"Nudziarz z Niemiec" podbił Coachellę, bo zagrał widzom muzykę ich dzieciństwa

Mimo obecności wielu wielkich dzisiejszej sceny muzycznej, największą osobowością festiwalu Coachella okazał się blisko sześćdziesięcioletni Hans Zimmer.

Niedziela była ostatnim dniem pierwszego z dwóch weekendów kalifornijskiego festiwalu Coachella. Organizatorzy tak ułożyli program, żeby impreza zakończyła się z wielkim hukiem: w niedzielne popołudnie i wieczór jeden spektakularny występ gonił drugi. A największym wydarzeniem okazał się najbardziej nietypowy z nich wszystkich - prezentacja muzyki filmowej Hansa Zimmera.

"Król Lew" jako kanon

Było to wydarzenie bezprecedensowe na kilku poziomach, poczynając od bardzo banalnych: że to jeden z bardzo nielicznych momentów, kiedy na letnim festiwalu występuje orkiestra symfoniczna, albo że to jeden z pierwszych koncertów Zimmera w Stanach. A skończywszy na co najmniej kilku socjologicznych fenomenach.

Jednym z nich jest z pewnością fakt szczególnego miejsca w dzisiejszej kulturze i świadomości młodych ludzi filmu "Król Lew", do którego Zimmer napisał muzykę.
Ta disneyowska produkcja z 1994 roku, ku zaskoczeniu jednych, a żalu i rozczarowaniu innych, staje się coraz wyraźniej jednym z najważniejszych, dość nielicznych, wspólnych doświadczeń kulturowych kilku pokoleń młodych ludzi z wielu kontynentów. Dla większości z nich jest zresztą jedynym dziełem, dzięki któremu otrą się o szekspirowskiego "Hamleta", do którego film luźno nawiązuje. Oglądanie go ma charakter inicjacyjny, a na dodatek identyfikujący: oglądałeś "Króla Lwa"? Płakałeś, kiedy umarł Mufasa? Śpiewałeś "Hakuna matatę"? Czyli mamy ze sobą tak wiele wspólnego.

Nic więc dziwnego, że kiedy te pokolenia dorosły na tyle, żeby kupować bilety na koncerty i jeździć na festiwale, znaleźli się chętni, żeby to generacyjne doświadczenie spieniężyć. Najpierw były więc bardzo gorąco przyjmowane koncerty w halach Europy, dziś muzyka Zimmera w koncertowej wersji trafia do Stanów i przybiera jeszcze jedną formę: pojawiła się na letnim festiwalu.

Hansa ZimmeraHansa Zimmera CHARLES REAGAN HACKLEMAN /Coachella 2017

Muzykom kłaniają się nawet palmy

Sam koncert był imponujący: rozmachem przewyższył praktycznie wszystko, co wydarzyło się na festiwalu, a wielu solistów, grających często na bardzo nieporęcznych instrumentach klasycznych, mogło zawstydzić swoją żywiołowością rockowe, hiphopowe i popowe gwiazdy tegorocznej Coachelli.

Zimmer, było nie było: mistrz kreowania atmosfery za pomocą muzyki, bardzo umiejętnie żonglował nastrojami, przechodząc od melancholii i zamyślenia do stanów bliskich ekstazy - to wtedy, kiedy zabrzmiały utwory z "Króla Lwa" albo kiedy na scenę wszedł sam Pharrell Williams, żeby zaśpiewać swoją piosenkę "Freedom". Publiczność dawała się niemieckiemu kompozytorowi prowadzić za rękę przez te chwile, kiedy nad pustynia zapadała cisza, na tle której samotnie brzmiał jakiś jeden instrument i te momenty, kiedy cała orkiestra zaczynała grać forte z taką mocą, że przed nawałą dźwięku kłaniały się nawet palmy.

Na dodatek starszy trzy- a nawet czterokrotnie od większości uczestników festiwalu twórca okazał się mistrzem w dziedzinie komunikacji z widzami ze sceny. Między poszczególnymi utworami opowiadał o nich i o muzykach, którzy je wykonują. Nie zapominał też o ważnych sprawach: przedstawiając jednego ze swoich współpracowników, Lebo M, znanego głównie jako wokalista wykonujący piosenki z "Króla Lwa", opowiedział jego historię: muzyk był uchodźcą z RPA w czasach apartheidu. Zimmer podkreślił konieczność pomocy imigrantom i innym ludziom w potrzebie.

Najciekawsze tegoroczne widowisko festiwalowe?

A przecież niemiecki kompozytor miał tego wieczoru sporą i mocną konkurencję. Jednym z najciekawszych wydarzeń wieczoru i całego festiwalu był znakomity koncert, który na głównej scenie dała nowozelandzka wokalistka Lorde, niezwykle oryginalna i znacząca postać na dzisiejszej scenie popowej. Zaczął się od zaskakującego elementu - swego rodzaju prztyczka w nos dla tych, którzy sprawili, że Kate Bush nie pojawiła się w Indio, choć prowadzone były rozmowy na temat jej występu: zanim Lorde zaczęła koncert, z głośników zabrzmiał największy przebój angielskiej wokalistki, "Wuthering Heights".

LordeLorde ROGER HO /Coachella 2017

Potem zrobiło się jeszcze bardziej emocjonująco: Lorde weszła na pustą scenę, podeszła bardzo blisko do kamery i zaśpiewała pierwszą zwrotkę swojego nowego singla, "Green Light", na tle zupełnie zmienionej aranżacji. Smutny tekst o przegranej miłości, w połączeniu z przejmującą muzyką, a przede wszystkim umiejętnościami aktorskimi wokalistki - to wszystko sprawiło, że początek koncertu zamienił się w poruszająca scenę rodem z filmu: powiększona na wielkich ekranach twarz wokalistki, na której malowała się cała gama emocji, robiła piorunujące wrażenie.

Nowa płyta artystki, "Melodrama", ma być rozpisaną na kilkanaście piosenek emocjonalną relacją z pełnej wydarzeń klubowej nocy - kalifornijski występ był wciągającym muzyczno-tanecznym spektaklem o takiej nocy. Lorde grała w nim dziewczynę, która przeżywa najróżniejsze przygody, a jej klubowym "towarzystwem" były postacie pojawiające się na filmowych wizualizacjach, ale przede wszystkim: grupa tancerzy w stojącym na środku sceny przeźroczystym kontenerze.

Tym występem Lorde dołączyła do wciąż jeszcze niezbyt dużej grupy artystów, obok np.: zespołu Arcade Fire, Sia czy Anohni, którzy zupełnie po nowemu myślą o występach na wielkich scenach, zamieniając je we wciągające i pełne znaczeń widowiska. Lorde z powodzeniem wykorzystała kilka uzupełniających się środków: śpiew, aktorstwo, teatr tańca, filmowe wizualizacje. Co bardzo znaczące: muzyka w tym wszystkim miała wielkie znaczenie, ale nie była grana na żywo, a z komputera. Wygląda na to, że w tym sezonie festiwalowym widowisko przygotowane przez Lorde może być najciekawszym tego typu wydarzeniem, czymś bliskim poziomu znakomitego ubiegłorocznego dzieła Sii.

Król zamknął festiwal

Ciekawe rzeczy działy się na mniejszych scenach, gdzie wystąpiły dwie grupy z Europy. Francuzi z Justice przywieźli do Stanów materiał ze swojej nowej, znakomitej płyty i nieco odświeżone widowisko sceniczne. Wciąż wielką rolę odgrywa w nim światło: iluminowane na najróżniejsze kolory elementy scenografii i lasery.

Obok grupa New Order przedstawiała w ciekawej formule przekrój przez swoją wieloletnią działalność. To widowisko jest dobrze znane z ubiegłorocznych koncertów na festiwalach w Europie, ale niektóre jego elementy po drugiej stronie oceanu nabierały nowych znaczeń. Tak było choćby w przypadku ilustrującej piosenkę "Singularity" wizualizacji, złożonej z dokumentalnych ujęć archiwalnych, pokazujących ostatnie lata życia w podzielonym na dwie części Berlinie. Dawała ona mocno do myślenia o tym, jakie skutki wywołuje budowanie przez polityków murów, dziejących ludzi.

Kendrick LamarKendrick Lamar GREG NOIRE /Coachella 2017

Ostatnim ważnym akcentem festiwalu był występ niedzielnego headlinera: Kendricka Lamara. Wydając dwa dni wcześniej znakomitą płytę, mocno upomniał się o tytuł jednego z najważniejszych artystów dzisiejszych czasów, już nie tylko w kontekście sceny hiphopowej. Jego występ w Indio był godny kogoś, kto pretenduje do tego miana - nie miał sobie równych wśród ostatnich poczynań konkurencji. Nie sięgały mu do pięt dwa występy sprzed dwóch lat: kalifornijski koncert Drake'a, ani tym bardziej widowisko, które dwa lata temu do Glastonbury przywiózł Kanye West.

Koncert Lamara był wielowymiarowym, pełnym znaczeń widowiskiem, w którym było widać mistrzowskie panowanie nad przestrzenią wielkiej sceny i umiejętne wykorzystanie najróżniejszych środków: tańca, wizualizacji i efektów specjalnych. O klasie tego wydarzenia świadczyła jego tematyczna różnorodność: od polityki przez religię do bardzo osobistych zwierzeń artysty, a także długa lista znaczących gości, którzy pojawili się na scenie: Travis Scott, Schoolboy Q czy wreszcie Future.

A teraz zobacz: Nowa część "Szybkich i wściekłych" i oscarowy "Klient". Oto najważniejsze premiery kwietnia

Nowa część "Szybkich i wściekłych" i oscarowy "Klient". Oto najważniejsze premiery kwietnia

Więcej o: