Błażej Król: Przepraszam - winny się tłumaczy, ale to jest zupełna prawda. Daria z Igorem, a wraz z nimi i cały zespół, narzucili takie tempo, że w życiu swoim się tyle nie naśpiewałem. I nagle odkryłem, że ten nieśmiertelny Błażej kończy się szybciej, niż się zaczął. Były momenty horroru, ale udało się je pokonać. Przysłużyłaś się do tego, że mój wokal nie zniknął w czasie koncertu.
Wbrew temu, co się dzieje, zagraliśmy kilkanaście koncertów, ale do Męskiego Grania przygotowywaliśmy się najbardziej. Natomiast polegało to na czymś w stylu: pichcisz potrawy, robisz dom i siebie na bóstwo, a potem siadasz przed komputerem i pokazujesz do kamerki: "zrobiłem tutaj pierogi takie piękne, wąchajcie". To trochę psychodeliczne doświadczenie; trzeba dużo sobie wytłumaczyć w momencie, kiedy na wielkiej scenie grasz dla tak niewielu osób... Nie spinało się to z jakimś przyzwyczajeniem, ale była to lekcja, że nie wszystko jest dla nas, nie wszystko możemy zaplanować. Lekcja pokory, a jednocześnie bardzo przyjemny czas. Ciężki, ale przyjemny.
Najważniejsze jest to, że poznałem świetnych ludzi: Darię, Igora, cały zespół. Bawiliśmy się jak dzieci i nie myśleliśmy o tym, co będzie za moment, że mama po jednym koncercie zawoła nas do domu i koniec. Czas na próbach wykorzystywaliśmy tak, jakbyśmy mieli zagrać kilka koncertów dla tysięcy ludzi. Oczywiście mieliśmy przy tym poczucie, że nasz pełny potencjał w tych specyficznych okolicznościach się gdzieś rozpłynął, ale staram się w tych kategoriach nie rozmyślać. Przeżyliśmy razem kilkadziesiąt wspaniałych godzin, przerobiliśmy przeróżne sytuacje - i było warto.
Zaobserwowałem taką reakcję u kilku znajomych. Świat nie zniknął, w mediach społecznościowych emocje też są widoczne. Niby skrywane za ikonkami, ale jednak łatwe do zauważenia - czy to w lakonicznych wiadomościach, czy w ogóle w ich braku. Rzeczywiście odpłynęło pewne grono osób, ale ja mam na to… Inaczej: bawię się świetnie. Powtarzam to w kółko, ale ma mnie kto kochać. Mam wspaniałych przyjaciół, zespół, szykujemy się do prób. W kwestiach najważniejszych jest tak, jak było też przed Męskim Graniem.
To były słowa zbuntowanego, punkrockowego Błażeja, który nie do końca wiedział, co mówi. Weźmy przykład: w weekend gramy w Dzień Dobry TVN. Realia są znane - półplayback, wyśpiewamy to, co się uda. Kiedyś się przed tym bardzo broniłem. Teraz zrozumiałem, że przecież nie przychodzę w takie miejsca dla stacji czy dziennikarzy, którzy prawdopodobnie nie znają mojej muzy - co zresztą jest zupełnie zrozumiałe, nie wszyscy muszą wszystko znać.
Ja przychodzę tam, żeby się spotkać z odbiorcą, z którym łączę się poprzez media. To trochę jak popełnianie prac w podstawówce, kiedy przynosiliśmy rysunki do domu i chcieliśmy dostać jakąś zwrotną informację. Czasem były głaski i pochwały, czasem pewne ukłucie - cokolwiek to będzie, dla mnie ta zwrotna jest kluczowa. Jasne, że z jednej strony sam chcę karmić swoje ego, czerpać przyjemność z występów i tworzenia, ale jednak najważniejszą postacią w całym procesie jest słuchacz.
Sam tego przemieszania nie odczułem - być może stałoby się tak na większą skalę, gdybyśmy z MGO zagrali całą trasę. Ale kiedy niedawno sprawdzaliśmy z Iwoną [Król, żoną - przyp. red.] statystyki, zaczęliśmy się zastanawiać, jak to jest, że liczba odbiorców właściwie cały czas jest stała. Wydawca mi wytłumaczył, że jak dalej będę anty-idolem i nie przestanę robić dziwactw na Instagramie, to inaczej nie będzie. Ale ja nie mam z tym problemu, bo każdemu zwyczajnie smakuje coś innego. Nie występuje u nas też element kalkulacji - nie zakładamy, że wydajemy coś w konkretnym momencie, potem idziemy po złotą płytę i tak dalej. Planowanie odbywa się w kwestiach, w którym sam nie muszę brać wielkiego udziału i pasuje mi to. Wiem, że to brzmi banalnie, ale robię swoje, dobrze się bawię i chcę się tym dzielić z ludźmi.
Musieliby to zbadać jacyś psychiatrzy, szczególnie że w takim regularnym wymiarze ja nadal nie lubię tego robić. Jestem leniwy i uczenie się czyichś tekstów, wchodzenie w rolę nie sprawia mi aż tak dużej przyjemności, jak granie samego siebie. Dobrze mi na miejscu, na którym siedzę, chociaż miejsce to jest spore i wiem, że mam jeszcze wiele do zrobienia. Ale rzeczywiście, to paradoksalna sytuacja, która pokazuje, że być może za kilka lat będę np. śpiewał w jakimś innym języku. Teraz w to wątpię, ale - jak słusznie zauważyłaś - wątpiłem też, że koniec końców jakąś frajdę da mi wykonywanie czyichś utworów. Musiałem spróbować rzeczy, na które kiedyś kręciłem nosem, żeby nie żałować. Nie żałuję i za to sobie i wszystkim zaangażowanym w te różne projekty dziękuję.
U mnie to tak nie wygląda, że po skończonym nagraniu mam pół roku, żeby się osłuchać z płytą i zdecydować, co dalej. Materiału pozbywamy się w miarę tworzenia go, nie piszemy do szuflady, tylko rejestrujemy chwile, dzielimy się nimi od razu i o tym, co zrobiliśmy, dowiadujemy się właśnie od słuchaczy. "Dziękuję" jest dłuższe niż dzisiejszy standard, trwa prawie 50 minut, więc na pewno jest dla odbiorcy wyzwaniem, żeby z nim zostać do końca. Mam jakiś obraz tej płyty, ale do zamknięcia tej wizji brakuje mi przemyśleń słuchacza, który spotyka się ze mną w cztery oczy po koncertach, po tym, jak wszyscy przez siebie na żywo przefiltrujemy emocje z tych piosenek.
Wspaniała metafora tego albumu. Dużo tu prawdy o treści, którą chcieliśmy tam wlać, jeśli nie jej większość. Stajemy w przeróżnych sytuacjach, okolicznościach wprowadzających nas w jakiś dyskomfort czy niepokój, ale nie poddajemy się temu i robimy swoje. Kurczę, chciałbym teraz wszystko zatrzymać i pojechać tym kabrioletem. To jest świetny pomysł na teledysk. Kierowcą tego samochodu mógłby być na przykład pies.
Podoba mi się ta myśl, bo "Dziękuję" rzeczywiście nie ma ani mocno zarysowanego końca, ani początku - i chciałbym, żeby tak właśnie była odbierana. W realiach tej gry traktowałbym ją tylko jako fragment rozgrywki, który ją napędza, ale nie definiuje. Muzykę traktuję jako świat otwarty, w którym zbieram te itemy, pokonuję kolejnych bossów, ale nie muszę przechodzić stu procent gry, żeby dotrzeć do celu.
Czasami jestem gdzieś z telefonem i nagrywam w wymyślonym języku wpadający do głowy fragment melodii. Wrzucam to potem do programu i bywa, że te brudne ścieżki, które powinny zostać nagrane profesjonalnie w studiu, zostają w utworze jako takie echo momentu tworzenia. Im dłużej czyści się i przerabia te dźwięki, tym bardziej odciąga się słuchacza od chwili naszego dziecięcego zachwytu nad pierwszym spotkaniem z melodią. Dlatego właśnie jeżeli zagramy gdzieś nierówno albo zaśpiewam nieczysto, często to zostawiamy. Nie bronię się przed takimi błędami.
Pamięć jest zawodna. To, co jest w naszych głowach zbudowane na bazie jakiegoś wspomnienia, może nas niemiło zaskoczyć w konfrontacji z tym, co znamy teraz. Dlatego nie wracam świadomie do czasu dziecięcej bezmyślności, tamtych wyobrażeń o świecie - lubię to, ale nie jest to coś, co mnie np. uspokaja. Powiedzmy, że przypominam sobie czasem o "Wojowniczych Żółwiach Ninja" - mam ich figurki, ale nie wchodzę w ten świat i nie bawię się nimi, żeby się odciąć od rzeczywistości.
Przestałem chcieć wszystko zrozumieć. Zacząłem brać życie takie, jakim jest. Jeżeli coś mi sprawia przyjemność, biorę to w całości. Przez mojego przyjaciela zagłębiam się teraz w dzieła Nietzschego - i nie rozumiem większości rzeczy, ale czytam z przyjemnością. Czuję się jak w lesie, o którym nic nie wiem, nie znam drzew ani zwierząt, a i tak cieszy mnie samo bycie w nim. I to się przekłada też na powroty i melancholię - jako odbiorca chętniej wracam do rzeczy, które znam, ale ponieważ nie znam ich na pamięć, buduję i rozumiem je na nowo. To nowe odbieranie mnie nakręca.
Trzeba mieć mądrą, wspaniałą i kochającą żonę, która wykonuje takie transakcje. Mój apel: sprawmy, żeby z określenia "guilty pleasures" wywalić "guilty". Zostawmy tylko "pleasures" i się cieszmy. Wiem, że to brzmi trochę dekadencko, ale w czasie, kiedy naprawdę mamy się czym martwić, nic nam nie pozostaje, jak czerpanie radości z tego, co serio lubimy.
Miałem taki okres, że na Facebooka wrzucałem jakieś dziwadła, których nawet nie dosłuchiwałem do końca, ale czerpałem satysfakcję z tego, że to takie "moje", bo słuchało tego tylko kilkaset osób. Nieprawda, to nie było moje - chciałem tylko przez te posty się jakoś popisać, pokazać siebie. Ale odkryłem, że to nie jestem ja. Prawda zawsze wypłynie. Z przyjaciółmi tańczymy jednak przy Katy Perry, a nie odgłosach czterech startujących helikopterów u Stockhausena. Nie ma co się zgrywać.
Ale proszę mnie tam wpuścić, ja się bardzo chętnie pobawię! Wiesz, wydaje mi się, że tam funkcjonują normalni ludzie, tylko w naszej świadomości są uchwyceni w pozach, gestach, które może nie do końca mówią o nich prawdę. Scena oczywiście generuje pewne zachowania, przez które publiczność oczekuje, że dana osoba będzie bardziej szalona, niedościgniona. Tak jest np. z Kubą Wojewódzkim - jak go oglądasz, to podświadomie chcesz tej błazenady, pozy, ekscentryczności, której w normalnym życiu się przecież nie przybiera.
Mi też się kiedyś wydawało, że Kasia Nosowska, Andrzej Smolik, Dawid Podsiadło czy Piotrek Rogucki są jakimiś nadludźmi. Tymczasem - pomimo tego, że mają wielki dar i szczęście - to dokładnie tacy sami ludzie jak ja i ty, z tej samej materii zbudowani. I jestem pewny, że tak samo jest np. w przypadku Maryli Rodowicz czy świętej pamięci Krzysztofa Krawczyka. Wierzę, że w każdym z tych głównych nurtów, o których wcześniej mówiłaś, chodzi o to samo - o kontakt z drugą osobą i o akceptację.
Oczywiście. Zazwyczaj robię to zaraz po wydaniu płyty i przy jakichś większych wydarzeniach, ale nie daje mi to już jakiejś dużej frajdy. Nowe informacje cały czas się pojawiają, są recenzje i komentarze, natomiast wszystko jest… spoko. Rzadko pojawiają się hejterzy. Powiedziałbym, że jestem tym trochę znudzony, ale w sumie bym skłamał. Lubię to.
"Żona"? No i pięknie, o to chodzi! Nie wiedziałem o tym, ale super. Zapamiętałem, że kiedyś popularna była fraza "Błażej Król wzrost".
Nie sprawdzałem tego już dawno, ale w dowodzie mam wpisane 1,89 m. Moja żona mówi, że to nie jest prawda.
Linijka to piękne określenie, do którego dorzucić by można jeszcze kilka innych precyzyjnych przedmiotów typu cyrkiel albo ekierka. Dzięki Iwonie powstają nowe kształty, dzięki którym rozlany Błażej staje się zupełnie inną figurą. Możemy też używać chemicznych metafor - tam, gdzie ja mam konsystencję płynną, ona zmienia ją w ciało stałe. Jeżeli chodzi o nową płytę, chyba wolę nie nazywać tego, gdzie Iwony jest więcej, a gdzie mniej. Powiem tyle, że ona pojawia się w tych momentach, w których jest potrzebna, w których ma być.
Dobrze to opisała. Tak, jestem trudny. Ta niekonsekwencja przejawia się w tym, że wymagam od siebie więcej, niż dam radę zrobić, i to potrafi popsuć niejedną próbę. Ale Iwona to silna osobowość, której nie da się zmanipulować. Dużo się od niej uczę, m.in. zrzucania takiego niepotrzebnego napięcia, rozluźnienia pozy, którą z jakiegoś strachu automatycznie zdarza mi się przybierać, kiedy pracuję z wielkimi profesjonalistami. Iwona mnie uczy, że najważniejsze jest bycie w danym momencie, wspólne działanie i tworzenie czegoś.
Ona jest osobą, która emocjonalnie, ale bardzo trafnie stawia tezy dotyczące muzyki. Nie wszyscy skończyliśmy akademie muzyczne - muzyki słucha się przede wszystkim sercem i uważam, że to jest piękne, i tego też się od niej uczę. Nie wszystko musi być totalnie oszlifowane. Jak o tym teraz myślę, to uważam, że kiedy ktoś w Google będzie wpisywał frazę "Błażej Król żona", to powinno się to automatycznie zmieniać na "Błażej Król mąż Iwony".