Monika Borzym: śpiewanie standardów to nie brak kreatywności. Wokalistki jazzowe robią to od lat

Polska wokalistka broni się przez zarzutami braku kreatywności. Nagrywanie własnych wersji słynnych kompozycji to wieloletnia tradycja muzyczna. Nowy album Borzym, który cały składa się z jej interpretacji piosenek Joni Mitchell, wpisuje się w tę strategię artystyczną.

Przemysław Gulda: Twoją najnowszą płytę, album zatytułowany „Back To The Garden”, wypełniają twoje wersje piosenek Joni Mitchell. Czemu spośród wielu klasycznych artystek na scenie muzycznej wybrałaś akurat ją? Co zafascynowało cię w jej twórczości na tyle, żeby poświęcić jej całą płytę?

Monika Borzym: Joni to totalnie nieodkryta i niedoceniona w Polsce artystka, łącząca w swojej twórczości folk i jazz, a to są gatunki mi najbliższe. To wybitna kompozytorka i poetka. Jedyna w swoim rodzaju. Była i jest inspiracją dla „piosenkopisarzy” takich jak Leonard Cohen czy Prince, dla instrumentalistów takich jak Herbie Hancock czy Jaco Pastorius. Najchętniej poświęciłabym jej dużo więcej niż jedną płytę - to kopalnia muzycznej cudowności, prawdziwej, intelektualnej głębi w sferze muzycznej i tekstowej.

Mówisz, że mierzi się unifikacja i „elektronizacja” współczesnej polskiej sceny muzycznej. Dlaczego?

- Bo kocham kunszt muzyków, genialnych instrumentalistów i ich indywidualizm. Niepowtarzalność jest dla mnie twórcza i inspirująca. Kiedy słyszę jedną choćby frazę, czy choćby brzmienie instrumentu Milesa Davisa, Johna Coltrane'a, Briana Blade'a czy Joni Mitchell, od razu wiem, że to właśnie oni. „Nadprodukcyjność”, elektronizacja odziera muzykę z duszy. Ale to są moje prywatne preferencje.

 

Jak pracowałaś nad brzmieniem swojej najnowszej płyty? Czym się przede wszystkim inspirowałaś?

- Inspirowałam się przede wszystkim muzykami, którzy zagrali na tej płycie. Tym, co zespół wnosił w produkcję. Wpływami muzyki afrykańskiej Mitchella Longa, perfekcją i kunsztem Roberta Kubiszyna, niezwykle charakterystycznym brzmieniem i kreatywnością Michała Bryndala i absolutną muzykalnością altowiolisty Michała Zaborskiego. No i oczywiście - historiami Joni.

- Jak wybierałaś utwory, które znalazły się na twojej płycie? Czym się kierowałaś?

Chyba po prostu sercem. Słuchałam. Wrzucałam utwory, które mnie chwyciły najmocniej, do mniejszego zbioru i tak do skutku - powoli dochodząc do mojego zestawu „creme de la creme”.

Wybrałaś wczesne utwory tej artystki, czemu temu okresowi jej twórczości poświęciłaś najwięcej uwagi?

- Mam dziś 26 lat - więc jestem w wieku, w którym Joni była po premierze swojej pierwszej płyty. Utożsamiam się z tym okresem życia kobiety i jeszcze trochę dziewczyny. Poza tym - kocham jej stare, folkowe piosenki głównie za same kompozycje i teksty, a niekoniecznie za wykonania i miałam ochotę „wyremontować im nieco domki”.

No właśnie, na ile - przygotowując swoje wersje piosenek Mitchell - „szłaś” za oryginałami, a na ile szukałaś w nich miejsca na swój własny głos?

- Zdecydowanie szukałam w nich siebie i chłopaków z zespołu. Potraktowałam je jak standardy jazzowe. Z szacunkiem do kompozycji, ale i do kreatywności naszego muzycznego składu.

W materiałach prasowych towarzyszących albumowi wspominasz o momencie, w którym dziewczyna staje się kobietą. Co się składa na ten proces?

- Oj... To proces bardzo złożony i dla każdej kobiety chyba nieco inny. Dla mnie pewne rzeczy się po prostu przewartościowały, uspokoiłam się nieco... Poczułam silny kontakt ze swoją kobiecością i odeszłam od bycia chłopczycą. Zresztą, bardzo polubiłam tę subtelniejszą Monikę.

Przyznajesz, że sama broniłaś się przed tą przemianą przez długie lata. Jak to wyglądało?

- Chętnie opowiem ci o tym w kolejnej rozmowie. Jak tylko wstanę z kozetki.

Na ile takie dorastanie ma znaczenie w sensie czysto muzycznym? Czym wokalistka-dziewczyna różni się od wokalistki-kobiety?

- Różni się tym, czym różni się dziewczyna od kobiety po prostu. Doświadczeniem.

W materiałach towarzyszących płycie, zdajesz się z góry bronić przed zarzutami, że nagrałaś płytę z cudzymi kompozycjami. Dlaczego myślisz, że będziesz za to atakowana?

- Już to przeczytałam w jakimś komentarzu pod informacją o moim nowym albumie. Dużo osób nie zdaje sobie sprawy, że wokalistki jazzowe interpretują utwory zwane „standardami” od dziesiątek lat. Sarah Vaughan, Ella Fitzgerald, Anita O’Day, Aga Zaryan czy Diana Krall śpiewały wielokrotnie te same utwory i nikt nie nazywał tych wykonań „coverami” czy nie krytykował wokalistek za „brak kreatywności”. Większość popowych wykonawców również nie śpiewa swoich kompozycji, tylko piosenki napisane dla nich lub pobrane z tak zwanej „bazy”. Jestem wokalistką, zajmuję się śpiewaniem i szukam swoich „standardów” również poza jazzową etykietą. Nie rozumiem jak można zarzucić wokalistom, że nie są kompozytorami? No, zwykle nie są.

Okładka płyty 'Back to the Garden'Okładka płyty "Back to the Garden" materiały prasowe, grafika Ryszard Kaja

Przy tego typu projektach zawsze pojawia się podobne pytanie: czy próbowałaś skontaktować się z autorką oryginałów? Czy Mitchell słuchała twojej płyty? Jaka była jej reakcja?

- Płyta jeszcze nie wyszła, a chciałabym wysłać Joni pełny, pięknie wydany album. Ona sama malowała wszystkie swoje okładki, moją stworzył mój ukochany polski plakacista Ryszard Kaja - chciałabym, żeby mogła ją zobaczyć. Jestem w kontakcie z jej byłym mężem, producentem wielu płyt i przyjacielem, Larry Kleinem, więc Joni na pewno otrzyma album i to już niedługo. Umieram z ciekawości i nerwów, co powie?

Piszesz, że na tej płycie znalazłaś swoją kobiecość. Co oznacza dla ciebie to pojęcie i jaki wyraz znalazło w twojej muzyce?

Pogodziłam się i polubiłam na nowo z subtelnością mojego śpiewania i połączyłam ją z drzemiącą we mnie wewnętrzną łagodnością. Dało mi to bardzo dużą siłę i spokój.