Taco Hemingway opublikował właśnie kolejny album. Zanim się jeszcze ukazał, zrobiło się o nim głośno ze względu na zamieszanie z datą premiery: miał ujrzeć światło dzienne w piątek, 13 lipca, ale do sieci trafił dzień wcześniej.
Można się oczywiście zastanawiać, czy to przypadek, czy sytuacja wykreowana, żeby nakręcić atmosferę wokół nowego wydawnictwa, ale tak naprawdę nie ma to wielkiego znaczenia. Już dziś można w ciemno zakładać, że przez najbliższych kilka dni cała płyta i poszczególne piosenki, które się na niej znalazły, oparte na podkładach przygotowanych przez wieloletnich współpracowników rapera, producentów znanych jako Rumak i Borucci, i tak będą na czele wszystkich zestawień ilości odsłuchów w serwisach streamingowych, a fizyczna wersja albumu sprzeda się w imponującej liczbie egzemplarzy.
Warto raczej przyjrzeć się temu, co znalazło się na najnowszym krążku jednego z najpopularniejszych dziś wykonawców na polskiej scenie muzycznej. Już od pierwszego przesłuchania wiadomo, że Taco Hemingway znów porusza tematy, które pojawiały się na jego ostatnich wydawnictwach, zarówno solowych, jak i tych przygotowanych w duecie z Quebonafide, pod szyldem Taconafide.
Jest tu więc sporo wersów o tym, jak w błyskawicznym tempie zmieniła się pozycja i stan konta muzyka i o tym, że nie może on już żyć zwyczajnie, bo nie pozwala mu na to popularność - nową, choć nie do końca świeżą metaforą tej sytuacji staje się na „Cafe Belga” „jeżdżenie ZTM-em”, które, choć ciekawe, wydaje się nie mieć takiej siły i nośności jak wcześniejsze mocne strzały Taco, choćby ten, że „świat jest WF-em”.
Jest na tej płycie także trochę o tym, jak bardzo popularność wiąże się z uwikłaniem w kontakty i kontrakty ze sponsorami i o tym, że „kiedyś było lepiej”, a dokładniej: „lepiej żyło się na Motorolach”. Nie zabrakło też kilku fragmentów współczesnej raperskiej poezji miłosnej: o tym, że ona znowu nie odbiera albo „mówi, że mnie nie chce”.
Gdzieś na marginesie albumu „Cafe Belga” przemyka kwestia depresji - wielkiego, nawet jeśli nie do końca wypowiedzianego, tematu płyty Taconafide. Ale Taco w jednej ze swych nowych piosenek zbywa tylko niedbale sugestię, że może o nią chodzić. Tak jak prawie każdy mężczyzna, który boryka się z tą przypadłością, ale za żadne skarby nie chce się do niej przyznać, żeby nie wyjść na kogoś, kto sobie nie radzi z życiem.
I tylko czasem, już tylko marginalnie, powraca na tej płycie dawny Taco Hemingway - bystry i czujny obserwator warszawskiego życia imprezowego, zaskakujący trafnymi spostrzeżeniami na jego temat. Takim jak choćby to, że „ma zalepiony telefon, chyba znów była na Smolnej”. To nawiązanie do praktyki stosowanej przez obsługę jednego z popularnych warszawskich klubów: ochroniarze umieszczają charakterystyczne naklejki na obiektywach aparatów w telefonach uczestników imprez, które się tam odbywają. W tym Taco zawsze był świetny: w dostrzeganiu takich ciekawostek i robienie z nich przekonujących metafor. Szkoda, że takich momentów nie ma na płycie zbyt wiele.
Pewnym zaskoczeniem jest zamykający płytę utwór rapowany po angielsku. Nie jest to oczywiście żadna nowość dla tego muzyka - choć może i mało kto to dziś pamięta, zaczynał on przecież od epki nagranej właśnie w tym języku, ale dziś może się to wydawać dość nietypowym pomysłem. Być może to próba wyjścia poza rodzimy rynek i zwrócenie na siebie uwagi za granicą, być może tylko zabawa formą.
Ciekawostką są też fragmenty zadziwiające aktualnością: wsamplowany na sam koniec albumu znaczący fragment dialogów z filmu „Zimna wojna” Pawła Pawlikowskiego, umieszczenie w tekście jednej z piosenek daty premiery płyty, niepotrzebnie zresztą podkreślone jeszcze raz w rozmowie po tym utworze, albo zabawne nawiązanie do sromotnej porażki mundialowej polskiej reprezentacji w meczu z Senegalem. Inna rzecz: czy ta metafora za kilka miesięcy będzie jeszcze w ogóle zrozumiała?
Ostatnie miesiące musiały być dla muzyka prawdziwą karuzelą zdarzeń: nagrywał płytę z Quebonafide, potem przygotowywał się do trasy koncertowej promującej ten album. Za jej sprawą muzycy dokonali czegoś zupełnie niezwykłego, o czym ich rówieśnicy mogą tylko pomarzyć: dali serię występów w największych halach koncertowych w całej Polsce.
Można się więc zastanawiać, kiedy raper miał czas pracować nad swoim solowym materiałem i na ile zamieszanie w jego życiu miało wpływ nie tyle na jego tematykę, ile na jego jakość. Bo nietrudno odnieść wrażenia, że poszczególne piosenki powstawały w biegu, może nawet trochę na kolanie. Tu i ówdzie słychać zalążki znakomitych pomysłów, którym jednak wyraźnie brakuje dopracowania i „dociągnięcia” do końca. Błyskotliwe rozwiązania giną w powodzi wersów jedynie dobrych, a czasem już tylko poprawnych.
I tylko niekiedy zdarzają się na tej płycie fragmenty iście genialne i wiekopomne. Zaliczyć do nich trzeba choćby wers: „szklana pogoda, żyły niebieskie od mefedronu” - znakomite uwspółcześnienie słynnego refrenu „Szklanej pogody” Lombardu, klasycznego utworu z lat 80-tych.
Bo to przecież nie tylko świetna gra słów - w oryginalnej wersji „szyby” były „niebieskie od telewizorów” - ale także znakomita metafora zmian politycznych i obyczajowych, które dokonały się w Polsce w ciągu ostatniego ćwierćwiecza, bardzo trafne spostrzeżenie dotyczące tego, jak zmienił się nastrój i sposób życia w wielkim mieście.
Nie do końca sprawdził się tym razem pomysł na wstawki między utworami - to, co świetnie wyszło Taco na płycie „Marmur”, na której między piosenkami rozmawiał z recepcjonistą hotelu, w którym toczyła się akcja płyty, tym razem nie ma już takiej siły: fragmenty wywiadu artysty z jednym z polskich dziennikarzy ani nie mają mocy same w sobie, ani nie komentują w ciekawy sposób poszczególnych kompozycji i nie nadają im dodatkowych znaczeń, tak jak było w przypadku tamtej płyty.
Za to czymś, co z pewnością docenią ci, którzy zawsze widzieli w Taco najbardziej elokwentnego rapera na polskiej scenie, jest znacznie więcej niż kiedyś inspirujących odniesień do kultury i popkultury. Świetnym, otwierającym mnóstwo możliwości interpretacyjnych pomysłem jest choćby metafora życia jako filmu reżyserowanego przez Stanleya Kubricka.
Pojawia się w kilku miejscach, w jednym z nich jest na dodatek znakomicie skontrowana przez porównanie do filmów Patryka Vegi. Jeszcze ciekawszym punktem odniesienia jest Witold Gombrowicz, do inspiracji którym przyznaje się co i rusz któryś z ważnych uczestników obecnego polskiego życia intelektualnego.
Pojawiają się na tej płycie także - choć zwykle już tylko pretekstowo - aluzje do malarstwa Modiglianiego czy popularnych seriali telewizyjnych. Ale to i tak znacznie więcej niż na nowych płytach wielu innych polskich raperów, gdzie coraz bardziej nad aluzjami popkulturowymi zaczynają przeważać metafory odnoszące się do szybkich samochodów i różnych sposobów uprawiania seksu.
Jednym z najciekawszych pomysłów na tym albumie - może nie na poziomie tematu, ale raczej sposobu jego ujęcia - jest ten, na którym oparty jest utwór „2031”. To próba przewidzenia przyszłości, w której artysta dość pomysłowo kreśli wizję rozwoju swojej kariery i życia.
Jest trochę zabawna - choćby wtedy, kiedy okazuje się, że za ponad dekadę kimś, kto nadal może popchnąć do przodu albo zabić czyjąś karierę jest... Kuba Wojewódzki. Jest też jednak bardzo smutna, a zarazem niezwykle trzeźwa w swoim założeniu czegoś nieuniknionego - stopniowego rozmieniania się artysty na drobne i tracenia popularności.
To utwór, który bardzo wyraźnie pokazuje, że Taco, miotając się wciąż w kręgu tych samych tematów powtarzanych trochę już do znudzenia, wciąż potrafi zaskoczyć nietypowym podejściem i formą wykraczającą poza schemat, w który momentami zdaje się mocno wpadać. I to może być dla niego najlepszym pomysłem na to, żeby smutna wizja zawarta w tej piosence sprawdziła się jak najpóźniej, albo może nawet nie sprawdziła się wcale.