To się nie może udać, to jest kompletnie bez sensu, czy wy zwariowaliście? - takie pytania usłyszeli muzycy grupy Queen, kiedy poinformowali przedstawicieli wytwórni płytowej i managementu o swoim najnowszym pomyśle.
Każdy element ich koncepcji stał w bardzo mocnej sprzeczności z tym, co grube ryby rynku muzycznego wiedziały o tym, jak tworzyć przeboje i je promować. Ale członkowie brytyjskiego zespołu postawili na swoim. A raczej - postawił na swoim lider grupy, Freddie Mercury. Bo to on był pomysłodawcą tego całego szaleństwa. I to dzięki niemu świat dostał prezent, który na dobre zmienił rynek muzyczny, myślenie o muzyce i wiele schematów, które zdawały się święte i niezmienne. Prezent w postaci niecałych sześciu minut niezwykłej muzyki czyli piosenki "Bohemian Rhapsody".
Nic dziwnego, że właśnie tytuł tej piosenki stał się także tytułem biograficznego filmu o zespole i samym Freddiem Mercurym. Co więcej, właśnie ten film dostał niedawno nominacje do Oscara dla najlepszego filmu, aktora pierwszoplanowego, montaż, montaż dźwięku i ścieżkę dźwiękową.
W połowie lat 70., kiedy Mercury i jego koledzy z zespołu wchodzili do studia nagraniowego, żeby zrealizować swój niezwykły pomysł, karty na rynku muzycznym były rozdane od dawna, a zasady były jasne. Radiowy przebój musiał mieć trzy minuty, wyrazisty refren i łatwy do wystukania rytm. Druga opcja to tworzenie trwających ponad dwadzieścia minut - dokładnie tyle, bo właśnie tyle muzyki mieściło się na jednej stronie winylowej płyty, dominującego wówczas formatu - suit z dużą dozą patosu i ukłonami w stronę muzyki poważnej. Specjaliści od przebojów mieli swój kawałek tortu, mistrzowie rocka progresywnego i concept albumów - swój. I wszystko było jasne.
Rewolucja, którą miał za chwilę dokonać Mercury, polegała w pewnym sensie na tym, że postanowił połączyć te dwa światy, stworzyć coś, co wówczas nie mieściło się nikomu w głowie: połączenie obu tych gatunków, niezwykłą hybrydę przebojowości i wyrafinowania, przystępną piosenkę nawiązującą do muzyki z górnej półki, połączenie najróżniejszych stylów, gatunków i porządków.
Z czysto konstrukcyjnego punktu widzenia, "Bohemian Rhapsody" składa się z kilku części, a każda z nich pochodzi z zupełnie innej muzycznej planety. Zaczyna się od intrygującej introdukcji, która przechodzi w klasyczną balladę, opartą na akustycznej aranżacji. Do tego momentu słuchacz mógł jeszcze być przekonany, że ma do czynienia ze zwykłą piosenką. Ale tracił orientację, kiedy ballada ustępowała miejsca części... operowej. A muzycy zespołu przekraczali swoje własne blokady i ograniczenia, wyśpiewując swoje partie wokalne niemal falsetami. Takie rzeczy zdarzały się do tej pory na płytach mistrzów teatralnego, bombastycznego rocka progresywnego, ale przecież nie w radiu! Kiedy przechodził pierwszy szok i słuchacz zaczynał oswajać się z myślą, że to ballada z operowym fragmentem, nagle wchodził Brian May, gitarzysta grupy, z bardzo mocnym, bardzo charakterystycznym, hard rockowym riffem. To była kolejna rewolucja w obrębie kilku minut trwania tej piosenki. Czegoś takiego nie zrobił jeszcze nikt. Na koniec kompletnie zdezorientowany słuchacz dostawał jeszcze spokojną, wyciszającą kodę - znakomity odpoczynek po tym stylistycznym rollercoasterze.
Kiedy utwór był gotowy i wylądował na biurku decydentów z wytwórni, nikt z nich nie wierzył, że to ma być singel, promujący nowy materiał zespołu. Wszyscy byli przekonani, że to będzie utwór ze strony b, artystowska fanaberia muzyków z wybujałymi ambicjami, którą da się jakoś przełknąć, jeśli ukryje się ją za jakimś wielkim przebojem ze strony a. Ale nic tego: Mercury nie zostawiał miejsca na żadne kompromisy - to właśnie ten utwór miał być najważniejszy. To właśnie on miał trafić do radia.
Prezenterzy radiowi byli przerażeni: sześć minut? Dwa razy tyle, ile trwał przeciętny radiowy utwór? To się nie uda. Ale skoro przedstawiciele wytwórni - których jakimś cudem przekonał entuzjazm i nieustępliwość Mercury’ego - upierali się, żeby grać właśnie ten utwór, proszę bardzo. Grali. A słuchacze byli początkowo zdziwieni, ale koniec końców "kupili" ten pomysł. I, na dodatek, kupili go w sensie czysto dosłownym - utwór okazał się wielkim sukcesem komercyjnym.
Był jeszcze jeden aspekt, związany z promocją tej piosenki, który okazał się przełomowy i rewolucyjny: teledysk. To jeszcze nie były czasy, kiedy nie można było sobie wyobrazić komercyjnego sukcesu bez wielkobudżetowego wideoklipu, to jeszcze nie były czasy wielkich sukcesów i wielkiej potęgi muzycznej telewizji MTV. Ale i w tej dziedzinie Mercury wyprzedził swoje czasy. Wizualna strona całego projektu od początku była niezwykle ważna, a sam teledysk okazał się jej bardzo ważnym elementem. Nowatorski na poziomie estetycznym i realizacyjnym, zbudowany w taki sposób, żeby obraz idealnie pasował do muzyki, stworzony z wykorzystaniem najnowocześniejszych technologii edycji obrazu, teledysk do „Bohemian Rhapsody” okazał się rewelacją godną wielkiego przeboju, którym szybko stała się piosenka, którą ilustrował.
Mimo wszystkich wielkich obaw, świat zachwycił się tym niezwykłym utworem. Owszem, nie od razu: pierwsze reakcje były co najwyżej ostrożne. Słuchacze podchodzili do tej nowatorskiej kompozycji z rezerwą, krytycy doceniali jej wyrafinowanie i rozmach, chwalili nieograniczoną wyobraźnię muzyków i ich odwagę.
Kiedy minął pierwszy moment zaskoczenia, a może i szoku, utwór stawał się coraz większym przebojem. Raz, że przyniósł wytwórni wielki zysk. Dwa, że otworzył zamknięte do tej pory bramy i ośmielił wielu innych artystów i decydentów do podobnych eksperymentów formalnych i estetycznych. Po trzecie wreszcie - na dobre wszedł do historii popkultury - trudno o lepszy dowód niż przezabawna scena z komedii "Świat Wayne’a", w której piosenka jest znakomitym tłem do samochodowego szaleństwa bohaterów.
Dziś "Bohemian Rhapsody" to prawdziwy klasyk. Freddie Mercury miał stuprocentową rację, kiedy przyniósł pomysł tego utworu na próbę zespołu, a potem konsekwentnie realizował swoją wizję, nie oglądając się na nikogo i na nic. Wygrał i przeszedł do historii.
Biorąc pod uwagę utrzymującą się od lat popularność zespołu Queen i wielki sentyment fanów, tylko kwestią czasu było to, kiedy powstanie film biograficzny opowiadający o fenomenie tej legendy rocka. Przygotowania do produkcji trwały długo i nie obyło się bez zamieszania, choćby wokół zasadniczej kwestii tego, kto zagra Freddiego Mercury'ego. Najpierw miał być to popularny komik Sasha Baron Cohen, który wydawał się wręcz idealny do tej roli. Ostatecznie w filmie zagrał Rami Malek i zrobił to tak dobrze, że dostał za swoją kreację Złoty Glob dla najlepszego aktora, a teraz jeszcze w dodatku nominację do Oscara.
Kiedy film wszedł do kin, zbierał mieszane recenzje. Jedni byli zachwyceni, inni zawiedzeni. Pojawiały się opinie, że obraz jest zbyt zachowawczy i mało rewolucyjny, co nie powinno mieć miejsca, kiedy opowiada się o tak wyjątkowych ludziach. Jednak widzowie zagłosowali nogami i tłumnie wybrali się na seanse. W USA produkcja zarobiła 203 079 367 dolarów, a wpływy z zagranicznych rynków wyniosły kolejne 598 189 662 dolarów. W samej tylko Polsce film obejrzało od premiery 1 329 695 osób, a obraz utrzymuje się u nas na afiszu już od 24 października ubiegłego roku.