Glastonbury Festival: podczas koncertu Adele straciła dech. Jej reakcja zaskoczyła wszystkich

Wyalienowani muzycy grupy Muse, naturalna Adele, Coldplay - swojscy gwiazdorzy. Headlinerzy tegorocznego festiwalu w Glastonbury zagrali trzy znakomite, bardzo różne, koncerty.

W niedzielę w nocy zakończył się festiwal w Glastonbury, najważniejsza, najbardziej ceniona i poważana impreza tego typu na świecie. Wśród licznych wydarzeń, które miały miejsce w zalanej błotem dolinie w środkowej Anglii, na plan pierwszy wysuwają się występy headlinerów - wykonawców, którzy każdego dnia zamykali program na głównej festiwalowej arenie, Pyramid Stage. Tym razem chodziło o czysto brytyjski zestaw muzyków - w trzech kolejnych dniach zaprezentowali się: członkowie grupy Muse, Adele i muzycy zespołu Coldplay.

Stare dobre małżeństwo

Pierwszego wieczoru, w piątek, główną gwiazdą imprezy był zespół Muse. Grupa dała koncert bezbłędny i pod wieloma względami imponujący, choć jednocześnie pozostawiający pewien niedosyt.

To, że występ był pełen energii, że utrzymany był w ogromnym tempie, że nie dawał szans na spokojniejsze złapanie oddechu i muzykom, i widzom, bo ci pierwsi przez półtorej godziny zasypywali tych drugich kolejnymi przebojami - to wszystko w przypadku tego zespołu jest absolutną normą. W końcu jednym z najbardziej perfekcyjnych koncertowych zespołów świata nie zostaje się przypadkowo, w końcu szlifowana przez całe lata formuła musi przynosić zachwycające efekty.

Ale być może właśnie w tym tkwił jeden z dwóch głównych problemów, związanych z tym koncertem. Bo, owszem, muzycy stworzyli mistrzowskie widowisko, które jednak ani na cal nie wymknęło się z wypracowanej formuły. To był idealnie zagrany spektakl, rozpisany na muzykę, wizualizacje, animacje, efekty świetlne i spektakularną kreację głównego aktora, ale jednocześnie było to widowisko kompletnie pozbawione miejsca na choćby najmniejszy ślad improwizacji, spontaniczności, zaskoczenia. Było trochę jak życie starego dobrego małżeństwa - zżytego tak, że przewidującego nawzajem swoje ruchy dwie kolejki naprzód, wiedzącego o sobie wszystko, nie potrafiącego, ale i za bardzo nie zamierzającego niczym się nawzajem zaskakiwać. To była rutyna. Uspokajająca swoją przewidywalnością, wykonana w idealny sposób, zachwycająco precyzyjna, ale jednak rutyna.

Muse na festiwalu GlastonburyMuse na festiwalu Glastonbury Mat. prasowe

Drugi problem wynikał z kontekstu, w którym odbywał się ten koncert - wszak było to ledwie kilka godzin po ogłoszeniu wyników brytyjskiego referendum na temat opuszczenia Unii Europejskiej, kilka godzin podczas których na festiwalu niemal każdy, kto mógł, zabierał jakoś głos w tej sprawie, z reguły - wyrażając oburzenie z powodu wyników. Występ Muse pod tym względem zdawał się być zupełnie z innej planety. W jego trakcie nie pojawiła się najmniejsza wzmianka na temat tego, co się wydarzyło, nie padło żadne słowo na ten temat. Tak jakby członkowie zespołu za wszelką cenę starali się pokazać, że ta sprawa nie ma dla nich żadnego znaczenia.

I gdyby chodziło o konsekwentny wybór estetyczny, o decyzję o poruszaniu się w obrębie czystej sztuki, nie łączącej się w żaden sposób z polityką i bieżącymi wydarzeniami, o funkcjonowanie w zupełnie innym obszarze rzeczywistości, takie działanie dawałoby się jakoś wytłumaczyć.

Ale przecież chodziło o zespół, który na swojej ostatniej płycie zawarł mnóstwo całkiem mocnego ładunku politycznego, który nagrał, a nawet wykonywał na koncercie w Glastonbury, piosenki o takich sprawach jak choćby wszechobecna inwigilacja czy polityka realizowana za pomocą śmiercionośnych dronów. Ten rozdźwięk był trudny do obrony. A jeśli trzeba by go bronić, wytłumaczenia pojawiają się tylko dwa: albo muzycy chcieli w ten sposób dać do zrozumienia, że to, co wydarzyło się w związku z referendum, tak naprawdę nie ma znaczenia, że realne problemy światowej polityki tkwią zupełnie gdzie indziej.

Albo, idąc jeszcze dalej, że egocentryzm lidera grupy sięgnął już tak daleko, że przyznał on sobie wyłączne prawo do nadawania tonu, tematyki i sensu temu, o czym się mówi na jego planecie. Byłoby to znakomitym dopełnieniem wieloletniego procesu tworzenia autonomicznego świata, w którym funkcjonuje ta grupa i jej członkowie - rockowi idole w pełni realizujący związany z byciem rockowym idolem mit.

Głos masowego rażenia

Drugiego wieczoru koncerty na Pyramid Stage zamykała Adele. Oczywiście nie mogło być inaczej - zaczęła swój występ od największego światowego przeboju ostatnich miesięcy, piosenki "Hello". Bardzo szybko okazało się, że to będzie koncert pozbawiony jakiejś szczególnej oprawy i efektów wizualnych, koncert skupiony całkowicie na Adele, jej piosenkach i jej głosie.

Trochę tak, jakby artystka chciała w ten sposób odpowiedzieć na niedawną krytykę ze strony Tony'ego Viscontiego, producenta wielu płyt Davida Bowiego (nota bene koncert Adele odbywał się pod wieńcząca szczyt Pyramid Stage rzeźbą, poświęconą niedawno zmarłemu artyście). Mówił on o tym, że współczesna muzyka jest tak oparta na studyjnych efektach, że zupełnie nie ma w niej ciekawych głosów - wymienił Adele jako przykład. Ta odpowiedziała niewybrednym słowem, a w Glastonbury można było odnieść wrażenie, że odpowiedziała także czynem.

Zaśpiewała w niemal perfekcyjny sposób kilkanaście piosenek - stanęła przed widzami uzbrojona wyłącznie w swój głos i udowodniła, jak potężna i skuteczna to broń. "Niemal perfekcyjny sposób", bo podczas tego koncertu zdarzyło się coś dość zaskakującego: podczas śpiewania jednej z piosenek wokalistka straciła dech. Nie zraziła się tym ani trochę, przerwała, przeprosiła, zażartowała, że "nie ma lepszego momentu, żeby spieprzyć piosenkę niż główny koncert w Glastonbury w sobotę wieczorem" i po prostu zaczęła od nowa. Za drugim razem wyszło jej znakomicie.

Adele na festiwalu GlastonburyAdele na festiwalu Glastonbury Jonathan Short / AP

Tym samym, może nieco paradoksalnie, Adele w jeszcze skuteczniejszy sposób zrewanżowała się Viscontiemu za krytykę: udowodniła, że jej głos jest naturalny i imponujący.

Jej koncert miał jeszcze jedną mocną stronę - osobowość artystki. W Glastonbury Adele w pełni potwierdziła opinię, że czasem więcej opowiada między utworami, niż śpiewa. Mówiła o piosenkach, które wykonywała, dedykowała je bliskim sobie osobom, zwierzała się ze swoich uczuć, towarzyszących występowi na najważniejszym festiwalu świata.
W pewnym momencie artystka dojrzała w tłumie dziesięcioletnią dziewczynkę, którą zaprosiła na scenę i rozmawiała z nią długo o gustach muzycznych.

"Przyjeżdżałam do Glastonbury od czasu, kiedy byłam w twoim wieku. A potem, kiedy okazało się, że mogłabym tu zagrać, byłam za bardzo przerażona, a teraz mogę śmiało powiedzieć, że to jest, kurwa, najlepszy moment w moim życiu!" Tak, Adele przeklina i to bardzo siarczyście. Skutecznie kwestionuje mit popowej gwiazdy, eleganckiej, eterycznej, oderwanej od rzeczywistości. Adele jest raczej kumpelka niż idolką, dziewczyną z sąsiedztwa, a nie gwiazdą. Efekt jest taki, że natychmiast pęka bariera, oddzielająca ją od publiczności, że nawet tak gigantyczny koncert, jak w Glastonbury, natychmiast zamienia się w coś niezwykle kameralnego, momentami niemal intymnego. Jakby artystka występowała w jakimś przytulnym wnętrzu, w jakimś mikroskopijnym klubie, a nie na gigantycznej scenie. Z tej perspektywy, uciekając od gwiazdorskiego mitu, Adele okazała się w jakimś sensie przeciwieństwem wyalienowanych członków grupy Muse.

Ulubiony zespół całego świata

Jeśli piątkowy i sobotni koncert uznać za dwa bieguny, niedzielny występ leżał gdzieś pomiędzy nimi, łącząc gwiazdorski rozmach z intymnością, tradycję z nowoczesnością, technologię z tym, co w muzyce jest najbardziej korzenne i fundamentalne - tym momentem, w którym ktoś wychodzi na scenę z gitarą i emocjami w garści i daje widzom całego siebie.

Koncert formacji Coldplay zaczął się z wielkim hukiem, a potem było już tylko mocniej i lepiej. Kiedy już w pierwszym utworze eksplodowała feeria świateł, w górę poleciały chmury konfetti, a zza sceny wypaliły kolorowe flary, można było komentować: panowie, nie wszystko na raz, przecież nic wam już nie zostanie na później.

Coldplay na festiwalu GlastonburyColdplay na festiwalu Glastonbury STOYAN NENOV / REUTERS / REUTERS

Okazało się, że zostało. I to sporo. Zarówno na poziomie emocji i napięcia, jak i w kwestiach czysto technicznych. Jeśli chodzi o te pierwsze, prawdziwą wunderwaffe okazała się żarliwość samych muzyków. Mogłoby się wydawać, że to rutyniarze, znudzeni setkami występów na największych obiektach koncertowych świata, mogłoby się wydawać, że przychodzą do pracy, grają, inkasują gaże i jadą do domu. I pewnie poniekąd tak jest, ale jednego nie można im odmówić: w każdym momencie tego długiego koncertu sprawiali wrażenie szczerego zaangażowania w to, co robią, radości z widoku tych dziesiątek tysięcy widzów przyjmujących entuzjastycznie każdy takt i każdy gest.

Niedoścignionym mistrzem był w tej konkurencji wokalista zespołu Chris Martin, który - podobnie jak Adele - grał raczej dobrego kumpla niż rockowego gwiazdora. Wychodziło mu to bardzo naturalnie i przekonująco, a sam koncert dzięki tej otwartości i przystępności zyskiwał bardzo mocno. Choć od razu było widać, że było to gigantyczne przedsięwzięcie organizacyjne, zachowanie muzyków bardzo skutecznie sprawiało, że od razu dostrzegało się też ducha w tej maszynie.

Najlepszym przykładem takiego "ludzkiego" podejścia był bardzo wzruszajacy moment pod koniec koncertu. Muzycy postanowili przypomnieć swoich młodszych kolegów z zespołu Viola Beach, którzy kilka miesięcy wcześniej zginęli w wypadku samochodowym. Najpierw na ekranie można było zobaczyć, jak zaczynają jedną ze swoich piosenek, którą potem dokończyli muzycy Coldplaya. - Informacja o tej tragedii zrobiła na nas wielkie wrażenie - opowiadał Martin. - Oni dopiero zaczynali, byli na początku drogi, która mogła ich zaprowadzić na tę scenę. Nigdy już na niej nie staną, chcieliśmy im więc chociaż w taki sposób pozwolić tu "zagrać".

GlastonburyGlastonbury STOYAN NENOV / REUTERS / REUTERS

Innym wzruszającym i porywającym pomysłem było zaproszenie na scenę wokalisty grupy Bee Gees - klasyczne "Stayin' Alive" wykonane z jego udziałem porwało tłumy do tańca. A wszyscy kompletnie oszaleli z radości, kiedy na sam koniec na scenie pojawił się szef festiwalu, Michael Eavis i zaśpiewał z zespołem piosenkę "My Way" Franka Sinatry.

Nie zabrakło też nieco dyskretnego i nieoczywistego elementu politycznego, trochę zaskakującego w przypadku zespołu, który z polityką nigdy się specjalnie nie kojarzył - muzycy przywitali się fragmentem słynnego "Dyktatora", w którym Charlie Chaplin wygłasza polityczne przemówienie, oskarżające polityków o kłamstwa i wykorzystywanie ludzi, a tych ostatnich zachęcające do wzięcia spraw w swoje ręce. Dwa dni po referendum w sprawie Brexitu, te słowa zabrzmiały bardzo wymownie.

Na poziomie technologii występ co i rusz zaskakiwał. Do produkcji tego widowiska wykorzystanych zostało mnóstwo środków: tych tradycyjnych i tych najnowocześniejszych. Największe wrażenie robił gadżet rozdawany przez cały dzień tym, którzy wybierali się na koncert grupy - bransoletka z kilkoma diodami. Okazało się, że są one zdalnie sterowane i zapalają się i gasną w równym rytmie, czasem wszystkie w tych samych kolorach, czasem w zupełnie innych. Kiedy Martin od czasu do czasu wołał: "ręce w górę", było wiadomo, że lampki rozbłysną. Setki tysięcy diod mrugających na nadgarstkach gigantycznego tłumu robiło kolosalne wrażenie

.

Ten koncert ani przez moment nie tracił tempa, zaskakiwał każdym kolejnym elementem, imponował na poziomie wykonawczym i produkcyjnym. Doskonale wyjaśniał, dlaczego Coldplay jest dziś ulubionym zespołem nie tylko Anglików, ale całego muzycznego świata. Był idealnym zakończeniem najważniejszego w tym świecie święta, którym jest festiwal Glastonbury.

 

Więcej o: