Poniższy zaktualizowany tekst po raz pierwszy opublikowano w sierpniu 2019 roku.
***
Latem 2019 roku miały się odbyć obchody 50. rocznicy legendarnego festiwalu Woodstock. Piękna wizja zaczęła się sypać dość szybko - na kilka miesięcy przed wydarzeniem wycofał się główny partner finansowy, później inspekcja zdrowia stanu Nowy Jork nie wyraziła zgody na organizację imprezy masowej, aż wreszcie z występów (przeniesionych do Maryland) zaczęły rezygnować największe gwiazdy. Spoglądając na dotychczasową historię Woodstocka, może to i lepiej. Kto wie, czy organizacyjny chaos, który rozpętał się przed Woodstock 50, nie uratował festiwalowiczów przed brutalnym zderzeniem z rzeczywistością już na miejscu - tak jak dwadzieścia lat wcześniej, podczas 30. urodzin wielkiego święta muzyki.
Wielka klapa festiwalu Woodstock 50. Zamiast jubileuszu góra problemów i odwołane wydarzenie >>
W lipcu 1999 roku miasteczko Rome w stanie Nowy Jork na kilka upalnych dni ugościło setki tysięcy osób, które chciały poczuć magię Woodstocku. Na próżno jednak było tam szukać "miłości i pokoju". Do najbardziej pamiętnych momentów kilkudniowej imprezy należy zaliczyć np. rzucanie w rozszalały tłum studolarowych banknotów przez zespół Insane Clown Posse czy apel Kida Rocka o zasypanie sceny plastikowymi butelkami z wodą (co publiczność zrobiła bez zająknięcia i tym samym zmusiła muzyków do ucieczki). Szalony koncert dała grupa Limp Bizkit - fani m.in. podawali sobie oderwane od sceny deski i wspinali się po metalowych rusztowaniach.
Z kolei podczas występu Red Hot Chili Peppers jako znak pokoju rozprowadzano świeczki - był to (bardzo głupi) pomysł organizacji działającej przeciwko powszechnemu używaniu broni palnej. Na festiwalowym polu zapłonęły ogniska, podpalono jedną z wież technicznych, dookoła przewracano samochody, a RHCP grali w tym czasie na bis cover utworu Jimiego Hendrixa pod tytułem… "Fire". Po całym wydarzeniu stało się jasne, że atmosfery Woodstocku z 1969 roku po prostu nie da się już powtórzyć. Dziennikarze szybko okrzyknęli końcówkę Woodstocku ‘99 "dniem, w którym umarły lata 90.".
W ubiegłym roku HBO Max udostępniło dokument "Woodstock '99: Miłość, pokój i agresja", który zabiera widzów prosto na sceny i za kulisy feralnej imprezy. Twórcy ukazali przy tym, jak do niezwykle napiętej atmosfery wśród publiczności przyczyniła się wszechobecna prowizorka, dokuczliwe upały, brak zaplecza sanitarnego i dostępu do wody pitnej. 3 sierpnia nieco inną, ale wciąż szokującą wersję tej historii pokaże Netflix - wtedy na platformę trafi film "Totalny chaos: Woodstock '99". Zwiastun obejrzycie poniżej:
Jako jeden z najgorszych "festiwali" na świecie na długie lata zostanie zapamiętany Fyre Festival z 2017 roku. Organizatorzy kusili obrazkami rodem z teledysków: rajskie wyspy, prywatne jachty, szampan lejący się strumieniami... Do współpracy zostały zaangażowane znane modelki i influencerki, m.in. Kendall Jenner, Bella Hadid czy Emily Ratajkowski. Szeroko zakrojona promocja w mediach społecznościowych zrobiła robotę, bo wejściówki na Fyre wyprzedały się błyskawicznie. Oferta zwalała z nóg - najtańsze bilety zaczynały się od 1000 dol., a najdroższe sięgały nawet 100 tys. dol. Obiecywano luksusowe domki i wille, koncerty wielkich gwiazd, przeloty prywatnymi boeingami… Wszystko wydawało się zbyt piękne, żeby było prawdziwe - i słusznie.
Kiedy uczestnicy festiwalu zostali przetransportowani na miejsce awionetkami, okazało się, że zamiast luksusowych domków są nieszczelne namioty z przemoczonymi materacami, zamiast wykwintnej kuchni - kanapki z żółtym serem i sałatą, zamiast koncertów - głucha cisza, bo żadni artyści nawet nie zostali zabukowani. W całym procederze zostały oszukane nie tylko setki przybyłych gości, ale też lokalni przedsiębiorcy i osoby pracujące dzień i noc nad ratowaniem festiwalowego Titanika.
Współrganizator Fyre Festivalu, Billy McFarland, w marcu tego roku wyszedł z więzenia po czterech latach, gdzie odsiadywał karę za rozmaite finansowe machlojki (mężczyzna był np. zaangażowany w sprzedaż podrabianych biletów na inne wielkie imprezy i koncerty). Co ciekawe, jego ówczesny partner biznesowy - amerykański raper Ja Rule - wcale nie zraził się wielkim niepowodzeniem Fyre, a wręcz uważa, że był to "fantastyczny pomysł". Na dokładkę nie wyklucza, że zabierze się za organizację kolejnej imprezy. O Fyre powstały dwa filmy dokumentalne, które w detalach opisują niesamowity bałagan zza kulis. Platforma Hulu nakręciła "Fyre Fraud", gdzie udział wziął sam McFarland. Netflix zawtórował Hulu głośną produkcją "Fyre: Najlepsza impreza, która nigdy się nie zdarzyła".
Na świecie nie brakuje przykładów festiwali, gdzie organizatorzy tak źle rozplanowali imprezę, że publiczność przypłaciła to zdrowiem i życiem. W 2016 roku w Buenos Aires w Argentynie odbył się festiwal muzyki elektronicznej Time Warp. Na wydarzenie przybyło o wiele więcej osób, niż się spodziewano. Bardzo wysoka temperatura nie ułatwiała funkcjonowania nikomu - w okamgnieniu rozpętał się chaos. Ludzie zaczęli mdleć dziesiątkami, karetki nie były w stanie przedostać się na teren imprezy. Na domiar złego podczas wydarzenia rozprowadzano wyjątkowo wadliwą odmianę ecstasy, która zabiła pięć osób. Impreza była przyczynkiem do tego, że w Buenos Aires oficjalnie zakazano organizowania festiwali muzyki elektronicznej.
Jeszcze smutniejsze podsumowanie miała niemiecka Love Parade w 2010 roku. Jej format był wyjątkowy - kolorowa parada maszerowała przez ulice miasta, bawiąc się do zwariowanych rytmów. Przez kilka lat domem Love Parade był Berlin, ale w 2006 roku imprezę przeniesiono do Zagłębia Ruhry. Ostatnia edycja miała miejsce w znacznie mniejszym od poprzednich lokalizacji Duisburgu. Jedyne wejście na festiwal prowadziło przez tunel komunikacyjny o długości 400 metrów i szerokości niespełna 18 metrów, po którego przejściu należało wejść na strome schody.
Jak dziewięć lat temu podawał "Der Spiegel", organizację Love Parade w Duisburgu poprzedziła debata na temat bezpieczeństwa jej uczestników. Krytyczne uwagi zignorowano. Nie istniały najmniejsze szanse, że prawie półtora miliona osób przybyłych na imprezę pomyślnie przejdzie trasę. Tysiące osób z jednej strony próbowało się dostać na teren finału Love Parade, a z drugiej - uciec z przepełnionego tunelu. Wybuchła panika, w wyniku której 21 osób zostało stratowanych na śmierć, a ponad 650 zostało rannych. Po tragedii odwołano burmistrza miasta, a proces sądowy w tej sprawie był największym w powojennej historii Niemiec. Love Parade nie odbyła się już nigdy więcej "z szacunku do ofiar".
Love Parade w Berlinie w 1999 roku, na 11 lat przed ostatnią, tragiczną edycją DAMIAN KRAMSKI/Agencja Wyborcza.pl
Kiedy po trzyletniej pandemicznej przerwie na krajową i światową koncertową mapę zaczęły wracać festiwale, miłośnicy muzyki tłumnie rzucili się do wspólnej zabawy. Wielkie emocje przeżyli w lipcu ci, którzy wybrali się na wyczekany Open'er Festival - znany choćby z tego, że rzadko kiedy jest mu po drodze z dobrą pogodą przez wszystkie cztery festiwalowe dni. Tym razem warunki atmosferyczne okazały się wyjątkowo ekstremalne - w piątek 3 lipca, kiedy na Open'erze miały zagrać m.in. Dua Lipa i Megan Thee Stallion, nad Gdynią rozpętała się silna burza z gradem.
Pierwszy raz w historii festiwalu konieczna była ewakuacja uczestników, która dla wielu zakończyła się... wyjściem na szczere pole. Inni trafili do miejskich autobusów, które zawiozły ich do Gdynia Areny - drogę powrotu na teren imprezy musieli znaleźć sami. Po kilku godzinach koncerty zostały wznowione, ale bez headlinerek. W ramach rekompensaty organizatorzy zaproponowali festiwalowiczom vouchery na zakup biletów na Open'era, ważne przez kolejne trzy lata.
Zgoła inny przypadek spotkał w 2017 roku legendarny Krajowy Festiwal Polskiej Piosenki w Opolu. To prawda - nie jest to festiwal, który przypomina charakterem wcześniej wymienione imprezy, ale zasługuje na odnotowanie jako najstarsze i najsłynniejsze polskie wydarzenie muzyczne. W swojej 56-letniej historii festiwal nie odbył się tylko raz - podczas stanu wojennego w 1982 roku. Niewiele brakowało, aby Opole zostało odwołane także pięć lat temu, i to po raz kolejny z powodów okołopolitycznych.
Po tym, jak gruchnęła wieść, że Telewizja Polska - główny organizator festiwalu - podobno umieściła pewnych artystów na dyktowanej ich politycznym zaangażowaniem "czarnej liście" (władze TVP zaprzeczały - red.), swoje występy w Opolu odwołały dziesiątki gwiazd. Dodatkowo z konkursu "Premiery" zdyskwalifikowano utwór "Pismo" zespołu Dr Misio, którego wokalistą jest aktor Arkadiusz Jakubik. W teledysku muzycy są przebrani za księży, a klip pokazuje duchownych jako osoby chciwe i pazerne. Kontrowersyjna decyzja TVP wywołała kolejne protesty środowiska artystycznego. Z udziału w Opolu zrezygnowali prowadzący, a nawet reżyser i producent koncertów.
Niedługo potem prezydent miasta Opola zaproponował, że organizację z rąk TVP przejmie samo miasto jako właściciel marki "Krajowy Festiwal Polskiej Piosenki - Opole". W maju 2017 roku Opole wypowiedziało jednak zawartą z TVP umowę dotyczącą organizacji festiwalu. Prezes Jacek Kurski nie złożył broni i ogłosił, że KFPP odbędzie się gdzie indziej i w innym terminie - jeszcze pod koniec maja mówiło się o Kielcach.
Festiwal koniec końców miał pomyślny finał, bo odbył się w Opolu we wrześniu zamiast czerwca, ale pod względem atrakcji było dosyć ubogo. Maryla Rodowicz dała jubileuszowy koncert, ale w pamięci widzów TVP szczególnie zapisał się recital Jana Pietrzaka, który w opolskim amfiteatrze grał... do pustych ławek.
Jan Pietrzak podczas swojego koncertu z PRL-u do Polski w ramach 54. Krajowego Festiwalu Polskiej Piosenki w Opolu, 16.09.2017 r. Fot. Roman Rogalski / Agencja Wyborcza.pl
Opole 2017 zapisało się w historii. Widzowie uciekali z koncertu Pietrzaka >>