''Soma 0,5 mg'', czyli wspólne dzieło Taco Hemingwaya i Quebonafide, to jeden z najbardziej oczekiwanych polskich albumów tego roku. To płyta bardzo ciekawa pod względem muzycznym, w bardzo intrygujący sposób łącząca odmienne style swoich współtwórców. To płyta zaskakująca pod względem tekstowym, obnażająca wiele mitów i nie do końca prawdziwych stereotypów. Ale to jednocześnie album, który mówi niezwykle ważne i smutne rzeczy o czymś, o czym w Polsce mówi się rzadko, prawie wcale: o męskiej depresji.
Noce nieprzespane ze zmęczenia
Ta płyta może być sporym zaskoczeniem dla tych, którzy słuchali wcześniej obu artystów. O ile duża część ich dotychczasowej twórczości mówiła - w dużym skrócie i uproszczeniu - o tym jak jest na imprezie, nawet jeśli w ich piosenkach impreza czasem bywała trudna do zniesienia, wspólny album obu artystów opowiada nawet nie tyle o tym, jak jest po imprezie, ale raczej o tym, jak jest, kiedy na imprezę w ogóle się nie poszło. Bo nie miało się ochoty ani siły, bo nie widziało się w tym żadnego sensu i celu.
Quebonafide i Taco opowiadają tym razem przede wszystkim o tych momentach w życiu, kiedy ma się go już raczej dosyć, kiedy jest się wykończonym, kiedy ucieka się jak najdalej od świata i ludzi.
O ile wcześniej obaj artyści nagrywali albumy „aspiracyjne” - wyznaczające dla wielu słuchaczy poziom oczekiwań wobec rzeczywistości, o tyle tym razem przygotowali opowieść o czymś, czego nie życzy się największemu wrogowi. Dawniej opisywali życie, którym chciało żyć wielu fanów: niekończące się imprezy, egzotyczne podróże, miłosne i erotyczne podboje, wszystkie nieprzespane noce. Dziś śpiewają o samotności, zagubieniu, depresji. Kiedyś rapowali radosne piosenki do których wielu fanów chciałoby wskoczyć i zostać już tam na zawsze, dziś opowiadają historie w których na swój sposób tkwi każdy i z których za nic nie da się uciec.
Sztuka jako ciężka praca
Ciekawym i zaskakującym ruchem jest też szczere i bezpardonowe rozprawienie się na tej płycie z wieloma hiphopowymi czy popkulturowymi mitami na temat gwiazdorskiego życia. Znaczące w tym kontekście są słowa piosenki „8 kobiet” o tym, że są sytuacje, których raperzy nie pokażą w teledyskach: samotne noce w pustych pokojach hotelowych i tęsknota za osobami, których w tym momencie nie ma się koło siebie, albo które postanowiły odejść na dobre.
I właśnie na takich chwilach skupiona jest ta płyta. Jej autorzy jasno deklarują, że świadomie uciekają od blichtru życia gwiazd, pod którym nie kryje się nic głębszego. Że nie chodzą na imprezy, na których nie dzieje się nic ważnego, a wręcz nic co ma sens. Że nie chcą korzystać z pustych przywilejów sław, którym przez piętnaście minut popularności wszystko przychodzi samo i łatwo.
Wolą skupić się na tych momentach i tych stanach, o których gwiazdy nie mówią, wolą zastanowić się nad ceną sławy i bogactwa. Czasem to historie anegdotyczne, z poważnym podtekstem, jak choćby ta o tym, że Taco podpisał bankowe dokumenty swoim pseudonimem, a nie nazwiskiem. Pod żartem kryje się smutna prawda o rozmyciu granicy między samym sobą i tożsamością stworzoną na potrzeby sceny. Czasem to jednak historie o wiele bardziej poważne, jak ta o Quebonafide odwołującym koncert w sopockim Sfinksie, bo przepracowany organizm odmówił mu posłuszeństwa.
Ciekawym i bardzo nietypowym elementem tych opowieści o sławie od kuchni jest wątek ciężkiej pracy, który na płycie pojawia się kilkakrotnie. Artyści często przypominają, że nie trafili ma szczyt przez przypadek, że to wynik wielu godzin trudnych zmagań: pisania tekstów, poprawiania ich, dopasowywania ich w taki sposób, żeby dobrze brzmiały i wyraźnie mówiły ważne rzeczy.
To bardzo oryginalne podejście: Quebe i Taco kwestionują etos sztuki jako wyniku natchnienia, które samo prowadzi pióro czy pędzel, palce po klawiaturze. Budują za to model sztuki jako ciężkiej pracy i burzą przekonanie, że artyści są nie przemęczającymi się lekkoduchami, jeśli nie wręcz darmozjadami.
Skryty żartowniś, skłonny do zwierzeń desperat
Wspólna płyta Quebonafide i Taco Hemingwaya rzuca też nowe światło na dotychczasową twórczość obu artystów.
Taco opierał się wcześniej bardzo mocno na autobiograficzych motywach - trudno do końca powiedzieć, skoro jemu samemu się to już myli, czy była to autobiografia Taco Hemingwaya czy Filipa Szcześniaka, artysty który wciela się w tę postać. Zaczynał od spacerów po Warszawie, o których opowiadał z obyczajowymi i topograficznymi szczegółami, potem przespacerował się po swoim procesie twórczym, skupiając się zwłaszcza na okresach twórczej blokady.
W tej perspektywie jego dzisiejsze teksty są bardzo abstrakcyjne i enigmatyczne: owszem, to nadal obrazki codzienności, ale wyrwane z kontekstu, pozbawione emocjonalnych i geograficznych punktów zaczepienia. Tak jakby artysta sparzył się na zbytnim ujawnianiu faktów ze swojego życia i dziś dmucha na zimne, bawiąc się aluzjami i imponującymi jak zawsze słownymi błyskotkami.
Quebonafide idzie dokładnie w przeciwną stronę: bardzo mocno otwiera się na tej płycie emocjonalnie, bardzo szczerze mówi o sobie, swoich bolączkach i problemach. Opowiada o rozstaniach z kobietami i o tym, jak bardzo sobie nie radzi z rozpaczą, które powodują. Niemal wprost deklaruje, że cierpi na depresję, że często wpada w stany kompletnej bezradności, że czasem zupełnie nie potrafi dać sobie rady z własnym życiem. Jego wcześniejsze piosenki w obliczu tak wyrazistego depresyjnego coming outu brzmią dziś niemal złowrogo: „Half Dead” czy „Ankh” okazują się jeszcze wyraźniej niż wcześniej wołaniem o pomoc znad skraju samobójstwa, a płyta „Egzotyka” w gruncie rzeczy nie jest albumem o wycieczkach, ale ucieczkach.
Pod koniec albumu ''Soma 0,5 mg'' dokonuje się fascynująca zmiana dynamiki: Quebonafide niemal całkowicie ''przejmuje'' ten album, kolejne piosenki są jego dramatycznymi wyznaniami rozpaczy, a może nawet desperacji, wobec których komentarze i dopowiedzenia Taco, choć błyskotliwe jak zwykle, nieco bledną i tracą moc.
Znikąd pomocy
Patrząc w ten sposób na ten album, ukazuje on jeszcze jedną zaskakującą stronę: jest jak typowa rozmowa dwóch stereotypowych mężczyzn. Jeden jest w depresji, ale trochę wstydzi się mówić o tym wprost, na dodatek zupełnie nie umie o tym mówić, obraca się więc w obrębie metafor albo zbyt zużytych, albo zbyt niejasnych, żeby jasno wyrazić swoje emocje. Drugi sam ma problemy, które wypiera i obraca w żart. A przyjacielowi próbuje pomóc w typowe męskie sposoby: bagatelizując sprawę, żartując w stylu: ''nie ta, to będzie inna'', zmieniając temat albo zabierając go na przejażdżkę po mieście. To oczywiście w żaden sposób nie pomaga, wpycha w jeszcze większe poczucie rozpaczy, wstydu i niskiej wartości.
W tym sensie ta płyta, rozpoczynająca się od bardzo poważnych deklaracji na temat depresji, okazuje się niezwykle wyrazistym dowodem męskiej bezradności w tej kwestii: mężczyźni nie umieją o niej rozmawiać i nie mają w innych mężczyznach partnerów do takiej rozmowy. I to zdecydowanie najważniejsza lekcja, którą Quebonafide i Taco Hemingway dali - trudno powiedzieć czy do końca świadomie - za sprawą swojej wspólnej płyty.