W piątek rozpoczęła się zasadnicza część festiwalu Glastonbury, najstarszej, największej i najważniejszej imprezy tego typu na świecie - amerykańska wokalistka Halsey podczas swego występu mówiła łamiącym się z emocji głosem i ze łzami w oczach: „dla nas w Ameryce legenda tego festiwalu jest równa legendzie Woodstock, wciąż nie wierzę, że stoję na tej scenie”.
Choć piątkowym headlinerem był zespół Radiohead, najważniejszym wydarzeniem tego dnia okazał się występ kogoś zupełnie innego: prawdziwej ikony sceny country, Krisa Kristoffersona. Mimo wczesnej pory koncert przyciągnął wielotysięczny tłum, w którym dostrzec można było wielkie gwiazdy Hollywood, z którym muzyk współpracował przez długie lata jako utalentowany aktor. Brad Pitt oglądał koncert z kuluarów, Tilda Swinton - spod sceny. Gościem specjalnym, który zagrał w kilku piosenkach na akustycznej gitarze, był natomiast Johnny Depp.
Sam wokalista, który dzień przed koncertem skończył 81 lat, wypadł znakomicie. Popisywał się nie tylko niezłymi możliwościami wokalnymi, warsztatową sprawnością, ale i świetnym poczuciem humoru. Choć wyraźnie było widać jego wiek, zmęczenie, momentami - lekkie zagubienie na wielkiej scenie i tak imponował formą i klasą. Zaprezentował godzinny program, w którym nie zabrakło utworów z wszystkich etapów jego długiej kariery: rubasznych przyśpiewek i poważnych lirycznych ballad.
Kris Kristofferson Grant Pollard / Grant Pollard/Invision/AP
Choć to artyści z nieco innych planet, nie sposób było nie zauważyć, jak bardzo Kristofferson zbliżył się na tym koncercie, zwłaszcza podczas wykonywania żarliwych hymnów, do swego dawnego współpracownika, Johnny’ego Casha. Te momenty były naprawdę bardzo wzruszające i wywoływały u publiczności ogromne emocje: w niejednych oczach widać było łzy wzruszenia.
Na głównej scenie festiwalu, słynnej Pyramid Stage, w piątkowy wieczór występowali wykonawcy, którzy już w tym tygodniu pojawią się na gdyńskim Open’erze: trójka brytyjskich gwiazd, reprezentujących różne pokolenia i estetyki.
Zespoły The Xx i Radiohead zagrały koncerty, które mogły się bardzo podobać ich fanom, choć niekoniecznie spełniały wysokie oczekiwania wobec wieczornych występów na największej scenie w Glastonbury. Muzycy nie przygotowali z okazji festiwalu niczego wyjątkowego i zagrali po prostu kolejne koncerty, bardzo podobne do innych na swych tegorocznych trasach festiwalowych.
Pełen emocji występ The Xx płynnie przechodził od melancholii do euforii, a tej pierwszej było zdecydowanie mniej niż dawniej, kiedy zespół jeszcze słynął z bardzo nastrojowego grania. Muzycy Radiohead pracowicie budowali atmosferę alienacji i wyobcowania, ale jak zwykle nie zadbali o to, żeby udzieliła się ona tym, którzy nie zdołali dopchać się do barierek i widzieć, co się dzieje na scenie.
Na energię, hałas i żywiołowość postawili natomiast członkowie duetu Royal Blood. Ich powrót na scenę po wielomiesięcznej przerwie i niedawnej premierze drugiej płyty wypadł znakomicie. Muzycy pokazali, że są mistrzami operowania prymarnymi, atawistycznymi instynktami - na scenie zachowywali się jak dzikie zwierzęta, w najlepszym tego słowa znaczeniu: silne, zwinne i czujne.
Ale najciekawszy i najbardziej porywający koncert tego dnia odbył się na, nieco mniejszej od Pyramid, Other Stage. Nowozelandzka wokalistka Lorde przez godzinę swojego występu udowodniła, że jest dziś najgorętszą artystką na światowej scenie popowej. Zaprezentowała znakomite piosenki, które nie dość, że są zaraźliwie przebojowe, na dodatek dotykają w tekstach problemów, którymi mocno żyje większość ich słuchaczy. Przywiozła na festiwal wielowymiarowe widowisko, w którym kolejne utwory, projekcje filmowe, sceny odgrywane przez aktorów i samą Lorde, tworzą spójna i przejmującą opowieść o miłości, zdradzie, zagubieniu i kilku innych trudnych sprawach.
Lorde Grant Pollard / Grant Pollard/Invision/AP
W porównaniu z pierwszymi koncertami w tym roku, w związku z premierą albumu „Melodrama”, zupełnie zmienił się repertuar: bardzo mocno zdominowały go utwory, które się na nim znalazły. A koncert był kolejnym dowodem na to, że to jedna z najważniejszych płyt, nie tylko popowych, ostatnich lat.
Sobotni program festiwalu w Glastonbury obfitował w występy wielkich gwiazd różnych gatunków: od rockowego zespołu Foo Fighters, przez mistrzynię przebojowego popu, Katy Perry i hip hodowców z Run The Jewels, aż do ważnych zespołów alternatywnych: The National czy Warpaint.
Ale najwięcej publiczności przyciągnął bynajmniej nie muzyk, ale polityk. Wczesnym popołudniem na największej festiwalowej scenie przemawiał Jeremy Corbyn, lider brytyjskiej opozycji, charyzmatyczny mówca, znany ze swych radykalnych, socjalistycznych poglądów, człowiek, który formalnie przegrał niedawne przyspieszone wybory, ale w sensie symbolicznym i moralnym okazał się ich wielkim zwycięzcą: odebrał rządzącym torysom nie tylko kilka krzeseł w parlamencie, ale zarazem: wiarygodność, zainteresowanie mediów i poparcie młodych ludzi.
- Świat musi się zmienić - krzyczał Corbyn, niesiony niemal namacalnym uwielbieniem tłumu. - Potrzeba mu więcej pokoju, sprawiedliwości, demokracji. Musimy o to walczyć sami, bo nigdy nic nie było ludziom dane przez elity, wszystko wywalczyli sobie sami, domagając się tego wspólnym, donośnym głosem.
Jeremy Corbyn, Michael Eavis Grant Pollard / Grant Pollard/Invision/AP
Corbyn w swojej krótkiej przemowie zdołał poruszyć kilka istotnych problemów współczesności.
- Pamiętajmy o ekologii - mówił. - Nie można zlekceważyć takich problemów jak: globalne ocieplenie, zanieczyszczenie powietrza czy rzek. Przecież nawet Donald Trump nie wierzy, że jest gdzieś dla nas jakaś inna planeta. Rasizm, seksizm, homofobia i wszystkie inne formy dyskryminacji osłabiają społeczeństwo.
Polityk nie zapomniał też o jednym z najgłośniejszych problemów społecznych w dzisiejszej Europie: sytuacji uchodźców. Jego słowa zabrzmiały zupełnie inaczej niż podkręcające atmosferę strachu wypowiedzi przedstawicieli polskich władz.
- Uchodźcy to ludzie tacy sami, jak my - mówił, wzbudzając wielki aplauz słuchaczy. - Pragną tylko żyć w pokoju, w bezpiecznym miejscu, pragną wspierać swoimi talentami wspólnotę, której chcą być częścią.
Corbyn w swojej krótkiej, płomiennej przemowie nie wyszedł oczywiście poza poziom ogólnych deklaracji i okrągłych - choć dość radykalnie brzmiących - słów, ale sposób w jaki je wypowiadał był imponujący: o takiej charyzmie, takim elektryzującym wpływie na tłum, takiej wiarygodności i naturalnym kontakcie ze słuchaczami, polscy politycy mogą tylko pomarzyć. Trudno sobie wyobrazić któregokolwiek z nich, stającego na głównej scenie Open'era i porywającego tłum tak, jak lider brytyjskiej opozycji.
Amerykańska gwiazda popu - Katy Perry - nawet mimo swego niedawnego zwrotu w stronę grania dużo poważniejszego i mroczniejszego niż dawniej, przyciągnęła pod scenę ogromną publiczność, która znakomicie bawiła się przez całą godzinę. Jak przystało na jedną z najważniejszych wykonawczyń na współczesnej scenie popowej, słynącą z wybuchowych występów na żywo, Perry zamieniła Pyramid Stage w arenę jednego z najbardziej rozbudowanych widowisk w całej historii festiwalu. Widzowie mogli zobaczyć m.in.: przyciągającą wzrok scenografię, barwne kostiumy, zaskakujące układy choreograficzne, a nawet trochę efektów pirotechnicznych.
Katy Perry Grant Pollard / Grant Pollard/Invision/AP
Ale przede wszystkim mogli obserwować samą wokalistkę, która pochwaliła się świetnymi umiejętnościami wokalnymi, żywiołowością, świetnym kontaktem z publicznością. I jeszcze jednym: pilnym obserwowaniem konkurencji i robieniem wszystkiego, żeby nie zostać za nią w tyle - Perry nawiązała podczas swojego występu do tego, co dzień wcześniej w Glastonbury robiły na scenie Halsey i Lorde.
Ten dzień i ten stylistyczny koktajl zakończył w sobotę wieczorem występ grupy Foo Fighters. Amerykańcy królowie współczesnego stadionowego rocka, którzy zbierają się już powoli do wyjazdu do Gdyni na festiwal Open’er, w Glastonbury wypadli znakomicie. Pokazali nie tylko, że mają bardzo mocny repertuar, ale że świetnie potrafią utrzymać zainteresowanie widza przez ponad dwie godziny. Na dodatek wykorzystują do tego nie tyle nowoczesne efekty specjalne, ale swoją naturalność, poczucie humoru i talent do nawiązywania bliskiego kontaktu z publicznością.
W niedzielę zakończył się najważniejszy festiwal muzyczny świata, Glastonbury. Był wyjątkowy już choćby za sprawą niespotykanej tu od lat świetnej pogody: było słonecznie, nie padało, nie pojawił się choćby ślad błota, które stało się w pewnym sensie znakiem rozpoznawczym tej imprezy.
Headlinerem ostatniego dnia był Ed Sheeran, brytyjski artysta, który obecny jest na scenie muzycznej już od kilku lat, ale dopiero niedawno, trochę niepostrzeżenie, trochę z zaskoczenia, został gigantyczną popową gwiazdą na skalę światową.
Ed Sheeran Grant Pollard / Grant Pollard/Invision/AP
Na początku swojego występu Sheeran zaproponował swego rodzaju podróż w czasie, do momentu, kiedy dopiero zaczynał karierę. Opowiedział widzom historię o tym, jak pierwszy raz wystąpił w Glastonbury, grając dla garstki widzów. Potem zaczął wykonywać swoje piosenki prawie tak samo jak wtedy: stojąc samotnie na scenie z gitarą akustyczną w ręku. Zwykły, prosty chłopak we flanelowej koszuli i z nie schodzącym z twarzy uśmiechem. I znakomitymi pomysłami, które sprawiały, że mimo skromnych środków, bardzo skutecznie ściągał na siebie uwagę publiczności: choćby w tych momentach, kiedy za pomocą kamery pogłosowej zapętlił gitarowy riff, a instrument potraktował jak bęben i uderzał wściekle w drewniane pudło obiema otwartymi dłońmi.
Oczywiście konwencja "chłopak z gitarą" była w tym przypadku mocno udawana, tak naprawdę był to raczej "chłopak z potężnym, choć dość dyskretnym zapleczem technicznym". Produkcja w przypadku tego koncertu była zaiste imponująca: mnóstwo ekranów, animacje, projekcje, efekty specjalne - ale wszystko bardzo stonowane, nie narzucające się, nie przysłaniające samego artysty i jego umiejętności nawiązywania bliskiego kontaktu nawet z ogromnym tłumem.
A Sheeran okazał się prawdziwym mistrzem w wypełnianiu sobą i swoimi pomysłami ogromnej przestrzeni, którą - dosłownie i w przenośni - była Pyramid Stage, największa scena w Glastonbury. Dwoił się i troił, żeby przez półtorej godziny zapewnić widzom dobrą zabawę. I udawało mu się to znakomicie. Udowodnił, że kiedy ma się taki talent i charyzmę jak on, przeniesienie na wielką scenę estetyki pasującej bardziej do małego, przytulnego klubu, jest jak najbardziej możliwe.
Liczni rodzimi fani Sheerana, którzy coraz bardziej niepokoją się o to, czy ktoś wreszcie zaprosi artystę do Polski, będą pewnie niecierpliwić się jeszcze bardziej - występ na festiwalu Glastonbury zdecydowanie potwierdził, że mają na co czekać.
Bohaterem słynnego niedzielnego koncertu popołudniowego na Pyramid Stage, zgodnie z festiwalową tradycją przeznaczonego dla wielkiej gwiazdy sprzed lat, był tym razem Barry Gibb, ostatni żyjący spośród czterech braci-muzyków. Rok temu ten wielki gwiazdor złotej ery disco pojawił się na tej samej scenie na kilka minut jako gość specjalny zespołu Colplay, tym razem miał dla siebie całą godzinę. Zaprezentował w tym czasie bardzo mocny zestaw dyskotekowych przebojów sprzed lat, pokazał też, że nadal jest w znakomitej formie, jego niezwykły głos nie zmienił się ani trochę i nadal potrafi skutecznie rozbawić wielopokoleniową publiczność. Najzabawniejszym momentem koncertu był ten, w którym cała obsługa sceny: ochroniarze, techniczni, kamerzyści, zaprezentowali wspólny układ taneczny, przygotowany do jednego z największych przebojów artysty, piosenki "Stayin' Alive". Gibb nie ukrywał zachwytu tym nietypowym pomysłem.
Kolejny "rozgrzewkowy" koncert przed zbliżającą się premierą swej nowej płyty zagrały trzy siostry z grupy Haim. Ich występ wypadł nieco bladziej niż słynny już "secret show" z Barcelony sprzed kilku tygodni: artystki były wyraźnie mniej precyzyjne, a może wręcz lekko niezborne. Początek ich koncertu wypadł przez to dość chaotycznie. Ale znakomita końcówka: brawurowe wykonanie pierwszego z singli z nowej płyty, piosenki "Right Now", zakończone wspólnym graniem na bębnach, w pełni zrekompensowało początkowe rozczarowanie.
Tym razem kończąc festiwal organizatorzy nie mogli powiedzieć tradycyjnego: "do zobaczenia za rok". Raz na kilka lat robią bowiem przerwę, żeby farma, na której odbywa się impreza, mogła "odpocząć". Tak właśnie będzie w przyszłym roku.
- Oczywiście, czekamy na edycję w roku 2019 - mówił pomysłodawca i szef festiwalu Michael Eavis. - Ale zaczynamy już też planować program na rok 2020. To będzie pięćdziesiąta edycja, więc sami rozumiecie.
Z festiwalu w Glastonbury relację zdał nam Przemysław Gulda.
Wybierasz się na Open'era? A może potrzebujesz stolika pod swój sprzęt muzyczny?