Sobota, godzina 23:30. O tej porze kładłabym się spać, ale tym razem wybieram się na koncert. To zdanie, którego z wiadomych przyczyn nie wypowiedziałam od dłuższego czasu, a już szczególnie w kontekście dużego koncertu dużej gwiazdy. Dostałam jednak możliwość obejrzenia występu Billie Eilish w ramach "'Where Do We Go?' The Livestream". Bilety na to wydarzenie kosztowały 30 dol., co w przeliczeniu na nasze daje kwotę około 115 zł. W "normalnej" rzeczywistości dostanie biletów na koncert Billie Eilish za taką cenę byłoby zwyczajnie niemożliwe, ale "normalność" to już przecież nienormalność.
No i właśnie. Wszystko wskazuje na to, że przed redefinicją koncertowej "normalności" trudno będzie uciec. W dobie pandemii koronawirusa taka próba w wykonaniu Billie Eilish z ekipą to oczywiście żadna nowość. Kiedy wiosną masowo odwoływano koncerty i festiwale, bardziej i mniej znani artyści uciekli się do spontanicznych występów w sieci. Podczas transmisji na Facebooku czy Instagramie grali akustyczne wersje swoich przebojów, zazwyczaj w domowym zaciszu. Niektórzy wykorzystywali okazję, by zbierać pieniądze na cele charytatywne. Mieliśmy do czynienia z kilkoma dużymi wydarzeniami takiego rodzaju nie tylko na świecie, ale i w Polsce.
Jednocześnie branża muzyczna, choćby w naszym kraju, zjednoczyła się, żeby zaapelować do rządzących o zainteresowanie się sytuacją artystów i osób pracujących dla kultury. Bez pracy zostali technicy, realizatorzy dźwięku, instrumentaliści... Właśnie z myślą o nich - mówiąc już o skali globalnej - Erykah Badu w kwietniu ogłosiła, że będzie grać transmitowane w sieci domowe koncerty, ale za symboliczną opłatą.
Mam pełną chatę inżynierów dźwięku, muzyków, technicznych, którzy są teraz bez pracy. Mamy kilku członków zespołu, którzy utknęli w innych stanach. Zadzwoniłam do nich wcześniej i powiedziałam: Cały czas jesteście na liście płac, nawet jeśli was tu nie ma
- mówiła Badu i w rozmowie z Page Six dodała, że "gdyby to zależało od niej, zawsze brałaby od fanów po jednym dolarze [za wstęp na koncert - przyp. red.]". Królowa neo-soulu wzbudziła wtedy pewne kontrowersje, ale z perspektywy czasu i wydłużającego się koncertowego przestoju nawet ci, którzy (moim zdaniem niesłusznie) atakowali ją wtedy za zadzieranie nosa, muszą jej przyznać rację.
Billie Eilish, jedna z najpopularniejszych obecnie artystek na świecie, poszła wraz z ekipą o krok dalej i zorganizowała widowisko obsługiwane przez dziesiątki osób. Pod uwagę trzeba było wziąć kamery, wizualizacje, udźwiękowienie, budowę sceny i wiele innych aspektów, które przecież kosztują. Stąd właśnie cenę 30 dol. za możliwość obejrzenia 50-minutowego setu - i, co ważne, z opcją wrócenia do niego przez kolejne 24 godziny - uważam za wcale niewygórowaną.
Koncert poprzedził kilkudziesięciominutowy pre-show, na który nieco się spóźniłam. Zdążyłam jednak złapać np. ujęcia z backstage'u i fragment dokumentu o Billie, którego premierę zaplanowano na luty przyszłego roku. Było też kilka reklam i interaktywny quiz dotyczący ciekawostek z życia wokalistki. Za kluczowy element posłużyły krótkie apele o głosowanie w wyborach prezydenckich w USA, wygłoszone oprócz Eilish przez Jameelę Jamil, Lizzo, Alicię Keys i Steve'a Carella, odtwórcę roli Michaela Scotta w ulubionym serialu Billie, "The Office".
Jak to na koncertach bywa, impreza ruszyła z małym, nieznacznym opóźnieniem. Na scenie obok Billie stanęli jej stali współpracownicy, Finneas oraz perkusista Andrew Marshall. Nie dało się uniknąć początkowych problemów z łącznością - nie wiem, ile osób łącznie oglądało stream, ale już dwie godziny przed nim w czacie udzielało się ponad 11 tys. internautów z całego świata. Po pierwszych dwóch piosenkach wszystko szło jednak jak z płatka.
Billie z towarzyszeniem robiących duże wrażenie wizualizacji wykonała takie utwory jak m.in. "when the party's over", "Ocean Eyes", "everything i wanted" i "my strange addiction". Nie zabrakło także przeboju "bad guy" i piosenki promującej najnowszy film o Jamesie Bondzie, "No Time To Die". Wokalistka była uśmiechnięta, zrelaksowana i pomimo odrobiny stresu świetnie się bawiła, co zdecydowanie przełożyło się na odbiór koncertu. Chociaż oglądałam ją w piżamie, prosto z łóżka, bawiłam się przednio - i bezpiecznie! O tak dobrych widokach i dźwięku na koncertach w tradycyjnej formie można tylko pomarzyć, a tu proszę - wszystko gra i buczy.
Jasne, że brakowało koncertowej wspólnoty, tańca, śpiewów, żywej interakcji z publicznością (była za to wirtualna). Brakowało wrażenia, jakoby grana na żywo muzyka przeszywała na wskroś. Niemniej jednak na ten moment to chyba najlepsze, na co możemy liczyć - i byłoby świetnie, gdyby takich koncertów dało się robić więcej.
Zakładam, że realizacja projektu "'Where Do We Go?' The Livestream" pochłonęła niemałą sumę, dlatego nie czaruję się, że - przynajmniej na naszym podwórku - tego rodzaju wydarzenia wyrosną teraz jak grzyby po deszczu. Z punktu widzenia fanki nie mam jednak żadnych wątpliwości, że chętnie wsparłabym kolejnych lubianych artystów i ich współpracowników, mając szansę uczestniczyć w przedsięwzięciach podobnych do tego zorganizowanego przez Billie Eilish i spółkę. I wierzę, że nie jestem w tym sama.