W Porto zakończył się festiwal Nos Primavera Sound, młodszy brat nazywającej się bardzo podobnie imprezy w Barcelonie. Odbywa się ona zawsze w następny weekend, a jej program jest wyciągiem ze znacznie obszerniejszego line-upu katalońskiego kolosa. Portugalska impreza słynie z kameralnego charakteru i malowniczej scenerii, w której się odbywa - to duży zielony park tuż nad brzegiem oceanu. Organizatorzy świetnie wykorzystali naturalne ukształtowanie terenu: dwie główne sceny znajdują się w swego rodzaju niecce, więc publiczność może usiąść na jej zboczu jak w amfiteatrze.
Symboliczny i sympatyczny jest w tym kontekście fakt, że organizatorzy rozdają widzom przy wejściu na teren imprezy małe koce, na których można usiąść na trawie. To wyraźnie pokazuje, że portugalski festiwal mocno ucieka od tego, co charakterystyczne na innych imprezach tego typu: gorączki, gonitwy i lansu. W Parque da Cidade króluje relaks i spokój. Co nie znaczy oczywiście, że na scenach nie jest gorąco.
Nos Primavera Sound 2016 Hugo Lima /
Sukces mocno oczekiwany
I choć kandydatów do tego tytułu było w Porto wielu, okazało się, że tytuł wykonawcy, który sprawił, że na jego koncercie było najgoręcej, przypadł bezdyskusyjnie zespołowi Car Seat Headrest.
I bynajmniej nie można powiedzieć, że nikt się tego nie spodziewał. Wokół koncertu tego zespołu już od kilku dni narastała atmosfera oczekiwania i ekscytacji. Jego nazwę można było wielokrotnie usłyszeć podczas rozmów w festiwalowym autobusie, przy stolikach w strefie gastronomicznej czy pod scenami, podczas występów innych artystów. Wyglądało na to, że sporo osób wybiera się na koncert młodych Amerykanów. Cześciowo być może było tak za sprawą tego, co wydarzyło się kilka dni wcześniej w Barcelonie: entuzjastyczne recenzje świetnego koncertu, podczas którego muzycy bezceremonialnie kpili sobie z grupy Radiohead, błyskawicznie obiegły media społecznościowe. Pod najmniejszą sceną w Porto zgromadził się tłum, jakiego ta arena jeszcze nie widziała. I wszyscy dokładnie wiedzieli po co tam przyszli - od pierwszych taktów bawili się znakomicie.
- Jesteście pijani czy szczęśliwi? - zapytał w połowie koncertu lider grupy, Will Toledo, wyraźnie zdziwiony gorącym przyjęciem, które zgotowała mu publiczność.
- Może i w Barcelonie oglądało nas dwa razy więcej osób, ale wy jesteście dwa razy głośniejsi - dodał zaraz perkusista.
Od kpin z Radiohead do hołdu jak dla Radiohead
Mieli rację: coś było na rzeczy: zwarty tłum śpiewał z Toledo prawie każde słowo każdej piosenki. Jakby chodziło o jakiś legendarny, klasyczny zespół, a nie czterech chłopaków, o których pół roku temu nie słyszał nikt oprócz ich własnych rodziców. Jakby chodziło o kanoniczne utwory, znane na pamięć i powracające od lat, a nie piosenki opublikowane miesiąc temu.
Co więcej: ten entuzjazm nie był bynajmniej bezpodstawny. Toledo pisze rzeczywiście znakomite utwory i doskonale wie, jak je wykonywać na żywo tak, żeby publiczność jadła mu z ręki. Zachowuje się na scenie jakby spędził na niej ostatnie ćwierć wieku, a nie jak dzieciak, który ćwierć wieku nawet jeszcze nie przeżył, a swoje piosenki do tej pory wykonywał głównie we własnym garażu.
Toledo się nie powtarza, każdy koncert konstruuje nieco inaczej, znakomicie buduje ich dramaturgię i ma świetny - choć daleki od wylewności i spoufalania się - kontakt z publicznością. W Porto było to wszystko widać na każdym kroku. Ten koncert i to, co się wokół niego działo nie pozostawia najmniejszych watpliwości: właśnie dokonuje się błyskawiczny awans zespołu Car Seat Headrest do pierwszej ligi. Pozostaje więc tylko żałować, że polscy bookerzy festiwalowi i klubowi haniebnie przeoczyli ten moment i nie zaprosili grupy na żaden polski koncert, choć jej członkowie spędzają w Europie grubo ponad miesiąc.
I jeszcze jedno: kiedy muzycy skończyli swój występ, widzowie zamiast biec na inne koncerty, długo jeszcze stali pod sceną i nucili jedną z ich piosenek. Takiego hołdu doczekują się tylko najwięksi - tydzień wcześniej w Barcelonie spotkało to jedynie zespół... Radiohead. I to jest znakomita pointa historii o primaverowej eskapadzie zespołu Car Seat Headrest.
Widowisko, które zyskuje przy każdym kolejnym oglądaniu
Mniejsza Primavera potwierdziła to, co można było dostrzec tydzień wcześniej na tej większej, w Barcelonie: Sigur Ros, Savages i PJ Harvey to jak dotąd najmocniejsze punkty tego sezonu festiwalowego.
Trójka Islandczyków z zespołu Sigur Ros przedstawiła w Porto kolejną odsłonę imponującego multimedialnego widowiska, które przygotowała na rozpoczęty właśnie sezon festiwalowy.
Sigur Ross na Nos Primavera Sound 2016 Hugo Lima / www.hugolima.com
Ten występ potwierdził, jak bardzo jest ono wielowymiarowe i wciągające, jak wiele znakomitych pomysłów się na nie składa. W tym ponad godzinnym przedstawieniu muzyka jest tylko jedną z kilku warstw, przenikającą się z wizualizacjami, scenografią, światłem i rolami odgrywanymi przez muzyków. Ten spektakl jest jak dobry, wyrafinowany estetycznie i intelektualnie film, który warto zobaczyć kilka razy, żeby dostrzec wszystkie niuanse i szczegóły. Choćby takie, jak pojawiające się na ekranie za muzykami spektakularne krajobrazy: czasem zupełnie realistyczne, a czasem ewidentnie pochodzące z jakichś bardzo odległych, wymyślonych światów.
Po kilku festiwalach, które odbyły się już w tym roku w Europie, nie ma najmniejszych wątpliwości, że to właśnie islandzcy artyści stworzyli w tym sezonie najbardziej spektakularne, imponujące rozmachem i intrygujące wymową widowisko. I trudno dziś znaleźć kogoś, kto podbije tę stawkę. Może Sia, o ile przywiezie do Europy swój przepiękny spektakl teatru tańca, który współpracujący z nią tancerze zaprezentowali na Coachelli. Może Muse, Coldplay czy Adele - wszyscy są headlinerami festiwalu w Glastonbury, a to zawsze bardzo mocno zobowiązuje. Może wreszcie ktoś, po kim dziś nikt się jeszcze nie spodziewa niczego specjalnego.
Nos Primavera Sound 2016 Hugo Lima / www.hugolima.com
Uzdrawiającą moc wściekłej muzyki
Po raz kolejny bardzo dobrze wypadła formacja Savages. Choć początkowo zapowiadało się, że to może być słabszy występ - dość rzadka sytuacja, jeśli chodzi o tę perfekcyjną, nieomylną i nie zmniejszającą tempa ani na chwilę maszynę koncertową. Na dzień dobry wokalistka grupy oświadczyła zawiedzionej publiczności, że ma kontuzję pleców, więc tego wieczoru będzie się musiała oszczędzać.
I pierwsze utwory zabrzmiały rzeczywiście tak, jakby oszczędzała się nie tylko ona, ale cały zespół: jakby trochę brakowało tej energii i ekspresji, które ta grupa zwykle generuje na scenie. Ale potem, z każdym kolejnym utworem, jakby wszystko wracało do normy, jakby panie nabierały siły, jakby rozpędzały się coraz bardziej, osiągając bardzo szybko ten poziom intensywności, który zwykle pokazują na koncertach. I kiedy prawie na sam koniec zagrały tytułowy utwór z ostatniej płyty, na końcu którego wokalistka z podniesionymi w górę rękami jak mantrę powtarza słowa: "kochaj życie!", ten refren zabrzmiał naprawdę bardzo przekonująco. To było jak hymn chwalący uzdrawiającą moc tej wściekłej muzyki, siłę, która powstaje, kiedy gra się ją na koncercie przed żywiołowo reagującą publicznością.
Na sam koniec wdzięcznych widzów czekała jeszcze jedna miła niespodzianka - przed utworem "Fuckers", który zawsze zamyka koncerty grupy, wokalistka przedstawiła specjalną dedykację.
- Pomysł tej piosenki powstał dokładnie trzy lata temu, dokładnie tu, na tej samej scenie, w odpowiedzi na miłość, którą nam wtedy okazaliście - mówiła. - Dziś chcemy się wam za to odwdzięczyć. To jest wasza piosenka.
Orkiestra marszowa bez buławy
Po raz kolejny w tym sezonie swoje oryginalne widowisko zaprezentowała na dużej scenie PJ Harvey. Z jednej strony absolutnie nie sposób odmówić mu atrakcyjnej oryginalności: już sam skład towarzyszącego wokalistce zespołu pokazuje, że na koncercie będą się działy rzeczy niezwykłe. Bo przecież nie co dzień z festiwalowych scen usłyszeć można tak rozbudowane sekcje dęte i rytmiczne.
PJ Harvey na Nos Primavera Sound 2016. W Gdyni wystąpi na Opener 2016 Hugo Lima / www.hugolima.com
Z drugiej jednak strony - koncert w Porto pokazał, że ten pomysł ma jednak trochę krótkie nogi i szybko okazuje się, że ta wieloosobowa orkiestra - choć wydaje się to w zasadzie niemożliwe - kreuje widowisko rozczarowujące statecznością i brakiem dynamiki. Kiedy muzycy wmaszerowywują na scenę, grając pierwszy utwór, niczym wojskowa orkiestra, energii jest w tym sporo. Niestety - potem jest dokładnie tak jak z orkiestrami marszowymi: dopóki są w ruchu, przyciągają uwagę, ale kiedy zatrzymają się wreszcie i grają maszerując w miejscu - atrakcyjność widowiska spada bardzo poważnie. Przecież nie przez przypadek wkracza wtedy do akcji tamburmajor, który nadaje tempo i wykonuje spektakularne ewolucje specjalną, ozdobną buławą. PJ Harvey, z całym szacunkiem dla jej możliwości wokalnych i multiinstrumentalnych talentów, żadnej "buławy" nie ma, przez co jej koncert może momentami nieco nużyć.
Bezpretensjonalni mistrzowie
Z mieszanymi opiniami mógł się spotkać występ żywych klasyków brudnego, gitarowego indie rocka, zespołu Dinosaur Jr.: dla jednych był mistrzostwem gitarowej wirtuozerii, dla innych - popisem zbyt daleko idącej nonszalancji. Dla jednych była to raczej bezpretensjonalność, dla innych - dezynwoltura. Ale przecież i jedni, i drudzy mają rację, bo czyż ten zespół nie balansuje od zawsze między tymi skrajnościami i czyż nie na ich połączeniu w jedną całość polega część fenomenu tej formacji?
Trójka mocno już podstarzałych Amerykanów wyszła na scenę tak, jakby zaczynali próbę we własnym garażu: bez napinania się, bez zadęcia i stroszenia się w niczyje piórka, zaczęli po prostu grać swoje utwory, te starsze, na których gitarowego grania nauczyły się już ze trzy pokolenia muzyków i te najnowsze, dopiero co napisane i nagrane.
Ten występ na pewno nie był wybitnym wydarzeniem, które zmieni coś w historii rocka. Ale spokojnie, ci muzycy już to zrobili: nagrali sporo wybitnych utworów, które zmieniły historię rocka. Dziś już nie muszą niczego nikomu udowadniać. Dziś generalnie nic już nie muszą. I dlatego mogą sobie spokojnie pozwolić na zagranie niedbałego, wyluzowanego, zrelaksowanego, a zarazem - znakomitego koncertu.
Nos Primavera Sound 2016 Hugo Lima / #MdLE@:BZ0@xK@&C6hEK,{P@ZZMxK8sFDRRKgcWoZ7
Kilka mocnych akcentów
Dla tych, którzy wolą raczej nieco ostrzejsze granie, sporą ozdobą portugalskiego festiwalu była z pewnością seria ciekawych koncertów na mniejszych scenach. Jednym z nich był występ grupy, która w ostatnim czasie wyrosła na najbardziej niezawodny i oryginalny zespół na scenie alternatywnej: pochodzącego z Detroit kwartetu Protomartyr.
Zestawienie gorączkowej gwałtowności muzyki grupy z niewzruszoną statecznością jej wokalisty zdaje się być próbą połączenia ognia z lodem, ale sprawdza się znakomicie.
Drugim ciekawym wydarzeniem, które niemal kończyło festiwal w Porto, był występ australijskiej grupy Royal Headache. Na płytach zespół w niezwykle pomysłowy sposób łączy melodyjny punk z surowym soulem. Na koncercie to połączenie wypadło bardzo agresywnie i żywiołowo, co sprawdziło się znakomicie. Wulkanem energii okazał się, jak zawsze, wokalista zespołu Titus Andronicus - grupa zagrała porywający koncert ozdobiony dodatkowo własną wersją klasycznego "Blitzkrieg Bop" grupy Ramones.
Nie można nie wspomnieć na koniec o występie zespołu Explosions In The Sky. Amerykańscy mistrzowie post rocka pokazali, że ta muzyka nie musi się ograniczać do schematu, w jaki ostatnio popadła. Nie chodzi w niej tylko o to, żeby było głośno-cicho-głośno, chodzi o emocje i żywiołowość, a w tych dziedzinach muzycy tej grupy są niedoścignionymi ekspertami. Od ich miotania się po scenie nie sposób było oderwać wzroku.
Tuż po zakończeniu festiwalu organizatorzy podali informację o bardzo dużej frekwencji - w sumie przez trzy dni na festiwalu pojawiło się na nim 80 tys. osób, z czego połowa przyjechała spoza Portugalii. Ogłosili także termin następnej edycji: 8-10 czerwca 2017 roku. Pierwsze karnety mają trafić do sprzedaży już za kilka dni.