Lady Gaga z płytą "Chromatica" jest gotowa wytańczyć ze świata wszelkie zło [CO W MUZYCE PISZCZY]

W przełom maja i czerwca wchodzimy ze świeżą porcją muzycznego paliwa. Dostępny jest już wyczekiwany powrót Lady Gagi. W tym odcinku cyklu potowarzyszą jej m.in. mroczna i poetycka Kasia Lins oraz uroczy Koda the Friend - jego ostatni album świetnie zastąpi przytulasa od drogiej nam osoby, której być może nie mamy teraz w pobliżu.
Zobacz wideo

Ponieważ zaliczyliśmy w zeszłym tygodniu przerwę, do kolejnego zestawienia nowych muzycznych pisków i nie tylko dorzucam dwa wydawnictwa, które powinny były się tu znaleźć nieco wcześniej. Dziś w kilka stron chcą nas porwać dziewczyny - Lady Gaga zaprasza na roztańczoną planetę Chromatica, Kasia Lins proponuje ucieczkę do mrocznego, poetyckiego kościoła, zaś Nicole Atkins wciąga odbiorców w sprawny wehikuł czasu. Na deser odrobina optymistycznego rapu i koncertowe spotkanie z legendą.

Lady Gaga - "Chromatica"

Obserwuję Lady Gagę od samego początku jej kariery z płytą "Poker Face" i z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że tak taneczna, jak na płycie "Chromatica", nie była jeszcze nigdy. Czy to jest odkrywcza płyta? Nie, dlatego osoby, które oczekiwały cudów, z pewnością zawiedzie. Ale za to jak przy niej można się bawić! Gaga poszła w sympatyczny (i nieco pompatyczny) dance-pop, inspirując się przede wszystkim Madonną i takimi hitami jak "Vogue". Do współpracy zaprosiła Arianę Grande, k-popową grupę Blackpink, a nawet Eltona Johna, którego wkład w takie, a nie inne rytmy teoretycznie może dziwić, ale nie od dziś wiadomo, że John bawić się potrafi jak mało kto. Poprzez teksty na "Chromatice" Gaga rozlicza się m.in. z ziemskimi troskami (“Rain on Me”) i samą sobą (“Fun Tonight”, “911”) - w zażartej walce ze smutkami i żalami nie przestaje jednak tańczyć. I dobrze.

Kasia Lins - "Moja wina"

Na poprzedniej płycie Kasia Lins interpretowała Władysława Broniewskiego i jego "Wiersz ostatni", tymczasem jej kolejne wydawnictwo otwiera równie udana wariacja na temat Marii Konopnickiej i wiersza "Jeżeli kochasz, nie wołaj mnie z sobą…". We własnych tekstach z "Mojej winy" Lins nie chodzi na liryczne skróty i pięknie rozprawia o przestrzeni między sacrum a profanum. Muzykę, czerpiącą głównie z drapieżnego bluesa, wypełnia dramaturgia, którą momentami nadbudowuje kościelny pogłos. "Mszalny charakter muzyki toczy walkę ze świeckim wydźwiękiem treści" - czytamy w opisie płyty. I wszystko się zgadza. Od siebie powiem, że to prawdziwa uczta dla zmysłów, a już na pewno dla miłośników tekstów z literackim sznytem. Najlepiej słuchać przy zgaszonym świetle.

Nicole Atkins - "Italian Ice"

Nie przerwiemy lekko psychodelicznej podróży rozpoczętej z Kasią Lins - wybierzemy za to jaśniejszy w brzmieniu zakręt i podążymy za Nicole Atkins z albumem "Italian Ice". Wokalistka zabiera słuchaczy do krainy muzycznych wspomnień głównie o latach 60., ale i wtrąca wyraźne nawiązania choćby do lat 80., bo np. "Forever" zaczyna się niemalże tak samo jak "Time After Time" Cyndi Lauper. W "Never Going Home Again" kłania się w stronę country, w "St. Dymphna" sięga zaś po melodię, której nie powstydziłaby się Etta James. Tą retrowycieczką Nicole Atkins być może nie wkracza na niespotykane wcześniej terytorium, ale dostarcza bardzo solidny projekt. Odnoszę wrażenie, że może się spodobać wiernym fanom Trójki.

Koda the Friend - "EVERYTHING"

W jednym z wywiadów Koda the Friend powiedział, że "Everything" w założeniu miał być albumem wprost ociekającym pozytywnymi wibracjami, afirmującym życie i - zgodnie z tytułem - wszystko to, co możemy w tym życiu otrzymać. Uważam, że cel został osiągnięty na szóstkę z plusem. Kota the Friend rapuje o szczęściu, miłości, rodzinie, o letnich wycieczkach do Kalifornii i gorszych dniach, kiedy wszystko niby jest nie tak, ale przecież kiedyś będzie w porządku. Nowojorczyk namówił do współpracy nie tylko kolegów po fachu (m.in. Joey Bada$$ i Bas), ale i Lupitę Nyong’o oraz Lakeitha Stanfielda, którzy zdefiniowali, co dla nich oznacza “wszystko”. Polecam szczególnie tym, którzy współczesny rap jako całość odsądzają od czci i wiary.

Prince - "Prince and the Revolution: Live"

30 marca 1985. Ze sceny Carrier Dome w Syracuse odzywa się głos: "Hello Syracuse and the world… Dearly beloved…". Po chwili spośród oparów dymu wyłania się sylwetka, której nie sposób pomylić z żadną inną i po chwili wkraczamy w pierwsze dźwięki "Let’s Go Crazy". 35 lat temu Prince and the Revolution dali wyjątkowy koncert w ramach Purple Rain Tour, który od 15 maja można oglądać na YouTube albo odpalić w dowolnym serwisie streamingowym. Kogo jak kogo, ale Prince’a reklamować raczej nie trzeba. Mamy tu do czynienia z rozrywką najwyższej klasy. Obowiązkowa pozycja na zabicie pandemicznych tęsknot za koncertami.

Więcej o: