D.I.Y. Hardcore Punk Fest, czyli jak zrobić festiwal bez sponsorów i reklam

Z jednym z zespołów gościnnie wystąpiło... japońskie małżeństwo, które muzycy spotkali na swoim koncercie dzień wcześniej. Takie rzeczy możliwe są tylko na festiwalu, na którym przyjaźń jest ważniejsza niż perfekcja i pieniądze.

Jeszcze nie opadł do końca kurz po tegorocznej edycji Open’era, a w Gdyni znów odbyła się impreza z muzycznymi gośćmi z całego świata i publicznością ściągająca nad morze z różnych zakątków Europy - przez cały weekend trwał w Trójmieście D.I.Y. Hardcore Punk Fest. Dwunasta edycja tej niszowej, niezwykle cenionej nie tylko w Polsce imprezy, okazała się sporym sukcesem, pod względem muzycznym, organizacyjnym i frekwencyjnym.

Szeroki punkowy wachlarz

Gdyńska impreza poświęcona jest wyłącznie zespołom z tzw. sceny niezależnej, czyli takim, które działają w oderwaniu od rynku muzycznego, nie podpisują kontraktów z dużymi wytwórniami, nie współpracują z oficjalnymi mediami, nie występują na komercyjnych festiwalach - takie niezależne przedsięwzięcia, jak to gdyńskie są więc dla nich znakomitą okazją, żeby wystąpić przed publicznością nieco większa niż ta, która zwykle ogląda je w małych klubach czy na skłotach.

Dominujące na gdyńskim festiwalu gatunki to te, których nazwy pojawiają się już w samym jego szyldzie: hardcore i punk. W tym roku organizatorom udało się przygotować program bardzo różnorodny, pokazujący jak szerokie znaczenie mogą mieć dziś te pojęcia. Z jednej strony na scenie stanął więc niezwykły kolektyw Pochwalone, którego wokalistki do folkowo-jazzowej muzyki śpiewają radykalne, feministyczne teksty, z drugiej - młoda, bardzo ciekawa warszawska formacja Hande, grająca zimnofalowy post punk z automatem perkusyjnym, z trzeciej - zespół Ansa, w którego muzyce post hard core łączy się z emo, z czwartej - pochodzący z francuskiej Brytanii zespół Litovsk, który grał melodyjny post punk tak, jakby znów były lata 80-te, a zaraz po nim miałaby wystąpić grupa The Cure.

Bez gwiazd, bez headlinerów, ale...

Najbardziej znane zespoły w programie reprezentowały jednak zdecydowanie bardziej ekstremalne odmiany muzyki z punkowymi korzeniami. To angielska grupa Doom i szwedzka formacja Victims, zespoły niemal legendarne, ikoniczne dla niezależnego grania z przełomu wieków - Doom wyznaczał jego standardy w ostatnich latach poprzedniego, a Victims - pierwszych latach nowego stulecia.

Anglicy udowodnili bez żadnych trudności jak świeże i oryginalne są ich muzyczne pomysły, powielane od czasu ich debiutu przez niezliczone zespoły, zarówno te działające na podziemnej, jak i na oficjalnej scenie. Ich crustowe granie zabrzmiało na scenie wyjątkowo monumentalnie, a momentami nawet trochę mrocznie. Głęboki growling wokalisty i wściekłe gitarowe solówki wyznaczały bieguny tej brutalnej muzyki, między którymi mieściły się gęste rytmy i bardzo polityczne teksty.

Szwedzi pokazali, jak doskonale może brzmieć klasyczny punkowy d-beat, zatopiony w gęstym metalu. Dwie gitary serwowały siarczyste riffy, a bezbłędna sekcja rytmiczna nie pozwalała się tej maszynie zatrzymać się ani na chwilę.

Jednym z największych odkryć festiwalu okazał się natomiast szwedzki zespół Misantropic, grający nader oryginalne połączenie metalu i punk rocka, budowane na mocnych riffach i napędzane szybkim rytmem przez bardzo żywiołowo grającego perkusistę. Świetnym uzupełnieniem tego porywającego grania były mocne głosy dwojga przekrzykujących się wokalistów. Wygląda na to, że Umea, prawdziwa stolica szwedzkiego punk rocka, nie po raz pierwszy wydała na świat zespół, na który bardzo warto zwrócić uwagę.

Gaduły z mikrofonami

Cechą charakterystyczną punkowych koncertów jest zupełnie inna niż w przypadku komercyjnej sceny muzycznej forma kontaktu między muzykami a publicznością. Raz, że nikt nie próbuje budować metaforycznej czy czysto dosłownej ściany między nimi, nikt nie próbuje kreować mitu gwiazd - ci, którzy grają na scenie, po koncercie mieszają się z widzami i oglądają kolejny koncert.

Druga kwestia to natomiast to, co dzieje się między utworami. Na punkowym festiwalu w Gdyni nie można było usłyszeć tych wszystkich wytartych formułek, które wielokrotnie zabrzmiały tydzień wcześniej, na Open’erze: „jesteście najlepszą publicznością przed jaką graliśmy”. Punkowe wokalistki i wokaliści wykorzystują raczej te momenty, kiedy ich koledzy stroją gitary, na wygłaszanie ze sceny ideologicznych manifestów.

Wokalistka warszawskiej grupy Limp Blitzkrieg mówiła więc o „syndromie ale”, który sprawia, że z pozoru zwykli i dobrzy ludzie ustawiają się blisko ekstremistów: „nie mam nic do gejów, ale niech się nie pokazują na ulicach, nie mam nic do innych ras, ale lepiej, żeby moja córka miała białego chłopaka”.

Wokaliści formacji Schwach i Voidfiller krytykowali politykę państw europejskich wobec imigrantów. Szwedzi z grupy Misantropic przypominali historię antyfaszystowskich zmagań w Hiszpanii w połowie lat 30-tych, upomnieli się też o kurdyjskie kobiety, walczące jednocześnie z patriarchatem i Państwem Islamskim. Prawie każdy z zespołów poświęcił choć chwilę zagrożeniom płynącym z nasilających się w Europie i Stanach Zjednoczonych nastrojów radykalnie prawicowych i rosnącej siły organizacji neonazistowskich. Ten dyżurny temat całej sceny niezależnej w latach 90-tych, który jeszcze kilka lat temu zdawał się już zupełnie nieadekwatny do sytuacji, teraz powraca i nabiera niepokojącej aktualności.

Wokalista post hard core'owej formacji Ansa przypomniał o jeszcze jednej ważnej, może wręcz kluczowej sprawie - o tym, że takie festiwale, jak ten gdyński, nie mają być ostatecznym celem, ale raczej punktem wyjścia do czegoś więcej. Zachęcał do aktywności: „punk rock to nie kupowanie płyt i chodzenie na koncerty, to powiedzenie wykorzystującemu cię w pracy szefowi, że jest gnojem, to adopcja bezdomnych zwierząt, to poświęcenie sobotniej imprezy, żeby ugotować jedzenie rozdawane potem potrzebującym na ulicy”.

Festiwal napędzany przyjaźnią

Gdyński festiwal był wyjątkowy także pod innym ważnym względem: choć to międzynarodowa impreza, na której występują wykonawcy cieszący się popularnością na całym świecie, jest ona organizowana na zupełnie innych zasadach niż wszystkie duże imprezy muzyczne. Nie ma na niej miejsca na sponsorów, reklamy, akcje promocyjne czy rozdawanie korporacyjnych gadżetów.

Ta impreza organizowana jest na zupełnie innych zasadach. Tu nie ma pieniędzy od sponsorów, tu nie ma grantów, tu wszystko finansowane jest z pieniędzy za bilety i karnety. W świecie, który przyzwyczaił wszystkich, że festiwal muzyczny musi oznaczać korporacyjny plac zabaw, takie postawienie sprawy wydaje się niemożliwe. A jednak to działa.

Działa na zasadzie, która znalazła się w samej nazwie imprezy: D.I.Y., do it yourself czyli zrób to sam. Działając w myśl tej koncepcji, obecnej na scenie punkowej od samego początku jej istnienia, organizatorzy gdyńskiego festiwalu rzeczywiście robią wszystko sami, unikając wydatków na zewnętrzne komercyjne firmy. Za sprawą zaangażowania grupy przyjaciół, którzy często pomagają za darmo czy za możliwość wejścia na imprezę, udaje się przygotować to wszystko, co na tak dużej imprezie jest niezbędne: catering, noclegi dla zespołów - przecież muzycy mogą spać w mieszkaniach czy transport - przecież sprzęt można przewozić prywatnymi samochodami. Może czasem nie jest to bardzo profesjonalne, ale za to nic tak nie rozwija więzów przyjaźni, które na punkowej scenie odgrywają bardzo istotną rolę.