W nocy z niedzieli na poniedziałek, na wielkiej farmie nieopodal miejscowości Glastonbury, zakończyła się kolejna edycja słynnego festiwalu, który jest dziś uważany za ojca chrzestnego wszystkich imprez tego typu. Tegoroczna odsłona imprezy nabrała szczególnego charakteru ze względu na odbywające się na dzień przed jej rozpoczęciem brytyjskie referendum dotyczące wystąpienia z Unii Europejskiej. A na bardziej praktycznym poziomie zdominowana została przez wyjątkowy - nawet jak na tutejsze standardy - atak błota.
Festiwal zaczął się od informacji, która wielkim zaskoczeniem nie była, ale jednak przyniosła duży niepokój, niepewność i dezorientację. I to nie tylko wśród festiwalowiczów, ale także wszystkich Brytyjczyków i mieszkańców innych krajów. Duży krok w kierunku Brexitu został zrobiony - w referendum zwyciężyli jego zwolennicy.
Damon Albarn na Glastonbury 2016 wystąpił z orkiestrą muzyków syryjskich STOYAN NENOV / REUTERS / REUTERS
Pierwszy komentarz na ten temat padł z dużej sceny jeszcze przed południem, podczas koncertu rozpoczynającego festiwal. Damon Albarn użył mocnych słów: "demokracja nas zawiodła". Jednym z ostatnich festiwalowych wystąpień na ten temat była przemowa, którą wygłosiła między piosenkami, podczas swojego niedzielnego, wieczornego występu PJ Harvey. Jak zawsze była oryginalna i, jak jej się to często zdarza, trafiła w punkt: przeczytała po prostu słynny XVII-wieczny Johna Donne'a o tym "komu bije dzwon", który w kontekście Brexitu zabrzmiał szczególnie przejmująco. Takich mocnych, politycznych akcentów na tegorocznym festiwalu było mnóstwo.
Zaraz po ogłoszeniu wyników referendum na całym terenie imprezy błyskawicznie pojawiły się niezliczone bannery i plakaty, których autorzy wyrażali swoje niezadowolenie czy wręcz wściekłość. A często przy okazji także - niepokój o to, co teraz stanie z ich krajem. Największą furorę robił nieco patetyczny wiersz, żegnający Europę, "drogiego przyjaciela".
Zwyczajem festiwalu w Glastonbury jest przynoszenie przez widzów flag i powiewanie nimi pod sceną. Choć rzadko bywają to flagi z politycznym kontekstem, w tym roku bez trudu można było zauważyć pojawiające się po raz pierwszy niebieskie, gwiaździste sztandary Unii Europejskiej.
Glastonbury Festival STOYAN NENOV / REUTERS / REUTERS
Mnóstwo brytyjskich muzyków, zarówno tych, którzy mieli wystąpić na festiwalu, jak i tych, którzy tylko go obserwowali, na gorąco reagowało na sytuację, publikując w mediach społecznościowych mocne oświadczenia. Członkowie grupy Daughter pisali np., że są "bardzo europejskim zespołem", a na koncercie wspomnieli jeszcze o tym, że po referendum czują się dziwnie we własnym kraju.
Dość znamienny był fakt, że swoje -zaplanowane wcześniej - spotkanie z uczestnikami festiwalu odwołał lider opozycji, Jeremy Corbyn - nic dziwnego, że w jego planach nagle pojawiło się mnóstwo punktów ważniejszych niż rozmowy z ubłoconymi festiwalowiczami.
Niezawodny okazał się za to oczywiście Billy Bragg, dyżurny lewak brytyjskiej sceny muzycznej. Zgodnie z przewidywaniami zamienił swój występ w polityczny wiec, ozdobiony kilkoma mocno zaangażowanymi piosenkami. Swoje przemówienie zaczął od słów o tym, jak "trudne są takie poranki, kiedy po przebudzeniu, nie poznaje się swojego własnego kraju". Jego spojrzenie na poreferendalną sytuację było bardzo jednoznaczne: głosowanie przeciwko pozostaniu w Unii traktował jako ślepe zauroczenie "faszystowskimi" poglądami lidera brytyjskich eurosceptyków, Nigela Farage'a, a zarazem pierwszy, ale zamaszysty krok w kierunku rozpadu Zjednoczonego Królestwa.
Mówił o przerażonej wynikami referendum kobiecie, którą spotkał na porannych zakupach: "powtarzała tylko: co teraz będzie? Co teraz będzie? Co mogłem jej odpowiedzieć? Tylko tyle, że nie jest sama, że jest nas mnóstwo: tych, którzy nie mogą uwierzyć i nie mogą pogodzić się z tym, co się stało".
Z pewnym żalem mówił o tych, którzy w ogóle nie poszli głosować: "jestem na nich trochę wściekły, ale jednocześnie w jakimś sensie ich rozumiem: mogli założyć, że jak przyjdzie co do czego, nie okażemy się jednak na tyle głupi, żeby głosować za wyjściem z Unii. Sam zrobiłem taki błąd, kiedy pierwszy raz mogłem wziąć udział w wyborach - nie poszedłem na nie. Jaką pomyłką było pozostanie w domu zrozumiałem, kiedy Margaret Thatcher objęła władzę i nagle zagrożonych zostało tak wiele spraw, których istnienie wcześniej było dla mnie oczywiste: łatwo dostępna służba zdrowia, tanie mieszkania czy dobra edukacja. Dzisiejsi dwudziestolatkowie nie znają Wielkiej Brytanii poza Unią, więc obecność w Europie wydawała im się oczywista. Teraz ktoś może im to odebrać. Mam tylko nadzieję, że przy następnej okazji pójdą na wybory, żeby nikt już im więcej niczego nie mógł zabrać."
Polityka to jedno, ale na poziomie czysto praktycznym tegoroczny festiwal został niemal całkowicie zdominowany przez błoto. Oczywiście, bez niego trudno sobie wyobrażać tę imprezę, ale takich kłopotów, jakie spowodowało w tym roku, nie było tu dawno, a może wręcz nigdy w liczącej przecież kilka dekad historii tego festiwalu.
Błoto na Glastonbury Festival STOYAN NENOV / REUTERS / REUTERS
Już od samego początku było wiadomo, że w tym roku pod tym względem będzie wyjątkowo: ulewne deszcze, padające przez sporą część czerwca sprawiły, że teren festiwalu stał się bardzo podmokły, a płynący tam potok wystąpił z brzegów. Pierwszym efektem były niespotykane od lat problemy komunikacyjne - kiedy tłumy uczestników już w pierwszych dniach tygodnia ruszyły w okolice Glastonbury, wszyscy utkwili w ogromnych korkach. Organizatorzy apelowali nawet, żeby wstrzymać się z podróżą do czasu rozładowania tłoku. Na szczê¶cie do czwartkowego wieczoru ten problem udało się opanować.
Ale znów zaczęło lać. Infrastruktura koncertowa ucierpiała tak bardzo, że na wszystkich scenach piątkowe występy rozpoczęły się ze sporym opóźnieniem i do końca dnia nic się już nie zgadzało z harmonogramem, powodując spore zamieszanie.
Wtedy właśnie pojawił się stały bohater festiwalu w Glastonbury: błoto. Już w piątek okazało się, że podmokły teren natychmiast zamienił się w ocean kleistej mazi, brodzenie w której bez kaloszy mijało się z celem. Tradycji stało się więc zadość, a nieformalne logo festiwalu i ikona oficjalnej aplikacji - para zielonych kaloszy - znów okazały się bardzo adekwatne do sytuacji na terenie imprezy.
W kolejnych dniach było już tylko gorzej. Ocean błota sprawiał, że przemieszczanie się między najbardziej oddalonymi scenami trwało godzinę, tyle samo potrzeba było czasu, żeby dobrnąć do miejsca, gdzie zostawiło się samochód. Mało tego: wszystkie parkingi zostały kompletnie zalane i zamknięte, co spowodowało dodatkowe trudności komunikacyjne nie tylko na samym festiwalowym terenie, ale w całej okolicy.
Glastonbury 2016 to jednak oczywiście nie tylko polityka i błoto. Gdzieś pomiędzy wciśnięte było sporo muzyki i co najmniej kilka występów, które przejdą do historii - choćby znakomity sobotni koncert Adele czy nietypowe widowisko zespołu Coldplay.
Choć wśród uczestników imprezy panowały generalnie bardzo mocne nastroje anty-brexitowe, program festiwalu - jak co roku - był brytyjski do bólu. W tym kontekście, nieco paradoksalnie, Glastonbury jest ostentacyjną manifestacją nie tyle nawet brytyjskości, ale wręcz brytyjskiej samowystarczalności kulturowej i odrębności wobec Europy. Mówiąc krótko: wykonawców z kontynentalnej Europy było w programie może z trzech, Amerykanów też dało się policzyć na palcach jednej, góra dwóch rąk.
Co więcej - Brytyjczycy zaprosili zza oceanu właściwie tylko takie zespoły, których twórczość jest bardzo dopasowana do brytyjskich gustów. Najlepszym przykładem były dwie formacje, prezentujące alternatywny folk, amerykański w duchu, ale niezwykle popularny na Wyspach: The Lumineers i Band Of Horses.
Ta pierwsza wystąpiła w piątek, jej minimalistyczny folk wypadł znakomicie, a widzowie najbardziej zapamiętają z pewnością moment, kiedy wokalista grupy zszedł ze sceny i odbył bardzo długi spacer między słuchaczami, witając się z nimi serdecznie.
Band Of Horses, zespół powracający na scenę po krótkiej, ale znaczącej nieobecności, przypomniał o sobie w niedzielę. Muzycy przywieźli ze sobą utwory z najnowszej płyty, choć najbardziej wzruszyli widzów swoimi, zagranymi na sam koniec, klasykami: "The Funeral" i "Is There A Ghost".
Część festiwalowego programu stanowiły występy wykonawców, rzec by można, oczywistych, takich, którzy pojawiają się w tym roku na wielu festiwalach, a Glastonbury było dla nich tylko kolejnym przystankiem na trasie. Wielu z nich zagrało koncerty bardzo gorąco przyjmowane przez publiczność, tak było choćby w przypadku zespołów Foals, Chvrches czy Sigur Ros (na zdjęciu).
Sigur Ros, Glastonbury Festival, Florence Beasley Florence Beasley
Barwnie i mocno wypadło widowisko w wykonaniu Santigold. W porównaniu do wiosennych koncertów w swej ojczyźnie, amerykańska wokalistka uzupełniła je o jeszcze kilka elementów, rozwijając wątki antykonsumpcyjne, wokół których się ostatnio obraca. Na ekranach migały przerobione logotypy wielkich korporacji i zdjęcia pełnych półek sklepowych, a sama artystka i jej tancerki co i rusz zmieniały kreacje, z których wiele jako żywo przypominały opakowania produktów. Eleganckie, wyestetyzowane widowisko nijak nie pasowało do wszechobecnego brudu i błota, ale i tak sprawdziło się świetnie. A moment, w którym artystka wpuściła na scenę kilkaset ubłoconych widzów, na pewno trafi do festiwalowych annałów.
Uzupełnieniem tych gwiazdorskich prezentacji, były koncerty gwiazd dopiero wschodzących i potencjalnych. Niektóre z nich okazały się nader okazałe i obiecujące - dzięki nim wiadomo np., że warto pamiętać o takich wokalistkach jak Dua Lipa i Shura. Obie wystąpiły na dużych festiwalowych scenach, obie wypadły świetnie, a lada moment obie wydadzą pełnowymiarowe debiutanckie płyty.
Nieco po macoszemu organizatorzy potraktowali natomiast amerykański zespół Car Seat Headrest, który w tym sezonie festiwalowym zdążył już pokazać, że jest jednym z najciekawszych odkryć ostatnich miesięcy. W Anglii także wypadł znakomicie, ale występował o ekstremalnie wczesnej porze, na małej scenie na wzgórzu, na które po nocnych ulewach niemal nie sposób było się dostać. Koncert oglądała więc tylko garstka widzów.
Jako pewne rozczarowanie mógł być w tym roku odbierany występ, który miał miejsce w ramach tradycyjnego "legend slot" - popołudniowego niedzielnego koncertu wielkiej legendy - Jeff Lynne's ELO, współczesna odsłona grupy Electric Light Orchestra, wypadła dość mdło, na dodatek efekt zepsuła kolejna podczas tego weekendu ulewa.
Ale w innych miejscach festiwalowego programu ukrytych było sporo innych "legend", które przyciągały i wzruszały sporą publiczność. Oto Art Garfunkel, legenda popu, zapowiedziana na scenie przez swojego kilkuletniego syna. Mocno już wiekowy muzyk przypomniał w Glastonbury kilka swoich nieśmiertelnych piosenek. I nawet jeśli nie do końca radził sobie pod względem wokalnym, tłum widzów ofiarnie i skutecznie go wspomagał, śpiewając wszystkie piosenki od pierwszego do ostatniego wersu.
Oto muzycy zespołu ZZ Top, legendy rocka, udowodnili na głównej scenie, że mimo upływu lat czy wręcz dekad, są nadal mistrzami riffów i solówek.
ZZ Top Glastonbury Festival/materiały prasowe
Oto Glen Matlock, legenda punka, współtwórca większości najważniejszych piosenek grupy Sex Pistols, wyrzucony z jej składu, zanim zrobiło się o niej głośno. Samotnie na scenie, z akustyczną gitarą w ręku udowodnił, że punk rockowe hymny w minimalistycznej odsłonie idealnie idą w parze z balladami Jacquesa Brela. Te koncerty znakomicie przyczyniły się do sukcesu misji, realizowanej od lat przez organizatorów festiwalu: muzycznego łączenia pokoleń i przypominania historii muzyki i były zarazem świetnym uzupełnieniem podstawowego programu imprezy.