Zakończony w niedzielę w Belgii Dour Festival miał w swoim programie występy całego mnóstwa wykonawców, którzy w tym roku nie występowali zbyt często na letnich imprezach. Ale palmę pierwszeństwa, jeśli chodzi o rozmach i koncertowe emocje, przyznać należy zespołowi, który gra w tym sezonie niemal wszędzie. Kolejna odsłona pięknego widowiska grupy Sigur Ros w miejscu, gdzie przez kilka dni bawiło się w sumie 235 tys. osób, wypadła wyjątkowo okazale.
Trudno było oczekiwać, żeby islandzcy muzycy pokazali w Belgii coś innego, niż to, co można było zobaczyć na ich innych koncertach podczas najnowszej trasy. W przypadku tak skonstruowanych widowisk, gdzie każdy utwór opatrzony jest odpowiednią oprawą wizualną, gdzie perfekcyjnie zgrać trzeba kilka warstw: muzykę, projekcje czy światła, zmiany są trudne, jeśli nie wręcz niemożliwe do wprowadzenia.
Ale trudno to uznać za wadę. Tym bardziej, że - po pierwsze - ten spektakl można oglądać wiele razy i nie traci zupełnie nic ze swojej mocy i piękna. Po drugie zaś - przecież niezwykle ważnym elementem tej całej skomplikowanej struktury jest żywiołowość samych muzyków. A tego i tym razem nie zabrakło.
Sigur Ros - tak było w tym roku w Barcelonie:
Było w nim co najmniej kilka momentów, które niemal zapierały dech - choćby ten, kiedy wokalista grupy w niewiarygodnie długi sposób przeciągał swoją wokalizę, wyśpiewaną a capella głosem o niezwykłej barwie. Albo te chwile, kiedy muzycy całkiem zapamiętywali się w generowaniu porywającego hałasu: basista pochylony nad swoim instrumentem, uderzający w jego struny perkusyjną pałeczką, perkusista niemal wyskakujący zza swojego zestawu bębnów i gitarzysta, zajadle biczujący struny smyczkiem. Czy wreszcie sam koniec koncertu, kiedy muzycy rozrzucili swoje instrumenty po całej scenie - widać było, że w tym geście nie ma cienia agresji i wściekłości, ale czysta, nieposkromiona energia.
Widowisko Islandczyków, które ma wyraźnie ekologiczne przesłanie, na festiwalu w Dour zyskało dodatkowy element w postaci naturalnej, idealnie dopasowanej i bardzo adekwatnej scenografii. Widzów stojących pod główną sceną, gdzie występował zespół, ze wszystkich stron otaczały zielone plamy lasów i wzgórz. W kontekście tego widowiska zdawały się być żywym przedłużeniem wizualizacji i współbohaterem opowiadanej przez muzyków historii. Przysparzało to koncertowi nieoczekiwanego dodatkowego wymiaru, jeszcze bardziej podkreślając moc jego ekologicznego przesłania.
Dour Festival to jedna z większych tego typu imprez w kontynentalnej Europie. Odbywa się w Belgii, w małej wsi nieopodal Mons - z jednej strony to miejsce trochę "w środku niczego", z drugiej - lokalizacja bardzo dogodna dla fanów z co najmniej pięciu leżących w pobliżu krajów: Belgii, Holandii, Luksemburga, Francji i Niemiec. Nic więc dziwnego, że co roku cieszy się nie słabnącym powodzeniem i przyciąga spory, wielotysięczny tłum widzów.
Na klimat festiwalu z pewnością wpływa miejsce, w którym się odbywa: zielona dolina otoczona niewielkimi zielonymi wzniesieniami. Z jednej strony to typowy festiwal kempingowy, odbywający się z daleka od jakiegoś miasta, z drugiej - wszechobecna bujna zieleń sprawia, że jest on dużo czystszy od wielu imprez tego typu.
Organizatorzy zrobili sporo, żeby ich przedsięwzięcie było okazją do spędzenia całego tygodnia w dziczy. Dour Festival to impreza rekordowo długa - trwa aż pięć dni: pierwsze koncerty zaczynają się w środę, ostatnie kończą późną nocą z niedzieli na poniedziałek.
Jest też potężna, jeśli chodzi o ilość scen - na stosunkowo niewielkim terenie organizatorom udało się upchnąć aż dziewięć festiwalowych aren: od wielkich konstrukcji do kameralnych namiotów.
Co więcej, organizatorzy zastosowali pomysł, który nie zdarza się na innych festiwalach: podzielili sceny pod względem gatunkowym. W jednym z namiotów przez cały czas można więc słuchać reggae, w innym - hip hopu, w jeszcze innym z kolei: punk rocka i metalu. To nietypowe i co najmniej dyskusyjne rozwiązanie wydaje się przeniesione z innej epoki, kiedy gatunki muzyczne znaczyły o wiele więcej niż dziś. Ale z pewnością nie brakowało takich, którym jest ono bardzo na rękę - w Dub Cornerze, strefie przeznaczonej dla tanecznej elektroniki, bazującej na rytmach reggae, można było np. o każdej porze dnia i nocy zobaczyć te same osoby, które zapewne nigdy nie przespacerowały się po festiwalowym terenie, ale nie wyglądały, jakby im tego specjalnie brakowało.
Program festiwalu w Dour różnił się dość poważnie, od tego, co standardowo znaleźć można w tym roku na plakatach innych imprez tego typu. Zespołów, które zobaczyć można na wszystkich większych czy ważniejszych festiwalach trwającego właśnie sezonu było naprawdę niewiele, całą resztę programu stanowiły występy wykonawców, którzy w tym roku pojawiają się rzadko albo wcale.
Najlepszym przykładem jest choćby zespół Pixies, prawdziwa legenda alternatywnego rocka, o której ostatnio znów zrobiło się głośno - ledwie kilka dni przed festiwalem muzycy zapowiedzieli nową płytę i opublikowali promującego ją singla. W Dour można było sprawdzić, w jakiej formie są Amerykanie dziś, w przededniu długiej trasy koncertowej, promującej nowy materiał. Inny przykład to z kolei brytyjska formacja Django Django - kiedyś nader aktywna koncertowo, dziś ewidentnie odstawiona na nieco boczny tor, jeśli chodzi o występy na żywo. W Dour pokazała, że zupełnie niesłusznie - muzycy grupy wypadli porywająco.
Za sprawą tak nietypowego programu, belgijska impreza z miejsca nabierała bardzo oryginalnego charakteru i była warta odwiedzenia nawet przez tych, którzy mieli okazję być w tym sezonie na innych imprezach tego typu. Zdecydowanie warto będzie o niej pomyśleć w przyszłym roku, tym bardziej, że do Belgii jest dziś nader łatwo dotrzeć - do Brukseli, skąd na festiwal jedzie się trzy kwadranse, z polskich lotnisk dociera kilka linii, a że nie jest to latem kierunek specjalnie atrakcyjny pod względem turystycznym, bilety są tanie. Tydzień ze znakomitą muzyką wśród zielonych wzgórz Walonii, to propozycja, która powinna brzmieć atrakcyjnie dla wszystkich miłośników letnich festiwali.