W Poznaniu w niedzielę nad ranem zakończył się festiwal Enea Spring Break, najważniejsza w Polsce impreza promocyjna, poświęcona młodej rodzimej scenie muzycznej. Przez trzy dni w kilku poznańskich klubach prezentowało się najmłodsze pokolenie polskich artystów: twórcy, którzy dopiero szukają odbiorców i próbują zainteresować szerszą publiczność swoimi utworami.
Choć większość wykonawców, którzy prezentują się na festiwalu, jest jeszcze zupełnie nieznana, w programie znalazły się także występy artystów, którzy cieszą się dziś znacznie większą popularnością. Wokalistką, której koncert przyciągnął wyjątkowo dużą ilość widzów i wzbudził w nich szczególnie dużo emocji, była Julia Pietrucha. Jej poznański występ był zakończeniem ogólnopolskiej trasy koncertowej, a jednocześnie świetnym ukoronowaniem fenomenu, którym jest jej błyskawiczna i spektakularna kariera.
Pietrucha to bardzo wszechstronna artystka. Do tej pory znana była przede wszystkim za sprawą występów w serialach i programach telewizyjnych, ale jednocześnie rozwijała inne talenty: poetycki czy muzyczny. Prawie dokładnie rok temu wydała swoją debiutancką płytę, zatytułowaną "Parsley", na której zaśpiewała i zagrała na ukulele swoje autorskie piosenki, utrzymane w klimacie na poły alternatywnego, na poły popowego, akustycznego folku.
Bardzo szybko okazało się, że choć był to album nagrany i wydany przez artystkę samodzielnie, poza systemem wytwórni muzycznych, nie podzielił losu wielu projektów tego typu: niedostrzeżonych i zignorowanych przez szerszą publiczność. Wystarczyło kilka tygodni, żeby o piosenkach z "Parsley" usłyszała cała Polska. I zakochała się w nich bez pamięci.
- Myślę, że słowo klucz to poświęcenie - opowiadała Pietrucha na festiwalowym panelu poświęconym artystom, którzy obywają się bez wytwórni płytowych. - Poświęciłam tej płycie mnóstwo czasu, pracy, emocji i energii. Gdybym miała powiedzieć, jak długo powstawał ten materiał, musiałabym się cofnąć o całą dekadę. Dziesięć lat temu pierwszy raz wpadłam na pomysł, żeby nagrać swoje piosenki, a potem konsekwentnie go realizowałam. Bardzo zależało mi na tym, żeby miały one dokładnie taką postać, jaką sobie wyobraziłam, dlatego uznałam, że najlepiej będzie robić wszystko samemu. Od nagrań, które realizowałam z moim przyjacielem - producentem, przez decyzję o tym, czy płyta ma być w tradycyjnym pudełku czy w digi-packu, aż po wysyłanie albumu tym, którzy go zamówili i wybór form promocji.
To wszystko, choć działo się zupełnie niezależnie od przemysłu muzycznego i na zasadach ustalonych przez samą artystkę, sprawdziło się znakomicie - wyprzedana praktycznie do ostatniego biletu trasa koncertowa po całej Polsce była na to świetnym dowodem.
Idealnie trafiła w gusta Polaków
Kończący ją poznański koncert w ramach festiwalu Enea Spring Break pokazywał na dodatek, że ci, którzy mieli okazję zobaczyć artystkę na tej trasie, za nic nie mogli czuć się rozczarowani. Choć płytę nagrywała w zasadzie sama, na scenie Pietrucha stanęła na czele sporego zespołu. Zagrane w taki sposób, jej piosenki zabrzmiały o wiele mocniej i pewniej, zachowując jednak swój pierwotny urok prostych, akustycznych ballad. Zaskakującym, a jednocześnie idealnie dopasowanym do reszty repertuaru dodatkiem, było iście brawurowe wykonanie własnej wersji piosenki "Home" amerykańskiego zespołu Edward Sharpe And The Magnetic Zeroes, ukrytego diamentu indie-folku.
Pietrucha - co akurat nie mogło być żadnym zaskoczeniem, zważywszy na jej dotychczasowy teatralno-filmowy dorobek - znakomicie sprawdziła się na scenie. Świetnie radziła sobie z partiami wokalnymi, z solówkami na ukulele, a przede wszystkim z czymś, z czym w Polsce radzi sobie mało kto: rozbawianiem i utrzymywaniem uwagi publiczności także w przerwach między utworami. Jak przystało na aktorkę, Pietrucha wzorowo, a na dodatek bardzo wdzięcznie wcieliła się w rolę lekko zagubionej, skromnej dziewczyny, z zakłopotaniem tłumaczącej się ze spraw, z których wcale nie musiała się nikomu tłumaczyć. Publiczność zakochiwała się w kimś takim od razu i brawom po kolejnych utworach nie było końca.
Okazuje się, że Julia Pietrucha idealnie trafiła w muzyczne oczekiwania tysięcy Polaków i stała się ich spełnionym snem o gwieździe grzecznego, inteligentnego, ambitnego, ale przystępnego popu. Takiego, którego nie trzeba się wstydzić, a jednocześnie nie trzeba się napinać, żeby się podobał. Kogoś takiego na rodzimej scenie nie było od bardzo dawna.
Tegoroczna odsłona poznańskiego festiwalu Enea Spring Break okazała się bardzo udanym przedsięwzięciem, kolejnym jasnym punktem w krótkiej historii tej inicjatywy. Organizatorom po raz kolejny udało się udowodnić, że na młodej polskiej scenie nie brakuje utalentowanych i oryginalnych wykonawców, prezentujących nowoczesne myślenie o graniu muzyki. Ale, co ważniejsze, udało się również wykazać, że w Polsce jest spora publiczność zainteresowana takimi artystami.
Miłośnicy młodej rodzimej sceny i ci, którzy chcieli sprawdzić, co się dziś na niej dzieje, przyjechali do Poznania z całej Polski. Ściągnęła tam też cała krajowa branża muzyczna: szefowie i pracownicy koncernów płytowych, właściciele małych niezależnych wytwórni, organizatorzy festiwali, właściciele klubów muzycznych oraz dziennikarze. Pod klubami, w których grali festiwalowi wykonawcy ustawiały się długie kolejki, na niektóre koncerty nie sposób było się dostać. Znakomicie potwierdzało to słowa, które padły na panelu poświęconym sytuacji na rodzimym rynku muzycznym.
- Już dawno polska muzyka nie cieszyła się tak wielką popularnością - opowiadał Piotr Kabaj, prezes wschodnioeuropejskiego oddziału wytwórni Warner Music. - Bardzo mało jest jej w radiu, prawie wcale nie ma jej w telewizji, ale żyje, ma się dobrze, a Polacy chętnie ją kupują. Wygląda na to, że po prostu uwielbiają jej słuchać.
A teraz zobacz: Nowa część "Szybkich i wściekłych" i oscarowy "Klient". Oto najważniejsze premiery kwietnia