Masecki: Piękno wcale nie musi być głębokie. Wolę grać nokturny Chopina jak piosenki niż jak pomniki

- Nie wiem, czy nazwałbym je głębokimi. Są przede wszystkim piękne. I to bardzo. A piękno nie musi być wcale głębokie - mówi o nokturnach Fryderyka Chopina Marcin Masecki, polski pianista jazzowy i poważny.

Choć jest klasycznie wykształconym muzykiem, dał się poznać przede wszystkim za sprawą projektów, w której klasyka była poddawana daleko idącym ingerencjom współczesnym. Marcin Masecki nagrał właśnie płytę z wyborem nokturnów Chopina - w jakimś sensie wraca do tradycji, ale nie byłby sobą, gdyby nie potraktował jej co najmniej nietypowo. 

Przemysław Gulda: To jak to tak naprawdę jest z tobą i tym Chopinem? Kochasz go? Nienawidzisz? Kochasz i nienawidzisz jednocześnie?

Marcin Masecki: Nie używałbym aż tak dramatycznych słów. Jego twórczość jest ważnym elementem programu kształcenia każdego pianisty klasycznego. Jako dzieciak i nastolatek grałem to w kółko. Ale już wtedy bardziej byłem zainteresowany jazzem. Tak naprawdę na poważnie zacząłem myśleć o Chopinie dopiero kilka lat temu, przy okazji instalacji „Chopin After Hours”, którą zrobiliśmy z Marcinem Lenarczykiem w Muzeum Chopina. Potem ostatni Konkurs Chopinowski dał mi dużo do myślenia. I w końcu, rok temu, znalazłem kilka osobistych powodów, żeby podjąć się nagrania płyty.

Płyty z nokturnami, a więc niekoniecznie pierwszymi utworami, które przychodzą do głowy z związku z tym kompozytorem. Warto chyba zacząć od wyjaśnienia, dlaczego te utwory mają specjalne znaczenie w twórczości tego kompozytora. I czemu sięgnąłeś właśnie po nie?

- Zainteresowałem się tym zbiorem z powodów technicznych. W twórczości Chopina funkcjonuje coś takiego jak „chopinowskie rubato”. Chodzi o granie dość regularnego akompaniamentu lewą ręką, przy znacznej swobodzie rytmicznej w prawej. Prawa gra melodię, prowadzi emocjonalnie, jest odpowiednikiem śpiewaka, który może sobie pozwolić na nieznaczne naciąganie czasu. Lewa zaś jest odpowiednikiem sekcji rytmicznej, która stanowi podstawę dla wybryków prawej, prowadzi logistycznie, musi grać dość równo.

Marcin MaseckiMarcin Masecki materiały prasowe

Ta niezależność rąk w grze Chopina robiła wielkie wrażenie na jego słuchaczach, o czym można się przekonać, czytając relacje z jego koncertów. Tym niemniej, nikt dziś tak nie gra. Zacząłem więc badać sprawę. Czy to kwestia jakiegoś dziwnego zapomnienia w tradycji wykonawczej, czy też mylnej definicji z jego czasów, czy może jeszcze coś innego. W praktyce najlepszym gatunkiem do badania tematu okazały się właśnie nokturny, w których podział ról na akompaniament i melodię jest najbardziej czytelny. Poza tym doszła chęć zrobienia czegoś spokojnego. Większość moich ostatnich projektów była dość dramatyczna i emocjonalnie zaangażowana. Tym razem chciałem zrobić coś miększego. Coś może nawet do snu.

Jak wybierałeś poszczególne utwory? Co było dla ciebie najbardziej przekonujące w tych, które trafiły na płytę?

- Kierowałem się raczej intuicją i tym jak jeden utwór przechodzi w drugi. Na początku miałem nagrywać komplet wydanych za życia Chopina nokturnów, czyli 18 utworów. Chciałem sprawdzić, jak przesyt - bo 18 nokturnów z rzędu to jednak za dużo - może wpłynąć na odbiór. Taka jakby rzymska uczta. Ale ostatecznie wybrałem inną metodę i ułożyłem mniejszą ilość nokturnów w pewną spójną opowieść, której można wysłuchać za jednym podejściem.

Chopinowskie nokturny zdają się być utworami dość głębokimi pod względem nastroju. Czy ten aspekt miał dla ciebie znaczenie? Jakie emocje wywoływała w tobie praca nad nimi, granie ich?

- Nie wiem, czy nazwałbym je głębokimi. Są przede wszystkim piękne. I to bardzo. A piękno nie musi być wcale głębokie. Jest w nich dużo momentów frywolnych, a nawet, powiedziałbym, dość serialowych. Po mistrzowsku utkanych oczywiście. Kiedy pracowałem z tekstem, fascynowały mnie na przykład oznaczenia metronomowe wcześniejszych utworów, dość szybkie, raczej sugerujące pewną salonową ulotność niż typową romantyczną głębię w stylu niemieckim. Potem tekst odsunąłem na bok, ale wciąż wolę je grać jak piosenki, niż jak pomniki.

Marcin MaseckiMarcin Masecki materiały prasowe

Jesteś znany z bardzo nieortodoksyjnego interpretowania klasycznych utworów i ze stosowania zaskakujących pomysłów aranżacyjnych. Jak było w przypadku nokturnów? Miałeś plan, żeby poddawać je jakimś daleko idącym zabiegom, czy chciałeś raczej zagrać je klasycznie?

- Na początku badałem rubato. Potem nastąpił zwrot o 180 stopni i odrzuciłem tekst. I wtedy nastąpiło piękne uwolnienie. Nie kierując się tekstem, zacząłem grać te utwory, jakby były melodiami ludowymi, albo standardami jazzowymi. Grałem je z pamięci i z dużą swobodą. Kilka utworów nawet nauczyłem się z pamięci oraz z nagrań. Nie myślałem więc o każdym, o znaczeniu ekspresyjnym, nie starałem się grać „tak jak Chopin by sobie tego życzył” - co jest największym ideałem klasycznego pianisty. Uczyniłem tę muzykę w jakiś sposób swoją. Więcej wykonawcy, mniej kompozytora. Coś co jeszcze parę lat temu krytykowałem u innych i co jest powszechnie krytykowane, nagle stało się główną siłą napędową. 

Masz też sporo doświadczeń spoza świata muzyki klasycznej. Na ile przydają ci się dziś, kiedy zdarza ci się wracać do klasyki?

- Im szerzej, tym lepiej. Zawsze im więcej masz różnych doświadczeń, tym jesteś bogatszy. Do klasyki zawsze próbuję wtrącić coś z innych światów. Przy „Sztuce Fugi” był to sposób rejestracji, czyli dyktafon kasetowy lo-fi, przy „Sonatach Beethovena” było to granie w słuchawkach wygłuszających, celem zbliżenia się do perspektywy głuchego Beethovena, teraz przy Chopinie jest to granie bez tekstu, coś co np. w muzyce ludowej jest normą.

Czy zgadzasz się z tym, że Chopin został w polskiej tradycji na swój sposób „upupiony”, sprowadzony do kilku klisz i prostego odczytania za pomocą romantyczno-patriotycznego klucza? Czy twoim zdaniem w jego twórczości kryje się coś więcej niż tylko rewolucyjne etiudy i szum ojczystych wierzb?

- Oczywiście, że tak. Ciężko nam spojrzeć na Chopina bez tego filtra, o którym mówisz. Tym bardziej warto próbować go „odpupić” i uczynić obiektem osobistej relacji, a nie tylko oficjalnego hołdu. W końcu jest to naprawdę piękna muzyka. Po prostu.

Czy dziś wciąż jeszcze warto wracać do Chopina? Czy wciąż można odnaleźć w jego twórczości coś nowego i ważnego dla współczesnego odbiorcy?

- Zawsze w historii można odnaleźć coś, co jest adekwatne do teraźniejszości. Tak zawsze było i tak zawsze będzie. To jest cecha naszego gatunku. Funkcjonujemy w czasie, który się rozciąga daleko ponad nasze życie biologiczne. Sztuka polega na tym, żeby ta historia służyła nam dziś, żeby ona była dla nas, a nie my dla niej.

Marcin MaseckiMarcin Masecki materiały prasowe

Wróćmy do twoich relacji z twórczością Chopina. Kiedy pojawiła się po raz pierwszy w twoim życiu?

- Jak tylko zacząłem grać na fortepianie, w wieku siedmiu lat. Na początku był Bach i Mozart i potem, od razu, jakieś proste walczyki Chopina.

Podobno twoja babcia wywodziła się w prostej linii z chopinowskiej tradycji. Jak to było i jak to się objawiało? Jaki to miało wpływ na ciebie?

- Moja babcia, Halina Masecka, uczyła się m.in we Lwowie u prof. Zofii Rabcewiczowej, potem u prof. Lalewicza, miała nuty z notatkami od samego Leszetyckiego. Te wszystkie postaci są silnie połączone z tradycją chopinowską. Babcia zmarła dziesięć lat temu. Najbardziej jej obecność czuję teraz, gdy jej nie ma. Gdy miałem paręnaście lat, nie byłem tak historycznie świadomy. Nie interesowała mnie tradycja. Ważniejszy wtedy był bunt. Na pewno jednak jakoś nasiąknąłem, chcąc nie chcąc, tymi tradycjami. Nie mogłem inaczej.

Czy wielogodzinne ćwiczenia gry były dla ciebie w dzieciństwie torturą czy radością?

- Na szczęście nie byłem zamykany na klucz. Pamiętam, że w pewnym okresie ćwiczyłem z budzikiem. Jak mijała godzina to -  nawet będąc w środku frazy - natychmiast zamykałem klapę i wyskakiwałem na podwórko. Później, kiedy nauczyłem się jak ćwiczyć, czerpałem przyjemność z pewnego rodzaju skupienia, które można nawet porównać do medytacji.

Czy planujesz koncertową promocję tej płyty? Czy wolałbyś grać ten materiał w klubach czy w salach koncertowych filharmonii?

- Chciałbym grać wszędzie, nawet tam gdzie dzwoniący telefon komórkowy rujnuje wszystkim wieczór.

Więcej o: