Kuba Badach: Pewnie bardziej opłacałoby mi się pójść na skróty, ale prawda jest dla mnie w tworzeniu nadrzędna [WYWIAD]

Zanim Kuba Badach podjął się stworzenia piosenki do nowego filmu Disneya "Co w duszy gra", miał już za sobą kilka epizodów z animacją w tle. Zafundowały mu one np. "najbardziej karkołomną studyjną przygodę w życiu" i telefon z wieściami od Eltona Johna. Teraz wraz z żoną, Aleksandrą Kwaśniewską, napisał dla Disneya utwór "Liczy się tylko to", który powstawał w trudnych pandemicznych okolicznościach. - To były cholernie ciężkie trzy miesiące - wspomina artysta w rozmowie z Gazeta.pl.

Maja Piskadło: Podzielę się z tobą swoją prywatną teorią. Uważam, że masz poważne zadatki na muzycznego coacha, w najlepszym tego słowa znaczeniu. Dla mnie kawał twojej muzyki jest nie tyle po prostu o życiu, ile o przeżywaniu, odkrywaniu siebie, o relacjach - ale nie tylko międzyludzkich, lecz także tych z samym sobą. To inspiruje, tym bardziej że, jak zakładam, dajesz od siebie sporo prawdy, która chyba jest dla ciebie wartością nadrzędną. Mam rację? 

Kuba Badach: Niestety tak.

Niestety?

Tak, bo czasami mam wrażenie, że bardziej by mi się opłacało - w czysto ekonomicznym sensie - pójście na skróty, czyli wypuszczenie piosenki podobnej do dziesiątek czy setek innych. Rzeczywiście, prawda jest dla mnie nadrzędna i często staje mi na drodze. Nie pozwala mi zaakceptować czegoś, co - owszem - wyszło po części spod mojej ręki, ale jednocześnie trąci fałszem w stosunku do mnie. Odrzuciłem przez to mnóstwo pomysłów, które były całkiem wartościowe, mogłyby się komuś przydać i byłyby kompatybilne z innym artystą, ale ja nie umiem przejść tego progu samokrytyki, bo to, co robię, musi być w stu procentach moje. Nie jestem pewien, czy to do końca zdrowe.

A dotarłeś do mitycznego miejsca, w którym możesz szczerze powiedzieć, że siebie lubisz?

Artystycznie?

Ogólnie. Bo wydaje mi się, że żeby konsekwentnie kierować się prawdą w tym fachu, trzeba mieć solidną wiedzę o swoich lepszych i słabszych stronach i je umiejętnie godzić - stąd pytanie, czy z taką wiedzą możesz stwierdzić: lubię siebie.

Nie mogę. Ale mogę powiedzieć, że siebie akceptuję. Każdy artysta ma konkretne wyobrażenie na temat tego, co i jak chciałby robić - niektórym udaje się tę wizję zrealizować, ale myślę, że większość z nas całe życie goni króliczka. Bywa, że muzyk dochodzi do punktu, gdzie ma dość jasno określony i rozpoznawalny język i styl - i z jednej strony to świetnie, ale z drugiej może się stać więźniem swojej artystycznej tożsamości. Próbuje wtedy wyjść poza te ramy, żeby nie dopuścić do stagnacji i stymulować ciągle proces twórczy, ale musi być w stanie zaakceptować rodzaju niedoskonałości. Dlatego "akceptacja" to słowo klucz.

Dziesięć lat temu w jednym z wywiadów powiedziałeś à propos procesów twórczych, że "nie tylko 'stany ciemne' pchają artystów do dobrego grania" - muszą występować też "stany euforyczne", żeby osiągnąć pełnię, z której można czerpać. A ty potrafisz określić, w którym z tych stanów lepiej ci się gra? To w ogóle możliwe?

Być może jest ktoś, kto potrafi - ja nie do końca, bo to niezwykle płynna sprawa. W procesie pracy studyjnej muzyk porusza się po sinusoidzie. Ma falę wznoszącą, na której wpada w euforię, bo unosi go jakaś ważna myśl, która ma szansę zaprowadzić go do świętego Graala, czyli stworzenia wartościowego utworu. A potem, z przeróżną częstotliwością, przychodzą momenty opadania - czasami dzieje się tak trzy minuty później, kiedy słuchasz tego, co właśnie zarejestrowałeś i wyrzucasz to do kosza, sfrustrowany, jak mogłeś coś takiego wymyślić. Bardzo zazdroszczę artystom, którzy wydają się ciągle na fali wznoszącej i podoba im się wszystko, co robią. Ale tworzenie jest tak mocno uzależnione od tego, kiedy pracujemy, na jakim jesteśmy etapie w życiu, co się dzieje w rodzinie...

Umieśćmy w takim razie w tym, o czym teraz mówisz, pretekst do naszej rozmowy - piosenkę "Liczy się tylko to" do filmu "Co w duszy gra". Jak wprawiłeś w ruch ten konkretny proces? Dzwoni telefon, odbierasz i…

I dostaję pytanie, czy nie chciałbym spróbować napisać piosenki, która będzie promowała polską wersję językową najnowszej animacji Pixara o muzyku jazzowym, który po wielu latach posuchy dostaje szansę zagrania ze znakomitym składem, w euforii biegnie do matki, żeby przyszykowała mu garnitur na koncert, po drodze wpada do studzienki kanalizacyjnej i umiera.

Jak usłyszałem taki opis z pytaniem, czy jestem zainteresowany, od razu powiedziałem "tak". To przecież spełnienie marzeń - nie znam osoby, która nie obejrzała w życiu chociaż jednego filmu Disneya/Pixara i się nie zachwyciła. To rzeczy nie tylko piękne w treści, ale zazwyczaj również okraszone fantastyczną muzyką. Sam pamiętam, jakie wrażenie zrobił na mnie w 1993 roku "Aladyn" i wybitny utwór "A Whole New World". Kiedy pojawia się szansa, żeby stanąć obok takich muzycznych pereł i arcydzieł, nie można odmówić. 

Jeżeli dobrze kojarzę, z Disneyem pracowałeś po raz pierwszy, ale masz na koncie inne spotkania z animacją. W filmie "Droga do El Dorado" wszedłeś w muzyczno-narracyjne buty Eltona Johna. Jak wspominasz tamto doświadczenie? Teksty do tamtych utworów to twoje tłumaczenia?  

Absolutnie nie - byłem tylko jednym z kilku wokalistów, którzy wzięli udział w castingu. To chyba zawsze wygląda tak samo, tj. polski dystrybutor szuka wokalistów, których głosy w tembrze, brzmieniu, frazowaniu są najbliższe oryginałowi. Nie chodzi bynajmniej o kopiowanie, ale o oddanie odpowiedniego kształtu pierwowzoru, którego nie chcemy psuć. W przeszłości brałem udział np. w castingu do "Tarzana", do którego przepiękną muzykę stworzył Phil Collins - marzyłem o tym, żeby zaśpiewać te cudowne utwory, ale były za wysoko, był tam potrzebny inny głos. 

"Drogę do El Dorado" wspominam wspaniale - tym bardziej że po kolaudacji w amerykańskiej centrali wytwórni dostałem informację, że sir Elton John poprosił o zadzwonienie i pogratulowanie, bo "polska wersja jest znakomita". Nie wiem, o ile to jest prawda, ale telefon był - szkoda, że nie od samego Eltona, bo wtedy wiedziałbym na bank.

Kilka lat później nagrywałem też ścieżkę dźwiękową do pierwszego filmu z cyklu "Alvin i wiewiórki", gdzie byłem wszystkimi wiewiórkami. To była najbardziej karkołomna studyjna przygoda w moim życiu - trzeba było zwolnić całe nagranie, żebym mógł potwornie wolno, na jednym oddechu wyśpiewać wszystkie partie, po czym ścieżkę przyspieszano dla osiągnięcia tego wiewiórczego głosu... Ale zrealizowaliśmy to bodajże w jeden dzień, efekt był w porządku. Chyba każdy aktor i muzyk ci powie, że prace przy filmach animowanych to przepiękne wyzwania. 

Podejrzewam, że dla ciebie to najnowsze wyzwanie było tym piękniejsze, że podjąłeś je z wyjątkowo bliską ci autorką tekstów. Wracam do procesów twórczych, bo jestem bardzo ciekawa, jak to jest, kiedy tworzysz wspólnie z Olą - przychodzisz do niej z gotową kompozycją, a ona zasiada do pisania, wymieniacie się fragmentami?

Ola ma świetny słuch, poczucie rytmu, a do tego łączy nas podobny gust muzyczny - na tyle podobny, że gdy połączyliśmy zbiory płytowe, większość egzemplarzy się zdublowała. Do tej pory stworzyliśmy kilka utworów - na poważnie zderzyliśmy się artystycznie przy płycie "Oldschool", chociaż pierwsze przymiarki mieliśmy jeszcze wcześniej i już wtedy wiedziałem, że moja żona ma niebywały potencjał do pisania tekstów piosenek. 

Nasz proces przebiega bardzo prosto. Wysyłam Oli demówkę z muzyką i kiedy najbardziej jej to pasuje, odpala to w słuchawkach i na tej podstawie zaczynają się w jej głowie tworzyć obrazy i historie, co dla mnie jest rzeczą abstrakcyjną - podobnie jak dla wielu ludzi abstrakcją jest to, że siadam przed instrumentem i po kilku godzinach z niczego mam gotowy utwór z aranżacją, brzmieniem i odpowiednim instrumentarium. 

Nie umiem pojąć, jak się tworzy historię, która ma ręce i nogi, i do tego jest przepięknie napisana po polsku. Mojej żonie ta część się wspaniale udaje. Dokładnie tak było w tym przypadku. Przekazałem Oleńce demówkę zagraną na instrumencie klawiszowym, ona powiedziała, że to czuje i spróbuje coś napisać. Po pierwszych wersach - "Czuję, jak się ukorzeniam, nie chcę już pętać się / Tu jest moja ziemia, ona woła mnie" - wiedziałem, że jesteśmy w domu.  

 

A jak na przekaz tego utworu - traktującego o wspomnianym wcześniej przeżywaniu i docenianiu tego, co jest blisko - wpłynęło wszystko, co się dzieje dookoła nas od ponad roku? Na Instagramie wspominałeś, że dostałeś telefon od Disneya właśnie około roku temu, kiedy chyba nikt się nie spodziewał, w jakim miejscu będziemy za kolejnych dwanaście miesięcy. 

Wstępnie po głowie chodziły mi zupełnie różne pomysły na muzykę do tego utworu, ale szybko je odrzuciłem. Wiedziałem, że motyw, który wybrałem, może nie klei się stuprocentowo z obrazem, który w żadnym wypadku nie jest melancholijną, smutną opowieścią, ale miałem za to poczucie, że może pogłębiać treść i skupiać uwagę na jednym konkretnym wątku scenariusza - na przyjemności z przeżywania tu i teraz i cieszeniu się tym, co mamy, bo to jest najważniejsze. Nie ciągłe dążenie do wyobrażonego, idealnego życia, w którym mnóstwo pięknych rzeczy nas omija. 

Ta muzyka, a słowa już szczególnie, bardzo ze mną rezonowały w kontekście naszej prywatnej sytuacji, bo cały utwór ja i Ola napisaliśmy w stanie rozłąki. Moja żona utknęła za zamkniętą granicą, nie mogłem po nią pojechać. To były cholernie ciężkie trzy miesiące, które ja spędziłem sam w domu, a ona daleko stąd, bez możliwości powrotu - jedyne spotkania umożliwiał nam internet. Dlatego ten tekst ma dla nas osobiste drugie dno, bo mówi też o tym, za czym najbardziej wtedy tęskniliśmy - za byciem ze sobą, za najprostszymi codziennymi rzeczami. I myślę, że wiele osób też to będzie czuło, bo przekonało się w czasie pandemii o takiej tęsknocie, jak i na przykład o tym, że na dziki pęd każdego z nas na bieżni życia tak naprawdę nie mieliśmy wpływu. 

Ty sam przeżyłeś rozłąkę nie tylko prywatnie, lecz także zawodowo - zostałeś przecież odcięty od twojego żywiołu, którym jest scena. Kilka lat temu opisywałeś swoją relację z koncertami tak, że kiedy ich nie grasz, jesteś jak "narkoman na odwyku". 

Odwyk już zakończyłem, czuję się normalnie. Przyzwyczaiłem się do tego, że nie gram. Co prawda trochę się martwię, bo zaczynam się rozleniwiać - od prawie dziesięciu lat jestem poza domem przez 300 dni w roku, a teraz nie wyobrażam sobie do końca pełnego powrotu na scenę. Gdy było chwilowe odmrożenie i kilkakrotnie miałem okazję wystąpić, byłem przerażony. Tego, co się dzieje na scenie, nie da się wyćwiczyć w domu - na koncertach wchodzimy na zupełnie inny poziom energii, są zaangażowane różne partie mięśni, ogromną rolę odgrywa adrenalina i szybkość interakcji z publicznością... Dlatego teraz wszyscy czujemy się jak lwy, które pozamykano w klatkach. Wraca do mnie słowo "akceptacja" - bo akceptuję to wszystko, nie mam innego wyboru, ale na serio wiem też, że jak już na tej scenie stanę, dam radę sprawnie wrócić na tory.

W trakcie tej przerwy okazało się, że w całej branży okrutnie tęsknimy za sobą, za przebywaniem za sceną, rozmowami w busie czy hotelu, wspólnymi śniadaniami. Kiedy w chwili odmrożenia pojechałem do Krakowa na pierwszy od kilku miesięcy koncert, wszedłem do hotelu, który znam jak własną kieszeń i dowiedziałem się, że restauracja jest nieczynna, więc nie zjem sałatki z tuńczykiem, która zawsze na śniadaniu jest w drugiej wazie po prawej stronie. Wiem, że to niby drobnostka, ale jednak dojmująca.

Jednocześnie paradoks tej sytuacji jest i taki, że wszyscy artyści na świecie są w podobnym położeniu, dzięki czemu uruchomiły się nowe kanały kreatywności i współpracy, które choćby dla młodych polskich twórców wcześniej nie były nawet w zasięgu marzeń. Marcin Nowakowski, saksofonista i wirtuoz smooth jazzu, niedawno podrzucił mi swoją nową piosenkę i powiedział na zupełnym luzie, że zagrali dla niego muzycy, którzy brali udział w sesjach do "Thrillera" Michaela Jacksona z Quincym Jonesem. To niesamowita rzecz - ale udała się właśnie dlatego, że dosłownie wszyscy są tego grania niezwykle głodni. 

Matt Dusk i Kuba Badach Matt Dusk i Kuba Badach biorą się za Sinatrę. "Kiedy śpiewamy razem, po prostu go podziwiam"

Ciebie też można wpisać w trend ciekawych współprac, które ujrzały światło dzienne w czasie pandemii - w ubiegłym roku wielką frajdę sprawił mi widok twojego nazwiska na trackliście ostatniej płyty Rasmentalismu "Geniusz". Nie zdawałam sobie wcześniej sprawy, że chciałam usłyszeć Badacha na rapie. 

Dla mnie to było pierwsze studyjne zderzenie ze światem hip-hopu, który jako słuchacz bardzo sobie cenię - uważam, że raperzy są niczym redaktorzy sprawnie opisujący naszą rzeczywistość. Uwielbiam to, jakim językiem posługuje się Quebo, jak pisze Sokół, a wszelkie rekordy pod tym względem bije Łona. Z Arkiem Sitarzem przeciąłem się w garderobie na koncercie Buslava i złapałem kontakt w 30 sekund - Ras ma genialne poczucie humoru, plus okazało się, że jest z Zamościa, gdzie ukończyłem szkołę muzyczną, więc to skleiło nas jeszcze ładniej. Ze strony Arka wyszła propozycja, żebym wpadł kiedyś do studia i zaśpiewał na ich nowej płycie. 

Zgadaliśmy się na termin, przyjeżdżam, a tam Mentos bawi się bitem, DJ Tort klei coś na klawiszach i właściwie nic nie jest gotowe. Migiem powymienialiśmy się pomysłami, ustaliliśmy akordy, zaproponowałem melodię, Ras napisał tekst w jakieś pięć minut, ja zaśpiewałem refren i po sprawie. Kiedy dostałem od chłopaków plik i pytanie, czy akceptuję, odpowiedziałem, że teraz dopiero nagram właściwy wokal. Wysłałem Mentowi osiem wersji i usłyszałem, że wszystkie są okropne. Musiałem zaakceptować tę pierwszą, bo wyleciałbym z płyty (śmiech). Praca z chłopakami to jest inny świat - w studiu Ment kazał mi np. zaśpiewać "sportowo". Niby takie niemuzyczne, ale tak obrazowe określenie załapałem od razu - wiedziałem, że to ma być na bicie, spójne, jędrne, konkretne, i właśnie to pierwsze podejście "sportowe" trafiło na album. Liczę na następne spotkania, z Arkiem prawdopodobnie podziałamy nawet na mojej nowej płycie. 

 

Odbiję się jeszcze nieco od muzyki, bo w ubiegłym roku zaliczyłeś też przygodę telewizyjną w programie "The Four". Ludzie w zdecydowanej większości zareagowali na twój udział żywiołowo, ale - jak to zwykle bywa - pojawiła się i garstka komentarzy pytających, co ten Kuba wyrabia, że zachciało mu się iść do talent show? albo twierdzących, że Badach się sprzedał. Co ty na to?

Ja się sprzedaję ciągle, bo za wyjście na scenę biorę przecież pieniądze. Sprzedaję swoje umiejętności, które nabywałem przez kilkadziesiąt lat i których się solidnie uczyłem, przykładowo po to, żeby wyjść do ludzi i sprawić, żeby ktoś przynajmniej na dwie godziny nie będzie myślał o kredycie we frankach. Dla muzyka bilety kupowane na spotkanie z nim to najwyższa forma nagrody, ale jednocześnie to też sprzedawanie się - i pójście do telewizji się w to wlicza. Normalna rzecz.

"The Four" przyszło do mnie w świetnym momencie, kiedy zrobiłem sobie dwumiesięczną przerwę od grania. Gdy pani Nina Terentiew zadzwoniła z propozycją, powiedziała mi, że szykują merytoryczny program na poziomie, w którym będziemy mogli być sobą. Ponieważ to się dzieje coraz rzadziej w telewizji, "The Four" uznałem za dobrą (i być może jedyną) szansę, żeby się sprawdzić. Na tyle akceptuję dziś swoją wiedzę i niewiedzę, że się odważyłem - i byłem zachwycony pracą przy tym show. Mieliśmy wymarzoną ekipę, i mam tu na myśli wszystkich: techników, dźwiękowców, grający na żywo zespół, samych uczestników... Prowadząca Natalia Szroeder objawiła mi się jako arcytalent - jestem świadkiem, że kiedy na próbach prompter nie działał, ona szyła na poczekaniu tekst niczym Lucjan Kydryński. Do tego świetna Natalia Nykiel, fantastyczny Igor Herbut - aż chciałoby się to powtórzyć. 

Jeśli chodzi o komentarze, to zachwyca mnie sama potrzeba umieszczenia czegoś w chmurze i umiejętność przejścia do sedna u niektórych internautów. Kiedyś przeczytałem o sobie wprost cudowny wpis, zupełnie w punkt, o treści: "Jezu, ten koleś wygląda jak krasnal ogrodowy". Dotykają mnie jakkolwiek jedynie te komentarze, gdzie autor stara się być merytoryczny, ale wyraźnie widzę, że nie podpiera się żadną wiedzą. Bywa, że chętnie stanąłbym we własnej obronie, ale szkoda mi czasu na dyskusje. 

O komentarzach rozmawiałam w zeszłym roku z Natalią Kukulską, która czasami odpowiada na to, co się pojawia na jej profilu na Instagramie, i wypłynął nam przy tym temat tego, czy artyście publiczność może narzucić jakieś zadania. Natalia powiedziała mi, że jej zdaniem tak nie jest, bo artysta ma co najwyżej prawo do wyrażania siebie na rozmaite sposoby. Jak ty to widzisz?

Artystyczna część mojego życia odbywa się w mojej głowie, w działaniu, w studiu, kiedy coś wymyślam od zera - wtedy czuję się artystą. Na scenie też czuję się artystą, ale w mniejszym stopniu, bo przewagę bierze wtedy funkcja pewnego rodzaju służalczości wobec słuchaczy. Oni zaszczycają mnie swoją obecnością, decydują o tym, że chcą się ze mną spotkać. Ale z drugiej strony przychodzą tam, żeby zobaczyć mnie takiego, jakim jestem - nie kreuję siebie pod ich zamówienie. Ludzie pojawiają się na moich koncertach dlatego, że najpierw coś stworzyłem jako artysta.

Natalia Kukulska - 'Czułe struny' - behind the scenes Natalia Kukulska: Gdybym miała ciągle myśleć o tym, że piszę tekst do Chopina, pewnie stałabym na baczność [WYWIAD]

To się wpisuje w to, o czym mówi Natalia - naszą główną rolą jest bycie sobą i robienie najlepszych rzeczy, na jakie nas stać. Natomiast sam na scenie widzę siebie jako zabawiacza, który ma wielkie szczęście i przywilej, że w ramach tego zabawiania może przemycić sporo dobrej muzyki i wartościowych treści, które są proste, ale nie prostackie. Tak jak powiedziałem wcześniej, moim celem jest to, żeby człowiek na koncercie nie myślał o niczym innym poza tym, że jest tu i teraz.

Zobacz wideo Nie ma ich wśród nas, ale ich utwory zna każdy. Wodecki zostawił „Chałupy Welcome to”, a Kora „Krakowski spleen”

Piękną klamrę zaserwowałeś, więc na finał muszę (i bardzo chcę) cię poprosić, żebyś uchylił rąbka tajemnicy o tym, co się teraz dzieje w tej artystycznej części twojego życia - czyli kiedy nadejdzie następca "Oldschoola"?

Ten rok zaczął się bardzo dobrze - jestem po kilku fajnych rozmowach i podjąłem decyzję, że najbliższy czas przeznaczam na ruchy związane z drugą solową płytą. Będę powoli wypuszczał utwór za utworem, żeby sprawdzić, co jak działa, bo nie chcę się od razu rzucać w proces produkowania płyty, który wyjmuje przynajmniej pół roku z życia. Muzyka, która mi siedzi w głowie, powinna była się ukazać wtedy, kiedy zaczęła powstawać, czyli jakieś osiem lat temu. Śmieję się, że w ogóle powinna wyjść zamiast "Oldschoola". Ale zupełnie poważnie - jeżeli tylko sytuacja nie będzie gorsza, niż jest, ten i przyszły rok zapowiadają się intensywnie. Do wakacji mam nadzieję zaskoczyć pierwszymi nowymi owocami pracy - liczę na to, że smacznymi. 

Więcej o: