Po wydaniu kilku solowych płyt i całej masy muzycznych współprac słychać, jak Norah Jones na koncertach przybywa do swojego brzmieniowego domu. Świetnie się odnajduje w wielogatunkowym świecie, który stworzyła. W trakcie pandemii wokalistka i kompozytorka nie dała sobie za wiele czasu na odpoczynek - przez dłuższy okres dzielnie grała raz w tygodniu krótkie koncerty online, zaś latem ubiegłego roku wypuściła krążek "Pick Me Up Off the Floor". Na najnowsze wydawnictwo Jones, "'Til We Meet Again", złożyło się 14 wykonań na żywo, które w dobie pandemicznej posuchy koncertowej pocieszą serca stęsknionych słuchaczy. W pewien poranek w środku tygodnia, chowając się na moment przed buzującymi energią dzieciakami, Norah Jones połączyła się z Gazeta.pl prosto ze swojego nowojorskiego domu, żeby opowiedzieć co nieco o tym, jak powstał koncertowy album - i nie tylko.
Norah Jones: (śmiech) Wreszcie się starzeję i to marzenie się spełnia! Cieszę się, że z wiekiem mogę odkrywać nowe odcienie mojego głosu. Oczywiste jest, że pewnie nigdy nie osiągnę jakiejś wyjątkowo mocnej chrypy, ale nawet i bez takich spektakularnych efektów odczuwam to, jak wokal przez lata się zmienia - i bardzo mi się to podoba. W tym procesie zmienia się też sposób, w jaki ten głos kontroluję. Pozwalam mu na więcej, na wychodzenie poza jakieś wyimaginowane ramy.
Wiesz, jako dzieciak i młoda dziewczyna miałam na punkcie jazzu prawdziwą obsesję. Żyłam i oddychałam jazzem, który postrzegałam bardzo książkowo - jazz miał swoje zasady, których trzeba było przestrzegać. Na uniwersytecie, gdzie studiowałam pianistykę jazzową, spotkałam ludzi, którzy myśleli tak samo jak ja. Groziliśmy pięścią tym, którzy śmieli brudzić w jakiś sposób tę naszą piękną, idealną w swoim szaleństwie muzykę. Mój pierwszy album wydała Blue Note, wytwórnia jazzowa, więc teoretycznie płyta też mogłaby być w stu procentach jazzowa - tymczasem w praniu okazało się, że nie jest. Po drodze wytrąciło się wiele dźwięków z różnych gatunków, które nauczyłam się doceniać. Dziś te metki gatunkowe zupełnie mnie nie interesują, robię, co mi się podoba. Nadal kocham jazz całym sercem, ale mogę też z ręką na tym sercu powiedzieć, że po prostu kocham muzykę jako ogół.
"'Til We Meet Again" to zaledwie wycinek z wielu lat moich twórczych działań i przemian. Rzeczywiście, jako artystka nieustannie przechodzę przez mniejsze i większe metamorfozy - i cieszę się, że widzą to zarówno odbiorcy, jak i ja sama. Zdecydowaną różnicę, którą dostrzegam w porównaniu z moimi początkami, stanowi np. fakt, że podstawowym, wręcz koniecznym elementem wykonań na żywo stało się pianino. Na pierwszy rzut oka może się wydawać, że zawsze tak było, ale to nie do końca prawda. Wydaje mi się, że ta perspektywa wypada szczególnie fajnie w chwili obecnej, bo czuję, że te piosenki zyskały takie aranżacje nie na siłę, ale organicznie, naturalną drogą. Weźmy pod uwagę też np. to, że na ścieżce z albumu gra ze mną konkretny skład muzyków, ale w trakcie mojej kariery przewinęło się tych składów całe mnóstwo.
Sam pomysł na płytę wyszedł od jednego koncertu, który zagraliśmy w Rio de Janeiro w 2019 roku. Jakiś czas temu wybierałam utwory do zagrania w ramach pewnej audycji w radiu. Sięgnęłam po nagranie z tego występu i pomyślałam, że to jest tak dobre, że musimy coś z tym zrobić. Wcześniej wydawałam już koncertowe DVD, ale dlatego, że musiałam - to było ustalone z góry. Nie chciałam, żeby teraz to była posiekana kompilacja "the best of". "'Til We Meet Again" zrodziła się z potrzeby serca i z mojej chęci uchwycenia niezwykłej energii z tamtego wieczoru.
Przede wszystkim chciałam, żeby ta płyta brzmiała jak mój zwyczajowy koncert. Oddałam to zarówno poprzez wybór utworów, jak i ich kolejność. Jeżeli chodzi o nagrywanie w różnych miejscach, to tak jak wspomniałam, prawie całość albumu stanowi koncert z Rio, ale ponieważ nie wszystkie numery wyszły tam idealnie pod płytę, wiedziałam, że jestem w stanie znaleźć lepsze opcje.
Przez ostatnich osiem lat mój inżynier dźwięku nagrywał każdy nasz koncert, przez co udało mu się zawęzić wybór konkretnych utworów z całego mnóstwa wersji do dwóch czy trzech. Zawsze wygrywała ta z najlepszą energią. To było dla nas najważniejsze - znaleźć takie nagrania, na których udało się złapać energię publiczności, zespołu, tę muzyczną wspólnotę, którą uwielbiam. Na części nagrań mamy spokojniejszą widownię, która oczywiście była cudowna, ale jeszcze więcej frajdy dostarczali ci krzyczący, żywiołowi słuchacze. Bardzo za nimi wszystkimi tęsknię.
Tak. W maju 2017 roku Chris Cornell zagrał ostatni koncert w Fox Theatre w Detroit - zaraz po tym koncercie zmarł. Ja i mój zespół graliśmy w tym samym miejscu zaledwie kilka dni później; wydaje mi się, że byliśmy w ogóle pierwszymi muzykami, którzy weszli na tamtą scenę po występie Chrisa. Nie miałam pojęcia, że to było akurat to miejsce, dopóki tam nie dotarliśmy i mój gitarzysta o tym nie wspomniał. Fox Theatre to przepiękne miejsce, w klasycznym stylu, ale w dniu koncertu totalnie nie mogłam się tam odnaleźć.
Cały czas czułam na sobie dziwny ciężar, aż w pewnej chwili pomyślałam: "Może spróbuję dziś zagrać ‘Black Hole Sun’? Znam i uwielbiam tę piosenkę od lat, to może być dobry sposób, żeby złożyć Chrisowi hołd". I wyobraź sobie, że kiedy zaczęłam ją grać, wydawało mi się wręcz, jakbym opuściła własne ciało i stała się jednością z publicznością. To było przepiękne. Sposób, w który widownia reagowała na ten numer, dał mi ciarki. Czuć było wielką miłość, którą wszyscy darzyli Chrisa. Po tym wszystkim aż mnie roztrzęsło, czułam się jakby na haju. Może nawet Chris był tam z nami i mi pomagał? Pewnie tylko dzięki temu nie zmaściłam tego wykonania, bo to emocjonalnie ciężka i skomplikowana kompozycyjnie piosenka.
Rzeczywiście, grałam ją i grałam, nie mogłam się wyrwać z tego transu. Po koncercie na YouTube'a trafiło wideo z tym wykonaniem, no i zażarło. Od tamtej pory dostaję więcej próśb o wykonanie tej piosenki niż o swoje własne tytuły, ale nigdy więcej już jej nie zaśpiewałam i nie mam tego w planach. Gdybym zrobiła to ponownie, nie miałoby to takiej głębi i wagi, jak tamtego wieczoru. Pomyślałam jednak, że miłym akcentem będzie umieszczenie wykonania z Detroit na płycie, bo tutaj też udało się uchwycić wyjątkową energię, o którą chodziło na całym albumie.
Oj, nie wiem. Może Johnny Cash? Nigdy nie miałam okazji zaśpiewać z wokalistą o tak głębokim barytonie. Pewnie tylko dośpiewywałabym do niego harmonie, ale jednak to byłoby coś.
Osobiście uważam, że żaden artysta nie ma przymusu robienia czegokolwiek. Ale jeżeli zwracasz uwagę na to, co się dzieje dookoła, to samo z ciebie wychodzi. No, chyba że sama siebie cenzurujesz.
Nie. Napisałam sporo piosenek o tym, co się dzieje na świecie. Czy stały się hymnami? Czy ludzie zwracają na nie aż taką uwagę? Nie, ale sama wiem, że takie utwory wypuściłam i dobrze mi z tym. Są słuchacze, którzy doskonale wiedzą, o czym śpiewam, są i tacy, którym gdzieś to ulatuje. Niemniej myślę, że o ile nie dopuszczasz do autocenzury i przeżywasz rzeczywistość, która cię otacza, w muzyce będzie to słychać. Żeby nie było - kocham Ninę Simone i wszystko, co mówiła, to prawda, ale sama nie lubię myśleć o sztuce w tak zasadniczy sposób. Artyści robią, co chcą - i to w byciu artystą jest najlepsze.
Jak pewnie słyszysz, dzieci właśnie szaleją za ścianą, więc muszę je zaraz uratować przed szponami nudy. Tak, przed snem zawsze mamy określony program - najpierw czytam im ich ulubioną bajkę, a później śpiewam. W repertuarze mam "Twinkle Twinkle Little Star" i kilka innych… ale o tym innym razem, muszę już lecieć! Aha - pies na okładce "The Fall" niestety nie jest mój, ale możesz napisać, że był pięknym modelem.