Martin Lange sprawił, że Tomasz Kot ruszył do tańca. "Jego świadomość ciała to mistrzostwo świata"

Michał Lange i Marcin Makowiec tworzą duet Martin Lange - na początku roku panowie zadebiutowali singlem "Oddychaj". Teraz proponują groove'ujące, rockowe uderzenie, za którego sprawą rozliczają się z przeszłością. W rozmowie z Gazeta.pl muzycy opisują "Kłamiesz" jako agresywny taniec, który w teledysku bez reszty porywa Tomasza Kota. - Moje trzy główne skojarzenia z tym klipem to słowa: a) nierealne, b) onieśmielające, c) jak to możliwe, że gość z takim warsztatem i doświadczeniem jest tak skromny, ludzki i wspaniały? - wspomina Marcin Makowiec.

Martin Lange to stworzona w pocie czoła nazwa muzycznego alter ego Michała Lange i Marcina Makowca. Doświadczeni producenci i muzycy sesyjni, którzy mają na koncie współpracę z wieloma polskimi artystami (m.in. Kasia Lins, Rosalie., Michał Szpak, Reni Jusis), kilka lat temu postanowili pójść na swoje - a zaczęło się od numeru stworzonego wspólnie do reklamy. - Przez lata pracy mnóstwo nam dało pisanie pod briefy reklamowe - mówi Marcin Makowiec, opisywany przez Michała Szpaka jako "postać zasadnicza, broniąca swojego interesu". Yin do jego yang jest Michał Lange, "totalny freak i wolny ptak". Jak panowie odnoszą się do tych opisów? Jak zachować zimną krew na planie teledysku, kiedy na parkiecie w solowym popisie wiruje Tomasz Kot? O tym (i nie tylko) Lange i Makowiec opowiedzieli w rozmowie z Gazeta.pl.

Zobacz wideo POPKultura Extra. Producent numeru "Kobiety są gorące" musiał być fanem Earth, Wind & Fire

Maja Piskadło: Kim jest ten paskudny kłamca, o którym śpiewa Michał w numerze "Kłamiesz"? 

Michał Lange: Każdy numer, który piszę, bazuje na moich własnych odczuciach. Nie potrafię ładnie pisać o niczym. W przypadku tego numeru to nie do końca tak, że opowiada o kłamcy - on jest o tym, co sam czułem wobec tych kłamstw. To była walka z czymś, co nie pozwalało mi żyć i co chciałem ze swojego życia wyrzucić, żeby w końcu poczuć się dobrze. 

I walcząc, tańczysz? "Kłamiesz" bynajmniej nie jest smutnym, dobijającym numerem o wewnętrznych bojach.

ML: Bo się tam wyzwalam! Ten kawałek z jednej strony jest taneczny, bo wreszcie czuję się dobrze, ale z drugiej w tym riffie, który mnie totalnie poniósł, jeżeli chodzi o tworzenie tekstu, jest agresja.

Marcin Makowiec: Ta piosenka miała trzy wersje. Za pierwszym razem powstała inna linia melodyczna, inny tekst, i dzięki Bogu później to się zmieniło. W sierpniu ubiegłego roku, kiedy wysyłaliśmy ten numer do miksu do Marcina Gajko, jeszcze tego samego dnia rano dogrywaliśmy partie basu i parę innych elementów. Dzisiaj nie pamiętam połowy z tego, co tam zagrałem. Wydaje mi się, że te dźwięki wypłynęły na mojej wściekłości, której w tej piosence jest podskórnie bardzo dużo. Tak jak mówi Michał, "Kłamiesz" to taki wkur*iony dance. 

W teledysku w ten dance poszedł wyjątkowy gość. Jak się namawia Tomasza Kota do takich popisów? 

ML: Szczerze? Nie mam pojęcia! W fazie planowania teledysku rozmawialiśmy o tym, kto ma zagrać główną postać - mieliśmy zrobić listy z wymarzonymi nazwiskami. Tomek pojawił się i na naszej liście, i na liście reżysera klipu, Macieja Bieruta, więc wyszliśmy z założenia, że trzeba spróbować, że może Tomek poczuje ten numer i genialnie rozpisaną przez Macieja postać. Któregoś dnia dostajemy telefon, że się udało, że mamy Tomka. Położyłem się na łóżku i mówię: "ja pier*olę, to jest niemożliwe". Wołam żonę, opowiadam - ta sama reakcja. Przez moment rozważaliśmy kogoś specjalizującego się w tańcu, ale to nie byłby dobry wybór, bo Tomek w klipie tańczy naturalnie i wyzwalająco. To nie są wyuczone pozy i figury, tylko coś, co wychodzi z niego samego. Jestem bardzo szczęśliwy, że się udało, szczególnie że z Tomkiem pracowało się genialnie.

 

No właśnie - opowiedzcie nieco, jak wyglądała sytuacja na planie. Podejrzewam, że nie było najłatwiej się skupić, kiedy staliście na scenie i graliście, a przed wami odbywały się te kocie ruchy…

MM: Moje trzy główne skojarzenia z tym klipem to słowa: a) nierealne, b) onieśmielające, c) jak to możliwe, że Tomek, gość z takim warsztatem i doświadczeniem, jest tak skromny, ludzki i wspaniały? Jego chęć pracy, dawania z siebie stu dwudziestu procent, jego interpretacje… Coś niesamowitego. Patrzenie na niego podczas zdjęć było hipnotyzujące - wykonywaliśmy nasze ruchy, grając do podkładu, ale i tak wzrok wszystkich był mimowolnie skierowany na to, co robi Tomek.

ML: Ja w ogóle nie patrzyłem na to, co się dzieje. Moją rolą było śpiewanie, ale trafił mi się też drobny epizod aktorski - co to był za stres! Maciek powiedział, że po tym, jak odśpiewam początek, mam spojrzeć na Tomka i odprowadzić go wzrokiem do fortepianu, po czym on zacznie grać. Nie dość, że byłem zestresowany zdjęciami, to jeszcze miałem patrzeć na Kota tak, żeby wyszło lipnie - a z aktorstwem ostatni raz miałem cokolwiek wspólnego na olewanych zajęciach na studiach. Na szczęście wyszło dobrze i teraz mogę się chwalić, że zagrałem epizodzik z Tomaszem Kotem! 

On z każdą sceną nas zaskakiwał, był coraz lepszy. Jest np. sekwencja za barem, z której nie wszystko weszło do teledysku - a on kręcił shakerami na dłoni, robił wywijasy, podskoki, nie do uwierzenia. Były momenty, kiedy Tomek ruszał się nieznacznie, ale tak finezyjnie, że w obiektywie wygląda to obłędnie. Jego świadomość ciała to mistrzostwo świata. Nie zapomnę też tego, jak w przerwach rozmawiał z każdą osobą na planie, na pełnym luzie i uśmiechu, a kiedy tylko pojawiał się sygnał, że zaczynamy scenę - Tomka nie ma. Zaczyna się skupienie na pięćset procent i ostra robota. Koniec sceny - Tomek schodzi i słyszymy: "słuchajcie, chłopaki, opowiem wam kawał…". Nieziemski klimat.

Martin Lange & Tomasz Kot - Kłamiesz (plan klipu)Martin Lange & Tomasz Kot - Kłamiesz (plan klipu) fot. Katarzyna Łukasiewicz

Wasz pierwszy post na Instagramie dostał opis: "Jesteśmy Martin Lange, gramy muzykę emocjonalną". Nie macie wrażenia, że połączenie "muzyka" i "emocjonalna" to trochę tautologia? Czy to ucieczka przed związaniem się z konkretnym gatunkiem? 

ML: Z jednej strony tak, masz rację - muzyka i emocje to powinno być to samo, ale z drugiej strony, pracując w branży, widzimy, jak rzadko to się ze sobą łączy i jak trudno jest wrócić do korzeni, jeśli chodzi o emocjonalność w muzyce. Przy tym projekcie i autorskiej płycie staraliśmy się, żeby to wychodziło z serducha, niezależnie od brzmienia rockowego, popowego czy jeszcze innego. Jedyny epitet i szuflada, do której bylibyśmy w stanie wrzucić wszystko, co zawarliśmy na płycie i tekstowo, i muzycznie, to właśnie "muzyka emocjonalna".

Wam i tak trudno jest przypiąć jednoznaczną łatkę, biorąc pod uwagę wasze dotychczasowe muzyczne przygody i pracę z przeróżnymi artystami i brzmieniami. Czego taka różnorodność uczy?

MM: Przede wszystkim pokory. Myślę, że żeby zrobić dobrze własne rzeczy, trzeba spróbować całej masy innych. Martin Lange jest wypadkową tego, co nas spotkało, kiedy pracowaliśmy jako duet producencki, braliśmy udział w różnych projektach… To suma wielu naszych doświadczeń. Działania z innymi artystami i wspólne zlecenia pokazały nam, że do pewnych rzeczy trzeba dojrzeć. Do tego dzięki nim wykształciliśmy - choć może to nieskromnie zabrzmi - własny warsztat, środki wyrazu. Pomimo tego, że nasza płyta ma różne odcienie i kolory, ciągle jest spójna. 

À propos "wykształcania" różnych umiejętności, pozwólcie, że cofnę się do waszych czasów studenckich - obaj jesteście w końcu po studiach muzycznych. Jak wyobrażaliście sobie przyszłość, kiedy jeszcze się uczyliście?

MM: Michał jest o wiele lepiej wykształcony ode mnie - ja skończyłem część stypendium w Los Angeles, na resztę nie zostałem. Myśląc o przyszłości, zawsze dążyłem do zrobienia czegoś swojego. Nie miałem skrystalizowanego pomysłu na finisz, bo działam mocno intuicyjnie, często przypadkowo. Tak samo było z Michałem - poznaliśmy się, grając próby z Kasią Lins, której płytę ["Wiersz ostatni" - przyp. red.] produkował Michał. Wierzę w przeznaczenie, ale i uważam, że trzeba ciężko pracować i marzyć, tylko bez ciśnienia, że ta praca musi być idealnie poukładana. Te przypadki bywają o wiele lepsze niż nasze wyobrażenia.

Kasia Lins - 'Morze Czerwone' (teledysk) Mistyczna ceremonia w najnowszym klipie Kasi Lins do singla "Morze Czerwone"

ML: Jestem w szoku, że usłyszałem, że jestem lepiej wykształcony od kogokolwiek, a już na pewno od Marcina! Pochodzę z rodziny akademicko-nauczycielskiej i usłyszeć takie zdanie, będąc muzykiem, to prawdziwy hit. Na Akademię Muzyczną w Gdańsku poszedłem, nie lubiąc śpiewać - ja, gość na wokalistyce jazzowej. Ten kierunek był jednak jedyną drogą, żeby się kształcić muzycznie z backgroundem, który wcześniej zdobyłem. Ostatecznie dzięki tym studiom zaraziłem się śpiewem i tak już zostało. Zgadzam się z tym, co mówi Marcin o przypadkach - warto się im poddawać. Odkąd pozwalam sobie płynąć, jest mi w życiu o wiele lepiej. Podobnie wyszło z projektem Martin Lange - kiedyś trafiła się opcja, żeby nasz kawałek poleciał w reklamie; okazał się on na tyle dobry, żeby zrobić wokół niego cały album, i tak poszło.

Martin Lange Martin Lange prezentuje klip do debiutanckiego singla "Oddychaj"

Pytania o nazwy to zazwyczaj oczywistość, ale chcę wam je zadać, bo słyszałam, że proces wymyślania Martina Lange był dość trudny. Nie chcieliście się już podpisywać jako słabeprodukcje.pl? Przecież to jest złoto…

MM: Wyobrażasz sobie promować w mediach płytę podpisaną "słabeprodukcje.pl"? To byłoby karkołomne zadanie… Ale nazwanie tego naszego duetu też takie było - tak samo, jak trudne jest dla nas nazwanie płyty. Widzimy jak na dłoni, jak działa zmuszanie się do pracy twórczej i wbijanie się w ramki. W przypadku nazwy dla duetu skończyło się na czymś superprostym. Lange jako nazwisko, Martin jako imię - i jest nasze muzyczne alter ego.

Wcześniej przez moment nazywaliście się L’ange - to dlatego, że więcej w tym było Michała?

ML: Ja właśnie nie chciałem, żeby to na stałe było tylko moje nazwisko. Problemem był też ten nieszczęsny apostrof, przez który nie wiedzieliśmy, jak inni by tę nazwę czytali: "ląż", "ląże", "lange"? Powstałby zbyteczny szum komunikacyjny.

MM: Potem był m.in. taki pomysł jak Me’r - bo morze, Bałtyk, nasze rejony. 

ML: Sporo było morskich propozycji. Kiedy zaczęliśmy myśleć o naszym alter ego, przychodziły nam na myśl przeróżne imiona i nazwiska - jednym z nich był chyba Sam Kohl. Po długich perturbacjach przez aklamację został przyjęty Martin Lange.

 

Okej, nazwę mamy z głowy - teraz coś o was samych. W "DDTVN" Michał Szpak powiedział tak: "Marcin dla mnie to postać zasadnicza. Broniąca swojego zdania i interesu, co jest bardzo dobre. Druga ze stron to Michał, który jest totalnym freakiem, wolnym ptakiem". Zgadzacie się? Przeciwieństwa rzeczywiście się przyciągają?

MM: Myślę, że mamy w sobie po równo zasadniczości i chęci bronienia własnego zdania, a jednocześnie potrafimy czasami odlecieć. Jesteśmy zderzeniem dwóch bardzo mocnych charakterów i cały czas w jakiś sposób przeciągamy ze sobą linę - ale nie drastycznie, bo w wielu kwestiach spotykamy się pośrodku. 

ML: Marcin rzeczywiście może sprawiać wrażenie bardziej walecznego, bo ja np. nie lubię rozmawiać o pieniądzach. Od początku mówię mu, żeby robił takie rzeczy za nas dwóch, bo sam najchętniej pracowałbym za darmo. W naszej pracy mnóstwo miejsca zajmują mniej przyjemne, techniczno-organizacyjne rzeczy, które ostatecznie trzeba wliczać jako część roboty. Bez tego podliczasz sobie stawkę za godzinę i zastanawiasz się, czy nie lepiej tego po prostu nie rzucić. Przy Marcinie uczę się świadomości wartości własnej pracy, czego przez całe życie mi brakowało. A jeśli chodzi o wolnoptactwo, to Marcin też się odpina, tylko może Szpak tego jeszcze nie widział!

Marcin, chyba pora się odwdzięczyć koledze równie piękną laurką - czego ty się uczysz przy Michale?

MM: Cierpliwości. Michał otworzył mi też głowę na zupełnie nowe rzeczy. Przez to, że ma inne podejście do muzyki, dźwięku, inaczej postrzega wiele rzeczy, jako muzyk i kompozytor odkrywam dzięki niemu miejsca, w których jeszcze nie byłem. Mówiąc krótko, Michał bardzo mocno mnie inspiruje jako człowiek i artysta.

Co konkretnie masz na myśli, mówiąc o różnych podejściach do muzyki i dźwięków?

MM: Wystarczy spojrzeć na to, że Michał ma wykształcenie w grze na klawiszach, a ja obsługuję instrumenty strunowe - samo to daje inne pole do działania. Co człowiek, to różna wrażliwość muzyczna. Ja jestem ze świata rockowo-popowego, dlatego doświadczyłem innych rzeczy, Michał jeszcze innych. Dzięki temu możemy od siebie nawzajem czerpać.

ML: Naszą płytę robiłbym jeszcze dwa lata, gdyby Marcin nie stawiał mnie do pionu - zresztą i tak na sam koniec poprzewracałem wokale w kilku numerach. Cały czas poszukuję, aż do przesady, a Marcin umie wyczuć, kiedy jest wystarczająco dobrze. Do tego gitarowość i rytmiczność Marcina wraz z jego brytyjskim sznytem i moje granie razem dają coś naprawdę ciekawego. Czasem słychać, że producent jest klawiszowcem, basistą czy gitarzystą, a u nas to się łączy. Pianino i troszkę elektroniki spotyka się z rockowością. Dopiero moja żona otworzyła mi na to oczy - i myślę, że do czegoś takiego dążyliśmy.

Wspominaliście, że Martin Lange narodził się wraz z utworem napisanym do reklamy, przez który poczuliście, że oddawanie numerów innym już nie satysfakcjonuje was w pełni. A czy jest taki współtworzony przez was kawałek, o którym możecie powiedzieć: szkoda, że nie został przy nas? 

ML: Chyba nie pracowaliśmy jeszcze z artystą, którego można byłoby utożsamić z tym, co robimy jako Martin Lange. Chociaż, nie powiem, przy "Nie mów" Rosalie nie mogłem uwierzyć, co za piosenka nam wyszła. A słowo już się rzekło, demówka poszła... No ale trzeba podkreślić, że tak naprawdę to by do nas nie pasowało.

 

MM: Kiedy piszemy dla kogoś, robimy całkiem inną robotę niż dla siebie. Pisaniu "Nie mów" przyświecał cel, czyli wyobrażenie sobie Rosie w tej piosence. Podobnie ze Szpakiem - nie ma opcji, żeby te numery, które z nim zrobiliśmy, śpiewał Michał. Przez lata pracy mnóstwo nam dało tworzenie pod briefy reklamowe. Kiedy dostajesz ilość emocji zawartą w kilku zdaniach albo rzuconych luzem słowach, zaczynasz się uczyć przelewać to na nuty. Wesoły, podniosły, smutny, wrażliwy - te wszystkie słowa potrafimy ubrać w akordy. Chyba to najmocniej odróżnia pracę dla kogoś od tej nad własną muzą. 

Jakoś trudno mi - idealistce - zwizualizować sobie tworzenie muzyki, czyli czegoś emocjonalnego, pierwotnego i wychodzącego z serducha, pod suchy brief.

ML: To wymaga wyobraźni i jakiegoś stopnia empatii, umiejętności czytania ludzi. Trzeba w tej materii wykonać naprawdę dużą pracę. W briefie dostajesz czasem np. trzy zupełnie różne kawałki jako punkty odniesienia - no i zastanawiaj się, człowieku, o co tutaj chodzi, jak w rebusie. Do tego opis, który mówi jeszcze coś innego...

MM: Jeżeli ktoś jest otwarty i umie wyartykułować, czego potrzebuje, wszystko załatwia szczera rozmowa przez telefon. Dzięki temu możemy uniknąć trafienia kulą w płot. Sprawa druga - kiedy przychodzi do nas brief na zasadzie kilku zdań bez żadnego obrazka, to rzeczywiście jest piekielnie trudna rzecz do zrealizowania. Co innego, kiedy pojawi się parę ilustracyjnych ujęć i możemy zweryfikować, co z góry oznacza "wzruszający" albo "dający nadzieję". Ludzie z reklamy inaczej czytają emocje niż muzycy i odbiorcy. 

Ha, coś w tym jest! Wróćmy jeszcze na finał do waszej własnej twórczości z klasycznym pytaniem o przyszłość: co czeka nas po "Kłamiesz" i kiedy płyta?

MM: Pod koniec wakacji, przed samą premierą płyty, wychodzi kolejny singiel. 

ML: Ostatnio zarejestrowaliśmy też świetną sesję live z siedmioosobowym składem, z chórzystkami i w pięknych okolicznościach wizualnych, więc będziemy niebawem tym atakować. Klip do trzeciego singla też będzie robił Maciej, więc spodziewamy się, że znowu stworzymy coś fajnego - być może bez aż takiego przytupu, jak przy "Kłamiesz", ale będzie ekstra. Maciej jest ogromnie kreatywny i nawet z niedużym budżetem wymyśli coś genialnego. Po tym, co zrobił teraz, ufamy mu w stu procentach.

Więcej o: