W Indio na Pustyni Kalifornijskiej rozpoczęła się kolejna edycja festiwalu Coachella. Organizatorzy znacznie powiększyli teren, dodali kilka scen i zaprosili o wiele większą publiczność. Z miejsca zmieniło to charakter tego wydarzenia, przesuwając je jeszcze bardziej niż dawniej w kierunku prymatu zabawy nad muzyką.
Bardzo wyraźnie było to widać już pierwszego wieczoru, a największymi ofiarami tej ewolucji stali się muzycy grupy Radiohead. Nosił wilk razy kilka, ponieśli i wilka: przez kilka ostatnich lat angielscy weterani alternatywnego grania pokazywali, że za nic mają zasady rynku muzycznego i kierują się własnymi regułami.
Zdarzało im się ignorować wydawców, promotorów, dziennikarzy, ignorowali także w jakimś sensie widzów, konsekwentnie nie dostosowując swoich festiwalowych występów do najnowszych tendencji, a zarazem - rosnących oczekiwań publiczności. Zdawali się skupiać wyłącznie na swych największych fanach, zupełnie nie biorąc pod uwagę innych uczestników festiwali.
Radiohead CHARLES REAGAN HACKLEMAN /Coachella Valley Music & Arts Festival 2017
Wygląda na to, że karta właśnie się odwróciła: w Indio to uczestnicy festiwalu zignorowali muzyków i ich zwyczaje.
Zaczęło się od poważnego opóźnienia, które sprawiło, że publiczność - od samego początku niewielka - stopniała do prawdziwej garstki widzów. Ta "garstka" w skali festiwalu oznaczała oczywiście kilka tysięcy osób, ale była doprawdy kroplą w morzu w porównaniu z tłumem, który oglądał grający na tej samej scenie trochę wcześniej, inny angielski zespół, The Xx. Nie mówiąc już natomiast o występującym obok teksańskim raperze Travisie Scotcie, który zgromadził już nawet nie morze, ale prawdziwy ocean widzów.
Nie chodzi oczywiście o to, że koncert Anglików był słaby. Mało tego - był wręcz lepszy od niektórych festiwalowych występów grupy w ubiegłym sezonie w Europie. Nawet mimo tego, że zaczął się od kilku usypiająco spokojnych piosenek, a potem muzyków prześladowały problemy z dźwiękiem. Były na tyle poważne, że aż dwukrotnie musieli przerwać koncert i zejść na kilka minut ze sceny, czekając żeby obsługa naprawiła usterkę.
Ale Anglikom i tak udawało się dość skutecznie budować napięcie i sterować nastrojem, dobór utworów musiał zadowolić wszystkich fanów, a improwizowane fragmenty, kiedy muzycy zupełnie zapamiętywali się w graniu - podobać nie tylko im. Ale nic nie miało znaczenia. Widzowie i tak tłumnie uciekali spod sceny.
Problem leży zupełne gdzie indziej i zdaje się mieć dwie główne przyczyny. Jedna, płytsza i banalniejsza, jest taka, że propozycja zespołu odbiega bardzo mocno od współczesnych festiwalowych standardów, a tym samym: oczekiwań i przyzwyczajeń widzów. Muzycy uciekają od formuły barwnego i wciągającego multimedialnego widowiska, na które liczą widzowie, przyzwyczajeni do tego przez wieku innych wykonawców.
Druga sprawa jest trochę poważniejsza: jednym z najważniejszych wątków w twórczości grupy Radiohead jest opowiadanie o poczuciu alienacji, zagubienia, frustracji. Na takiej imprezie wyraźnie nie ma jednak zapotrzebowania na takie tematy. Widzowie przychodzą się bawić, a nie wsłuchiwać w emocjonalne zwierzenia o niedopasowaniu i braku zrozumienia, bo to zabawę może tylko popsuć.
Radiohead CHARLES REAGAN HACKLEMAN/Coachella Valley Music & Arts Festival 2017
Kiedy więc w Thom Yorke w największym przeboju grupy śpiewa o tym, że jest "dziwny i tu nie pasuje", przestaje być rzecznikiem współczesnych słuchaczy, którzy - zwłaszcza na festiwalu - za wszelką cenę chcą być dziwni i tę dziwność pokazywać, czują też całym sercem, że doskonale pasują i że właśnie tu i teraz mają swój czas. I chcą to celebrować.
Wygląda na to, że to, co wydarzyło się pierwszego wieczoru w Indio, to część szerszego procesu, widocznego zarówno w Stanach, jak i w Europie. Tego typu wydarzenia coraz bardziej przestają być bowiem poświęcone muzyce, a stają się właśnie celebracja młodzieńczej beztroski i hedonizmu, czymś pomiędzy klubową imprezą na wolnym powietrzu, wakacyjnym spotkaniem klasowym i szkolnym biwakiem bez opiekunów. Polska publiczność może się o tym bez trudu przekonywać z każdą kolejną edycją gdyńskiego Open'era.
Coraz większym powodzeniem zaczynają się więc podczas tego typu wydarzeń cieszyć głośne i barwne występy artystów, których twórczość jest dobrym podkładem do zabawy - w praktyce oznacza to przede wszystkim wykonawców specjalizujących się w różnych, zwłaszcza tych najbardziej rozrywkowych, odmianach klubowej elektroniki.
A tak wyrafinowane i wysublimowane punkty programu jak koncert grupy Radiohead trochę przestają się mieścić w tej formule.
Jako mocny dowód posłużyć może także inna historia, związana z tegorocznym kalifornijskim festiwalem: kiedy było już wiadomo, że zapowiadany wcześniej występ Beyonce nie dojdzie do skutku, pojawiła się propozycja, żeby zastąpiła ją Kate Bush, artystka która nigdy wcześniej nie wystąpiła na żywo w Stanach Zjednoczonych. Koniec końców do tego nie doszło, a organizatorzy Coachelli, mimo głośnego zaprzeczania, byli mocno krytykowani za to, że nie chcieli występu pełnego delikatnej i subtelnej muzyki na głównej scenie.
Sytuacja z koncertem Radiohead potwierdza, że - niestety - mogli mieć stuprocentową rację. Co więcej - prawdopodobnie sprawili też sporą przysługę artystce, której wymagający skupienia i natężenia uwagi występ mógłby zostać przyćmiony, albo po prostu zwyczajnie zagłuszony tym, co działoby się w tym czasie na innych scenach.
A teraz zobacz: Nowa część "Szybkich i wściekłych" i oscarowy "Klient". Oto najważniejsze premiery kwietnia