Do historii przeszła kolejna, piętnasta już, edycja festiwalu Open’er, który od wielu lat odbywa się na gdyńskim lotnisku Kosakowo w Babich Dołach. Edycja udana, choć nie pozbawiona zgrzytów i wad.
Open'er Festival 2016 - Glastonbury po polski Open'er Festival 2016 /RENATA DĄBROWSKA
Pod względem artystycznym tegoroczny Open’er miał bardzo mocny program. Najważniejszy był z pewnością występ zespołu Red Hot Chili Peppers. Grupa zaprezentowała ogromną świeżość, energię i naturalność, o co w przypadku wielkich gwiazd z tak długim stażem nie zawsze jest łatwo. Ci muzycy mogliby po prostu przyjechać i poprawnie odegrać kilka swoich przebojów, ale postanowili dać publiczności o wiele więcej: całą swoją witalność, radość wspólnego grania na scenie, swoją bezpretensjonalność. Owszem, w repertuarze koncertu były wielkie przeboje, ale były także zupełnie swobodne i spontaniczne improwizacje. Tak, jakby muzycy chcieli powiedzieć: „Rzeczywiście, jesteśmy wielkimi gwiazdami, ale tak naprawdę wciąż drzemią w nas dzikie nastolatki, które lubią wspólnie robić hałas”.
W jakimś sensie na przeciwległym biegunie artystycznej ekspresji postawić można drugie najważniejsze wydarzenie muzyczne tegorocznego festiwalu, imponujące multimedialne widowisko zespołu Sigur Ros. Było to bardzo precyzyjnie przygotowane przedstawienie, na które złożyło się kilka uzupełniających się elementów: muzyka, wizualizacje, scenografia i efekty świetlne. Robiło wielkie wrażenie zarówno swoją niezwykłą formą, jak i poruszającym, ekologicznym przesłaniem.
Do Gdyni przyjechało kilku wykonawców, którzy w tym roku odwiedzają wszystkie ważniejsze festiwale, a ich występy stanowią swego rodzaju „program obowiązkowy”. To m.in. takie formacje jak: LCD Soundsystem, Foals czy Chvrches - niezawodne koncertowe maszyny, które i w Gdyni wypadły znakomicie.
Miał też tegoroczny Open’er w swoim programie kilka pozycji zaskakujących i nieoczywistych, kilka zaś - nie do końca pasujących do swojego dotychczasowego charakteru. Wśród tych pierwszych najważniejszy był z całą pewnością Pharrell Williams, producent, który na tego typu imprezach pojawia się raczej rzadko. Zaproszenie tego mistrza popu było kolejnym open’erowym ukłonem w stronę tego gatunku. Kiedyś spotykały się one z mieszanym przyjęciem - tak było choćby pięć lat temu w przypadku Prince’a, dziś raczej nie budzą już kontrowersji.
Publiczność podczas występu Pharrella Williamsa Publiczność podczas występu Pharrella Williamsa /RENATA DĄBROWSKA
Do dzisiejszej festiwalowej formuły zdawały się nie pasować za to występy wykonawców o wiele bardziej - rzec by można - offowych niż cała reszta programu, takich jak m.in.: Kurt Vile, Mac DeMarco czy zespół At The Drive-In. Wszyscy oni dali w Gdyni znakomite koncerty, ale można było odnieść wrażenie, że lepiej pasowałyby na jakiś inny, bardziej kameralny festiwal.
Organizatorzy Open’era znakomicie wyczuli natomiast rosnącą z sezonu na sezon koniunkturę na rodzimą młodą scenę. Bardzo dobrze się stało, że zaprosili do Gdyni całą jej czołówkę i spory zestaw młodych talentów. Występy Polaków przyciągały spory tłum, a koncert Dawida Podsiadły na scenie namiotowej pobił jej wszelkie dotychczasowe rekordy frekwencyjne.
Cieniem na tegorocznym festiwalu położyło się zamieszanie spowodowane faktem, że odbywał się on w tym samym czasie, co ważna faza Euro. Takie konflikty zdarzają się coraz częściej i organizatorzy festiwali muszą sobie z nimi jakoś radzić. W tym przypadku poradzili sobie nie najlepiej.
Festiwalowicze kibicuja naszym w meczu 1/4 finalu Euro 2016 we Francji Festiwalowicze kibicuja naszym w meczu 1/4 finalu Euro 2016 we Francji /BARTOSZ BAŃKA
Po pierwsze, nie zajęli jasnego stanowiska wobec obecności mistrzostw na festiwalu. Najpierw organizatorzy ogłosili, że strefy kibica na Open’erze nie będzie, potem jednak, w ostatniej chwili, zdecydowali się ją zorganizować. Działała na terenie festiwalu, a jej funkcjonowanie w mocny sposób zdezorganizowało imprezę, zwłaszcza w czwartkowy wieczór, kiedy polska reprezentacja grała w czasie występu grupy Red Hot Chili Peppers.
To, że duża część publiczności ruszyła pod wielki ekran już przed meczem nie było jeszcze wielkim problemem, ale masowy odpływ widzów spod sceny w kulminacyjnym punkcie koncertu był co najmniej mało uprzejmy wobec muzyków. Na dodatek utrudnił lub wręcz uniemożliwił spokojne oglądanie koncertu tym, którzy byli nim zainteresowani.
Drugi, bardzo poważny błąd organizatorów w związku z transmisją meczu, to kompletne zignorowanie zagranicznej części publiczności, której obecnością zawsze się szczycą. Miała ona w tym czasie do wyboru albo piłkę nożną albo... koncert Marii Peszek, artystki nie istniejącej poza rodzimą sceną, której twórczość bez znajomości polskiego kontekstu jest zupełnie niezrozumiała. Dla osób, które przejechały pół Europy dla muzyki, konieczność zabijania sporej ilości czasu w strefach gastronomicznych była co najmniej nieciekawa i może w jakimś stopniu zaważyć na ich przyszłorocznych decyzjach co do festiwalowych podróży.
To powinna być dla organizatorów festiwalu tak dużego jak Open’er ważna lekcja, sięgająca znacznie dalej niż same mistrzostwa piłkarskie. Mocno daje bowiem do myślenia fakt, że mecz okazał się dla uczestników festiwalu ciekawszy niż występ zupełnie wyjątkowej gwiazdy. To część szerszego zjawiska, które coraz wyraźniej widać od lat na tego typu imprezach: koncerty ogląda tylko część uczestników festiwalu, a reszta na nim po prostu jest, spędza czas, spotyka się ze znajomymi, korzysta z najróżniejszych pozamuzycznych atrakcji. Spora część publiczności jest zainteresowana muzyką tylko w niewielkim stopniu, część nie interesuje się nią wcale.
To oznacza konieczność poważnych modyfikacji programowych tego typu imprez, za sprawą których koncerty zejdą na dalszy plan, kosztem innych atrakcji. Czysto muzyczny charakter zachować będą mogły w przyszłości festiwale małe, niszowe, specjalistyczne, a Open’er, jeśli będzie chciał utrzymać swoje rozmiary, będzie musiał iść raczej w stronę imprez takich jak budapeszteński Sziget, który jest raczej kolonią letnią z różnymi rekreacyjnymi aktywnościami, niż festiwalem muzycznym, czy Woodstock - zlot młodzieży, podczas którego muzyka jest tylko dodatkiem.
Tegoroczna edycja Open’era była, jak zawsze, sporym wyzwaniem organizacyjnym, któremu zaprawiony w bojach zespół produkcyjny imprezy podołał raczej sprawnie. Udało się uniknąć większych problemów, nawet w obliczu tak poważnych niebezpieczeństw jak pożar jednego z foodtrucków. Było o włos od tragedii - płomienie zaczęły już docierać do kilku butli z gazem. Spore zagrożenie niosła też potężna sobotnia burza, która była bliska powalenia kilku elementów festiwalowej infrastruktury.
Pożar foodtrucka w strefie gastronomicznej Pożar foodtrucka w strefie gastronomicznej /JAN RUSEK
Nie udało się oczywiście uniknąć kilku organizacyjnych niedociągnięć. Szkoda, tym bardziej, że media i sami uczestnicy sygnalizowali je już przy okazji poprzednich edycji. W kontekście potężnego organizacyjnego wyzwania, jakim jest tak duża impreza, to oczywiście drobiazgi, ale takie, które potrafią mocno uprzykrzyć życie uczestnikom. Chodzi np. o potężne kolejki do punktów wymiany opasek, doskwierające zwłaszcza tym, którzy dotarli na teren festiwalu pierwszego dnia imprezy.
Były też kolejki w strefach gastronomicznych. Być może, jak twierdzili organizatorzy w poprzednim roku, punktów przygotowujących jedzenie jest nominalnie więcej, niż dawniej, ale wiele z nich to foodtrucki. A ich obecność na tak dużej imprezie nie ma zupełnie sensu. Niewielkie rozmiary, mała ilość pracowników i maszyn sprawiają, że niezależnie od pory dnia i nocy w wielu z nich czas oczekiwania na jedzenie rzadko spadał poniżej 45 minut.
A kwestie higieniczne? Pod tym względem Open’er z roku na rok zaczyna coraz bardziej oddalać się od europejskich standardów. Nie dość, że cały system nadal oparty jest na toitoiach, na świecie coraz częściej zastępowanych przenośnymi toaletami z bieżącą wodą, co gorsza - przy niektórych strefach toaletowych nie było instalacji wodnych, ale mikroskopijne przenośne pojemniki z wodą. Kończyła się ona zaraz po otwarciu terenu festiwalu i nie wyglądało na to, żeby ktokolwiek próbował ją uzupełniać.
Chodzi wreszcie np. o drukowany festiwalowy informator. Pół biedy, że był wyjątkowo nieporęczny: wydrukowanie go w formie wielkiej płachty powodowało, że szukanie informacji wymagało umiejętności godnych mistrza origami. Gorzej, że dezinformował czytelnika: jedna ze scen w ogóle nie była umieszczona na mało czytelnej mapie festiwalowego terenu, a rozkład godzinowy wydrukowany był tak, że łatwo było się pomylić, szukając godzin rozpoczęcia koncertów.
Mimo wrażenia sporego rozmachu, po bliższym przyjrzeniu się, tegoroczny Open’er okazywał się nader... skromny. Widać to było po wielkości festiwalowej infrastruktury, liczbie scen, a także ilości wykonawców, którzy się na nich pojawili.
Jednym z największych ciosów było dla festiwalu poważne ograniczenie jego części teatralnej. W zasadzie oznaczało ono zniszczenie świetnego projektu, który organizatorzy wymyślili kilka lat temu i skutecznie realizowali do ostatniej edycji. W tym roku zdecydowali się jednak nie instalować specjalnych namiotów teatralnych. Do tej pory były one ustawiane na granicy terenu festiwalowego, poza jego obrębem. W tym roku spektakle - tylko trzy - odbywały się w festiwalowym kinie, co kilkakrotnie zmniejszyło ilość potencjalnych widzów.
Deszcz, nawałnica i oberwanie chmury na Open'erze. Deszcz, nawałnica i oberwanie chmury na Open'erze /RENATA DĄBROWSKA
Mało tego, organizatorzy zrobili najgorsze, co mogli zrobić - przenieśli godziny odbywania się spektakli z popołudniowych na wieczorne. Część teatralna festiwalu straciła tym samym sens. Kiedyś spektakle można było obejrzeć w spokojnym czasie, przed koncertami. W tym roku się z nimi pokrywały. Odpowiedź publiczności była dość wymowna: w tym roku przychodziło jej do teatru o wiele mniej. W niektóre wieczory na spektakle można było bez problemu wejść bez żadnych rezerwacji - w obliczu kolejek i gigantycznego zainteresowania z poprzednich lat, była to poważna porażka.
„Na Open’erze występuje bardzo mało wykonawców” - to jeden z częściej powtarzających się komentarzy uczestników tegorocznej imprezy. Czy słusznych?
Na trzech open’erowych scenach głównych codziennie występowało ok. 4-6 wykonawców, w tym ok. 2-3 polskich. Porównując to ze statystykami innych festiwali od razu widać, że z gigantami pokroju Glastonbury czy Roskilde, gdzie na dziesięciu scenach występuje po dziesięciu wykonawców dziennie, Open’er równać się w żadnym stopniu nie może.
Nie wytrzymuje też za nic konkurencji z nieco mniejszymi, ważnymi festiwalami, porównywalnymi pod względem ilości widzów, czyli np. niemieckim Hurricane czy brytyjskim Reading. Tam i scen jest więcej (cztery w pierwszym, pięć w drugim przypadku), i występów można na nich zobaczyć co najmniej dwa razy tyle, co w Gdyni. Nawet fakt, że Open’er jest o jeden dzień dłuższy, nie daje mu ilościowej przewagi nad tymi imprezami.
Te dane stawiają w tej dziedzinie Open’era w jednym szeregu z europejskimi mikrusami w kategorii dużych festiwali, takimi jak choćby Primavera Sound w Porto, gdzie sceny są cztery, a wykonawców dziennie około pięciu.
W gruncie rzeczy Open’er miał w tym roku tylko trzy sceny - mniej niż jakikolwiek z liczących się festiwali europejskich. Pozostałe miejsca określane przez organizatorów scenami tak naprawdę były: po pierwsze, promocyjnym projektem firmy oponiarskiej, przewożonym z festiwalu na festiwal po całej Europie, za którego instalację na Open’erze organizatorzy festiwalu zainkasowali, jak się można domyślać, spore pieniądze; po drugie, przestrzenią imprezową, gdzie grali rodzimi DJ-e; po trzecie, salą projekcyjno-kinową; a po czwarte, wybiegiem modowym. Jeśli dodać do tego zlikwidowanie namiotów teatralnych, nie da się ukryć: Open’er w tym roku zmniejszył się znacząco.
Opener Festival 2016 Opener Festival 2016 /RENATA DĄBROWSKA
Może nie znajduje to pokrycia w liczbach bezwzględnych, dotyczących budżetu czy ilości sprzedanych biletów. Nie wiadomo, nie da się tego sprawdzić, bo agencja Alter Art, w przeciwieństwie do firm przygotowujących inne imprezy tego typu, bezwzględnie odmawia od lat publikowania takich danych. Ale na poziomie programowym i infrastrukturalnym zmniejszanie rozmiarów festiwalu staje się bezdyskusyjnym faktem.
Czy to problem? Żaden. Przecież nikt nie oczekuje, że Open’er będzie największym festiwalem w tej części Europy. O wiele ważniejsze jest to, żeby był ciekawy pod względem programowym i dobrze zorganizowany. A te dwie sprawy w tym roku udały się w stopniu więcej niż zadowalającym.