Koncertowa rewolucja - Sia w Krakowie dała najważniejszy koncert tego roku w Polsce

To widowisko to rewolucja, a przynajmniej kompletna zmiana reguł gry na dużych scenach. W przyszłości historię wielkich widowisk koncertowych będzie się dzielić na te przed i te po tym, które przygotowała Sia. Na dodatek te po nim, będą musiały się do niego jakoś odnieść.

W Krakowie przez cały weekend trwa kolejna edycja Kraków Live Festivalu. Organizująca go firma Alter Art padła ofiarą prawdziwej plagi drugiej części tegorocznego sezonu festiwalowego - koncertów odwoływanych przez popularnych i oczekiwanych przez publiczność wykonawców. W przypadku krakowskiej imprezy było nieco lepiej niż dwa tygodnie wcześniej na katowickim Offie, gdzie artyści wykruszali się w ostatniej chwili - o tym, że do Krakowa nie przyjadą zespoły Haim i Avalanches było wiadomo na tyle wcześnie, że organizatorzy mogli przygotować alternatywę. Był nią dość nieoczekiwany występ grupy Muse, "doklejony" dzień po zakończeniu zasadniczej części festiwalu.

Już pierwszego wieczoru w Krakowie można było zobaczyć koncert wyjątkowy, mocny i ważny - nietypowe multimedialne widowisko, które w tym roku na scenach całego świata prezentuje Sia.

SiaSia fot. Łukasz Krajewski / Agencja

"Mad Max" teatru tańca

To nie był zwykły koncert. Ba, to w zasadzie zupełnie nie był koncert w tradycyjnym rozumieniu tego słowa - cała muzyka emitowana była z komputera, tylko sama Sia śpiewała na żywo swoje partie, stojąc skromnie z boku sceny. To było piękne, poruszające, zaskakujące i przewrotne widowisko, znakomicie dopasowane do warunków festiwalowych: do wielkich scen i tłumów, które widzą głównie ekrany umieszczone obok sceny, a to, co dzieje się na niej samej - tylko w zarysie i z oddali. Sia zresztą dość pomysłowo wykorzystała te percepcyjne ograniczenia do budowania iluzji i suspensu, które odgrywają w jej przedstawieniu ważną rolę.

Bardziej niż koncert jest to raczej przedstawienie teatru tańca - kolejne piosenki ilustrowane są solami, duetami czy triami, prezentowanymi na scenie przez zawodowych tancerzy. Wybór dziedziny sztuki tak, było nie było, niszowej i uznawanej za dość trudną w odbiorze, jako ilustracji do popowych piosenek, był zabiegiem dość ryzykownym, ale okazał się strzałem w dziesiątkę. W tym, nieco przewrotnym, sensie, mimo fundamentalnych różnic między tymi rodzajami sztuki, dla teatru tańca to widowisko jest tym, czym niedawno dla teatru ulicznego był film "Mad Max" - stawiając teatr tańca w innym niż zwykle kontekście, otwiera go na zupełnie nową publiczność.

Ale to jeszcze nie wszystko. Na ekranach obok sceny podczas koncertu można było oglądać te same układy, które tancerze wykonywali na scenie. Z pozoru mogło się wydawać, że to standardowy koncertowy zabieg - realizatorzy pokazują to, co dzieje się na scenie. Ale tak naprawdę było zupełnie odwrotnie: to był przygotowany wcześniej, świetnie zrealizowany film z udziałem kilku sporych gwiazd amerykańskiego kina niezależnego (m.in.: Kristen Wiig czy Paula Dano), który tancerze tylko naśladowali.

Muzyka z playbacku, film ze studia

Widowisko przygotowane przez australijską artystkę, przy współpracy z reżyserem Danielem Askillem i choreografem Ryanem Heffingtonem, robiło wielkie wrażenie. Ale nie tylko na tym polegała jego doniosłość. Sia zakwestionowała bowiem swoim występem kilka - wydawałoby się - absolutnie niepodważalnych fundamentów, na których do tej pory opierał się cały przemysł festiwalowy i koncertowy, obaliła kilka dogmatów i wyznaczyła zupełnie nowe zasady i granice wielkoscenicznych widowisk.

SiaSia fot. Łukasz Krajewski / Agencja

Brak żywego grania, brak na scenie nawet jednego muzyka, który uwijałby się z gitarą czy choćby jakimś prostym samplerem, był dla wielu osób powodem do odrzucenia tego pomysłu w całości. Ale był jednocześnie jasnym sygnałem, że na współczesnej scenie muzycznej są takie gatunki, których na żywo grać nie ma sensu, albo wręcz po prostu się nie da. Sia wpisała się tym samym w trwająca od kilku lat dyskusję o tym, czym jest dziś "granie z playbacku" i czy muzykom na scenie godzi się po prostu wcisnąć klawisz "play", zamiast pocić się przy instrumentach. Występ Sii sprawiał wręcz, że ta debata zdawała się całkiem bezprzedmiotowa - przesuwając punkt ciężkości w kierunku strony wizualnej, artystka na nowo zdefiniowała pojęcie czegoś, co z braku innej nazwy, wciąż nazywa się koncertem.

Ale i na poziomie warstwy wizualnej artystka zbudowała zupełnie nową jakość. Przygotowała ją bowiem analogicznie do sfery dźwiękowej: perfekcyjnie przygotowana w studiu muzyka brzmi lepiej niż zagrana na żywo, a profesjonalnie zrealizowany film na wielkim ekranie wygląda lepiej niż tworzona na gorąco transmisja ze sceny. Tancerze odtwarzający to, co dzieje się na ekranie, to zupełne odwrócenie dotychczasowych wektorów, a na dodatek - wyrafinowana gra między prawdą, a imitacją, oryginałem i jego kopią, będąca ciekawym echem krytycznych debat o statusie dzieła sztuki w dobie cyfrowej reprodukcji.

Kolejny iście rewolucyjny pomysł Sii to nadanie temu, co się działo na scenie bardzo wyrazistych znaczeń, przekształcenie koncertu w epicką opowieść. Taniec i inne elementy wizualne tego występu nie miały, jak to zwykle bywa, wymiaru tylko i wyłącznie estetycznego, nie były ozdobnikiem, towarzyszącym muzyce. Były narracyjną wartością samą w sobie, przesłaniająca nawet treść samych piosenek, były poruszającymi obrazami, mówiącymi sugestywnie i niebanalnie o takich sprawach jak choćby: trudne strony bycia w związku czy walka z własnymi wewnętrznymi demonami.

SiaSia fot. Łukasz Krajewski / Agencja

Oczywiście, tego typu teatralizacje zdarzały się już na scenach koncertowych, ale spektakl Sii daleki był jednak od tego, co kilka dekad temu robili mistrzowie epickiego rocka progresywnego. Na poziomie języka, na poziomie emocji, na poziomie struktury Sia zaprezentowała przecież coś zupełnie innego niż Pink Floyd na koncertach promujących płytę "The Wall".

Sceniczne widowisko Sii było w jakimś sensie rozwinięciem, przedłużeniem i uzupełnieniem tego, co ta artystka od lat pokazuje za sprawą oprawy wizualnej swoich płyt i teledysków, koronnym dowodem na to, jak spójny jest projekt, który firmuje swoim pseudonimem. A jednocześnie - mocnym świadectwem jego oryginalności i nowatorskiego, może wręcz rewolucyjnego, podejścia do skonwencjonalizowanej formuły festiwalowego koncertu. Po tym widowisku, występy na wielkich scenach nie będą już mogły być takie same jak przed nim.

Więcej o: