Udawał, że kopuluje z mikrofonem, zabronił widzom klaskać - to najdziwniejszy koncert tego sezonu

Willis Earl Beal rozpoczął w piątek katowicki Off Festiwal od jednego z najbardziej niezwykłych występów w historii tej imprezy.

W Katowicach rozpoczęła się kolejna edycja Off Festiwalu, jednej z najważniejszych imprez muzycznych w tej części Europy. Pierwszy dzień przyniósł kilka mocnych wrażeń, w tym - występ zupełnie inny niż wszystko, co można było do tej pory zobaczyć na festiwalowych scenach.

Willis Earl Beal: tylko mi tu nie klaskać!


Ten koncert już od samego początku był nietypowy: wokalista znienacka pojawił się na scenie i zaczął się wściekać o to, że... wciąż jest jasno.

- To miał być bardzo intymny, pełen emocji koncert w środku nocy - krzyczał. - A muszę występować w pełnym słońcu. Na dodatek na festiwalu, a nienawidzę festiwali.
I nie było do końca wiadomo, czy żartuje, czy mówi serio. Tym bardziej, że za chwilę zaczął podawać... regulamin uczestniczenia w jego koncercie.

- Po pierwsze: nie wolno wam klaskać - mówił. - Po drugie: natychmiast siadajcie. Tak, na ziemi. Zaraz usłyszycie piosenki tak smutne, że zwalą was z nóg.

OFF Festival 2016. Willis Earl BealOFF Festival 2016. Willis Earl Beal Fot. Dawid Chalimoniuk / Agencja Wyborcza.pl

Jasne, to do pewnego stopnia były żarty. Ale tylko do pewnego stopnia. Bo z jednej strony Beal wygłupiał się przez cały koncert niemiłosiernie: robił miny, parodiował taniec, udawał, że kopuluje ze stojakiem do mikrofonu. Ale z drugiej - na każdym kroku było wyraźnie widać, że ten cały sarkazm, te wszystkie żarty, ostentacyjnie szyte bardzo grubymi nićmi, były tylko przykrywką do niewypowiedzianego smutku, jakiejś niewiarygodnie głębokiej rozpaczy.

- Wiecie czemu macie nie klaskać? - zapytał widzów po kilku piosenkach. - Żeby nie robić sobie pustych złudzeń, że ktoś jest z wami. Bo tak nie jest. Każdy z nas jest sam. Zupełnie sam. Kiedy przychodzi co do czego, nikt wam nie pomoże, nikt nie będzie wam klaskał.

Celebrowanie samotności

To właśnie bezbrzeżna samotność szybko okazała się motywem przewodnim tego występu. Powracała na rożne sposoby, w rożnych formach, a niektóre z nich były naprawdę poruszające.

- Kiedyś występowałem na scenie z manekinami - opowiadał Beal, - ale już ich ze mną nie ma. Odeszły, zostawiły mnie.

Rzeczywiście, wokalista był na scenie zupełnie sam, ostentacyjnie i rozpaczliwie. Nie było z nim żadnych instrumentalistów, cały podkład muzyczny prezentował... z telefonu. Emocjonalna gęstość jego występu sprawiała jednak, że nie sposób było go uznać tylko za jakąś przedziwnie wykoślawioną wersję ponurego karaoke. To było poruszające widowisko, od którego trudno było oderwać wzrok. Nawet, jeśli przez cały czas można było odnieść wrażenie, że wchodzi się z butami w czyjś potężny kryzys emocjonalny i podgląda się momenty, które dziś ekshibicjonistycznie pokazuje, ale jutro będzie się ich wstydzić.

OFF Festival 2016. Napalm DeathOFF Festival 2016. Napalm Death Fot. Dawid Chalimoniuk / Agencja Wyborcza.pl

Ale najbardziej poruszająco robiło się wtedy, kiedy Beal - a zdarzyło mu się to tego wieczoru kilka razy - udawał, że nie jest sam na scenie. Przedstawiał widzom nieistniejących muzyków, gorąco komplementował ich występy, dziękował za nie i prosił o oklaski. W tych chwilach można było naprawdę odnieść wrażenie, że granica między prawdą i fikcją, grą i szaleństwem, sarkazmem i rozpaczą, zaciera się zupełnie. Artysta sam zresztą chętnie wzmacniał te wątpliwości, coraz bardziej podważając fundamenty przekonań widzów o tym koncercie, o życiu i o świecie.

- Przecież to wszystko jest iluzją, tego wszystkiego tak naprawdę w ogóle nie ma, to wszystko nam się tylko wydaje - mówił. - Czasem mamy uspokajające przekonanie, że wiemy, jak wygląda i jak zorganizowany jest świat, jak poukładane są te wszystkie molekuły. Ale czy możemy być pewni, że to wszystko prawda, że to nie jest tylko jakiś fałszywy obraz, który ktoś nam świadomie podsuwa.
Po takich słowach, po takim koncercie trudno było spokojnie wrócić na festiwal i oglądać występy kolejnych wykonawców.

DLOKA\DwojkaDLOKA\Dwojka Fot. Dawid Chalimoniuk / Agencja Wyborcza.pl

Kilka mocnych momentów

A było ich jeszcze trochę pierwszego festiwalowego wieczoru. Dawkę naprawdę ekstremalnych muzycznych i ideowych wrażeń dostarczył publiczności zespół Napalm Death. Brytyjscy klasycy gatunku zwanego grind corem zaprezentowali koncert obfitujący w bardzo mocne brzmienia. Na dodatek, co dziś na scenie raczej rzadkie, wokalista grupy między utworami wygłaszał płomienne przemówienia, agitując w rożnych politycznych i społecznych kwestiach.

Mimo późnej pory i potężnego deszczu, sporą publiczność przyciągnął Devendra Banhart, który zmarzniętym widzom zaproponował gorącą kalifornijską muzykę w stylu mocno retro.
Minor Victories, supergrupa, w której występują muzycy znani wcześniej z takich zespołów, jak: Mogwai, Slowdive i Editors, wypadła dość blado - owszem, poszczególne kompozycje, znane z debiutanckiej płyty, robiły wrażenie, ale między muzykami jakby trochę brakowało chemii.