w pubie, siedzących cały wieczór nad tym samym piwem, niż od swoich rówieśników. Z nimi można było się świetnie pobawić, ale jeśli chodzi o jakieś życiowe porady, nie mogłem na nich liczyć ani trochę.

Wciąż wspominasz o swoich młodych latach. To właśnie temu, a może wręcz jeszcze wcześniejszemu, okresowi w twoim życiu poświęcona jest twoja nowa książka. Dlaczego zdecydowałeś się napisać kolejną autobiograficzną opowieść, kilkadziesiąt lat po wydaniu poprzedniej?

- Tym razem bardzo dużo miejsca poświęciłem właśnie mojemu dzieciństwu. Zrobiłem tak, dlatego, że to był bardzo ważny okres w moim życiu, na dodatek okres, o którym wcześniej nie mówiłem za dużo. To czas, w którym bardzo cierpiałem i bardzo dużo się nauczyłem. Także za sprawą tego cierpienia. Przechodziłem wtedy bardzo ciężką chorobę, która o mały włos nie skończyła się śmiercią. To, że udało mi się to przetrwać, uważam za swoje największe osiągnięcie życiowe. Jest takie angielskie powiedzenie: co cię nie zabije, to cię wzmocni.

Tak, w Polsce też go używamy...

- No właśnie, ono powinno być międzynarodowe, bo to bardzo ważna prawda życiowa, o której zawsze warto pamiętać. To była moja recepta na użalanie się nad sobą, czyli coś, czego nienawidzę. Wiedziałem, że nie mogę narzekać, tylko muszę się brać za bary z problemami. I udało mi się. Udowodniłem sobie tym samym, jak wielką mam siłę. Od tego momentu wiedziałem, że mogę już wszystko, że nie muszę się niczego bać.

Sam pisałeś tę książkę czy miałeś jakiegoś ghost-writera?

- Zaczynałem sam, ale trwało to nieprzyzwoicie długo. Postanowiłem więc poszukać jakiejś pomocy. Spotkałem się ze znajomym dziennikarzem, który powiedział mi, że jestem znakomitym gawędziarzem i powinienem po prostu opowiadać historie, nagrywać je, a potem spisywać.

To rzeczywiście trochę przyśpieszyło cały proces, ale bardzo szybko wyniknął inny problem - okazało się bowiem, że mam tendencję do przeskakiwania z tematu na temat. Kiedy opowiadałem na żywo, to się jeszcze jakoś broniło, ale spisane nie dawało się czytać. To był moment, w którym trochę zwątpiłem, czy uda mi się doprowadzić ten projekt do końca. A bardzo chciałem.

Od zawsze, od dzieciństwa mam wielki szacunek do książek, bardzo wiele się z nich nauczyłem. Księgarnie były dla mnie najważniejszymi miejscami w mieście, a dopiero po nich - sklepy z płytami. To właśnie stamtąd czerpałem całą wiedzę o świecie. Zależało mi więc, żeby dołożyć do tego zbioru także swoją cegiełkę. Koniec końców udało mi się zmobilizować i książka ujrzała światło dzienne.

Jakiś czas temu zostałeś Amerykaninem - przynajmniej pod względem adresu zamieszkania. Czemu wybrałeś Stany, porzucając Wielką Brytanię?

- Bo tu się po prosto o wiele lepiej żyje. To nowy kraj, który nie jest uwikłany w tę całą feudalną historię. To kraj, za którym nie ciągnie się ponura tradycja walki klas, wciąż żywa w wielu społeczeństwach europejskich. Niestety, to się oczywiście natychmiast zmieni, jeśli Donald Trump zostanie prezydentem, obawiam się, że nie będzie się tu już dalej dało żyć i trzeba będzie szukać jakiegoś nowego miejsca.

Wrócisz do Wielkiej Brytanii? Być może nie będzie już w Europie.

- No właśnie, ten cały Brexit. Powiem tak: za tym się bez żadnych wątpliwości kryje jakaś poważniejsza afera, którą politycy bardzo mocno ukrywają. Chodzi na pewno o coś więcej i pewnie się nie dowiemy, o co. Jedno jest pewne - będę głosować przeciwko wyjściu z Europy.

Będziesz głosować w referendum, żyjąc w Stanach?

- Oczywiście. Mam dziś prawo głosowania w trzech krajach: Wielkiej Brytanii, Irlandii i Stanach i z całą pewnością będę z niego korzystać. Skoro się już zdobyło status międzynarodowego wyborcy, trzeba mu sprostać. Żałuję tylko, że w żadnym z tych trzech krajów nie ma partii, na którą mógłbym zagłosować z pełnym przekonaniem. Bo żadna partia nie stanie przecież nigdy do wyborów ze sztandarami, na których będą wypisane postulaty, najważniejsze według mnie na dziś, czyli zniesienie granic i paszportów. O! Już widzę te oburzone miny: jak to? A islamscy uchodźcy? Tak, powinno być ich w Europie znacznie więcej i na pewno będzie ich znacznie więcej, więc nie ma co robić min, trzeba się z tym po prostu pogodzić.

Czy z dzisiejszej perspektywy wydaje ci się, że warto było siedem lat temu całą kasę ze słynnej reklamy masła, w której wystąpiłeś, władować w reaktywowanie zespołu Public Image Ltd.? Nie lepiej było ją wydać na to, żeby się dobrze zabawić na jakiejś egzotycznej wyspie?

- Ale przecież ja się najlepiej bawię kiedy piszę, nagrywam i gram na żywo swoje piosenki. Zupełnie nie miałbym ochoty na siedzenie na żadnej wyspie, gdybym wiedział, że w tym czasie mogę się zająć tym, co naprawdę kocham. To, co się teraz dzieje w zespole jest cudowne, pod wieloma względami o wiele lepsze niż wtedy, kiedy go założyliśmy. Jesteśmy zupełnie niezależni od wielkich wytwórni, możemy robić dokładnie to, co chcemy i jak chcemy. Najbardziej widać to na naszych koncertach - możemy tam sobie pozwolić na to, żeby łamać wszystkie bariery i stereotypy. Granie na żywo zawsze było podstawą naszej działalności, to właśnie na scenie możemy w pełni pokazać, kim jesteśmy i co chcemy dać widzowi.

Nowa płyta, album, który ukazał się w ubiegłym roku, zatytułowany "What The World Needs Now..." odzwierciedla w jakiś sposób to, o czym mówisz?

- Mam nadzieję, że tak jest. I myślę, że rzeczywiście udało się nam w studiu odtworzyć sporą część naszej koncertowej energii. Na tym albumie jest sporo bardzo dla mnie ważnych utworów. Choćby ten, który ją kończy: "Shoom". To jeden z najbardziej osobistych utworów, które kiedykolwiek napisałem.

To elegia na cześć mojego ojca. Zmarł dwa lata przed nagrywaniem płyty i wchodząc do studia czułem, jak bardzo tęsknię za nim i za jego niegrzecznymi dowcipami. To było coś, co było dla nas obu bardzo ważne i co stanowiło mocny i stabilny pomost między nami - porozumiewaliśmy się ze sobą tak, jak porozumiewają się ludzie z niższych klas. To pomieszanie ironii i poczucia humoru ze szczyptą groźby. Zawsze tak ze sobą rozmawialiśmy i obu nas bardzo to bawiło.

No dobrze, a gdybyś miał dokończyć zdanie z tytułu płyty: czego dziś potrzebuje świat?

- Szczerze mówiąc o wiele łatwiej byłoby mi powiedzieć, czego nie potrzebuje. Przede wszystkim dwóch spraw: ignorancji, która niestety zawłaszcza coraz szersze terytoria i religii. Tego ostatniego problemu nie muszę oczywiście tłumaczyć Polakom. No, kto jak kto, ale wy zdążyliście się już nacierpieć z jej powodu. Trochę wam współczuję, ale jednocześnie trochę się dziwię, że jeszcze nie pokazaliście środkowego palca tym wszystkim, którzy próbują wam wmówić, że religijne zasady są dla was dobre. Zróbcie to wreszcie, jesteście już jednymi z ostatnich w świecie, którzy wciąż tak się poddają temu praniu mózgów. Czas z tym skończyć!

Zespół Johna Lydona, Public Image Ltd. swój jedyny polski koncert podczas najnowszej trasy koncertowej zagra w środę, 18 maja, w warszawskim klubie Proxima.

Więcej o: