Martin Lange to stworzona w pocie czoła nazwa muzycznego alter ego Michała Lange i Marcina Makowca. Doświadczeni producenci i muzycy sesyjni, którzy mają na koncie współpracę z wieloma polskimi artystami (m.in. Kasia Lins, Rosalie., Michał Szpak, Reni Jusis), kilka lat temu postanowili pójść na swoje - a zaczęło się od numeru stworzonego wspólnie do reklamy. - Przez lata pracy mnóstwo nam dało pisanie pod briefy reklamowe - mówi Marcin Makowiec, opisywany przez Michała Szpaka jako "postać zasadnicza, broniąca swojego interesu". Yin do jego yang jest Michał Lange, "totalny freak i wolny ptak". Jak panowie odnoszą się do tych opisów? Jak zachować zimną krew na planie teledysku, kiedy na parkiecie w solowym popisie wiruje Tomasz Kot? O tym (i nie tylko) Lange i Makowiec opowiedzieli w rozmowie z Gazeta.pl.
Michał Lange: Każdy numer, który piszę, bazuje na moich własnych odczuciach. Nie potrafię ładnie pisać o niczym. W przypadku tego numeru to nie do końca tak, że opowiada o kłamcy - on jest o tym, co sam czułem wobec tych kłamstw. To była walka z czymś, co nie pozwalało mi żyć i co chciałem ze swojego życia wyrzucić, żeby w końcu poczuć się dobrze.
ML: Bo się tam wyzwalam! Ten kawałek z jednej strony jest taneczny, bo wreszcie czuję się dobrze, ale z drugiej w tym riffie, który mnie totalnie poniósł, jeżeli chodzi o tworzenie tekstu, jest agresja.
Marcin Makowiec: Ta piosenka miała trzy wersje. Za pierwszym razem powstała inna linia melodyczna, inny tekst, i dzięki Bogu później to się zmieniło. W sierpniu ubiegłego roku, kiedy wysyłaliśmy ten numer do miksu do Marcina Gajko, jeszcze tego samego dnia rano dogrywaliśmy partie basu i parę innych elementów. Dzisiaj nie pamiętam połowy z tego, co tam zagrałem. Wydaje mi się, że te dźwięki wypłynęły na mojej wściekłości, której w tej piosence jest podskórnie bardzo dużo. Tak jak mówi Michał, "Kłamiesz" to taki wkur*iony dance.
ML: Szczerze? Nie mam pojęcia! W fazie planowania teledysku rozmawialiśmy o tym, kto ma zagrać główną postać - mieliśmy zrobić listy z wymarzonymi nazwiskami. Tomek pojawił się i na naszej liście, i na liście reżysera klipu, Macieja Bieruta, więc wyszliśmy z założenia, że trzeba spróbować, że może Tomek poczuje ten numer i genialnie rozpisaną przez Macieja postać. Któregoś dnia dostajemy telefon, że się udało, że mamy Tomka. Położyłem się na łóżku i mówię: "ja pier*olę, to jest niemożliwe". Wołam żonę, opowiadam - ta sama reakcja. Przez moment rozważaliśmy kogoś specjalizującego się w tańcu, ale to nie byłby dobry wybór, bo Tomek w klipie tańczy naturalnie i wyzwalająco. To nie są wyuczone pozy i figury, tylko coś, co wychodzi z niego samego. Jestem bardzo szczęśliwy, że się udało, szczególnie że z Tomkiem pracowało się genialnie.
MM: Moje trzy główne skojarzenia z tym klipem to słowa: a) nierealne, b) onieśmielające, c) jak to możliwe, że Tomek, gość z takim warsztatem i doświadczeniem, jest tak skromny, ludzki i wspaniały? Jego chęć pracy, dawania z siebie stu dwudziestu procent, jego interpretacje… Coś niesamowitego. Patrzenie na niego podczas zdjęć było hipnotyzujące - wykonywaliśmy nasze ruchy, grając do podkładu, ale i tak wzrok wszystkich był mimowolnie skierowany na to, co robi Tomek.
ML: Ja w ogóle nie patrzyłem na to, co się dzieje. Moją rolą było śpiewanie, ale trafił mi się też drobny epizod aktorski - co to był za stres! Maciek powiedział, że po tym, jak odśpiewam początek, mam spojrzeć na Tomka i odprowadzić go wzrokiem do fortepianu, po czym on zacznie grać. Nie dość, że byłem zestresowany zdjęciami, to jeszcze miałem patrzeć na Kota tak, żeby wyszło lipnie - a z aktorstwem ostatni raz miałem cokolwiek wspólnego na olewanych zajęciach na studiach. Na szczęście wyszło dobrze i teraz mogę się chwalić, że zagrałem epizodzik z Tomaszem Kotem!
On z każdą sceną nas zaskakiwał, był coraz lepszy. Jest np. sekwencja za barem, z której nie wszystko weszło do teledysku - a on kręcił shakerami na dłoni, robił wywijasy, podskoki, nie do uwierzenia. Były momenty, kiedy Tomek ruszał się nieznacznie, ale tak finezyjnie, że w obiektywie wygląda to obłędnie. Jego świadomość ciała to mistrzostwo świata. Nie zapomnę też tego, jak w przerwach rozmawiał z każdą osobą na planie, na pełnym luzie i uśmiechu, a kiedy tylko pojawiał się sygnał, że zaczynamy scenę - Tomka nie ma. Zaczyna się skupienie na pięćset procent i ostra robota. Koniec sceny - Tomek schodzi i słyszymy: "słuchajcie, chłopaki, opowiem wam kawał…". Nieziemski klimat.
Martin Lange & Tomasz Kot - Kłamiesz (plan klipu) fot. Katarzyna Łukasiewicz
ML: Z jednej strony tak, masz rację - muzyka i emocje to powinno być to samo, ale z drugiej strony, pracując w branży, widzimy, jak rzadko to się ze sobą łączy i jak trudno jest wrócić do korzeni, jeśli chodzi o emocjonalność w muzyce. Przy tym projekcie i autorskiej płycie staraliśmy się, żeby to wychodziło z serducha, niezależnie od brzmienia rockowego, popowego czy jeszcze innego. Jedyny epitet i szuflada, do której bylibyśmy w stanie wrzucić wszystko, co zawarliśmy na płycie i tekstowo, i muzycznie, to właśnie "muzyka emocjonalna".
MM: Przede wszystkim pokory. Myślę, że żeby zrobić dobrze własne rzeczy, trzeba spróbować całej masy innych. Martin Lange jest wypadkową tego, co nas spotkało, kiedy pracowaliśmy jako duet producencki, braliśmy udział w różnych projektach… To suma wielu naszych doświadczeń. Działania z innymi artystami i wspólne zlecenia pokazały nam, że do pewnych rzeczy trzeba dojrzeć. Do tego dzięki nim wykształciliśmy - choć może to nieskromnie zabrzmi - własny warsztat, środki wyrazu. Pomimo tego, że nasza płyta ma różne odcienie i kolory, ciągle jest spójna.
MM: Michał jest o wiele lepiej wykształcony ode mnie - ja skończyłem część stypendium w Los Angeles, na resztę nie zostałem. Myśląc o przyszłości, zawsze dążyłem do zrobienia czegoś swojego. Nie miałem skrystalizowanego pomysłu na finisz, bo działam mocno intuicyjnie, często przypadkowo. Tak samo było z Michałem - poznaliśmy się, grając próby z Kasią Lins, której płytę ["Wiersz ostatni" - przyp. red.] produkował Michał. Wierzę w przeznaczenie, ale i uważam, że trzeba ciężko pracować i marzyć, tylko bez ciśnienia, że ta praca musi być idealnie poukładana. Te przypadki bywają o wiele lepsze niż nasze wyobrażenia.
ML: Jestem w szoku, że usłyszałem, że jestem lepiej wykształcony od kogokolwiek, a już na pewno od Marcina! Pochodzę z rodziny akademicko-nauczycielskiej i usłyszeć takie zdanie, będąc muzykiem, to prawdziwy hit. Na Akademię Muzyczną w Gdańsku poszedłem, nie lubiąc śpiewać - ja, gość na wokalistyce jazzowej. Ten kierunek był jednak jedyną drogą, żeby się kształcić muzycznie z backgroundem, który wcześniej zdobyłem. Ostatecznie dzięki tym studiom zaraziłem się śpiewem i tak już zostało. Zgadzam się z tym, co mówi Marcin o przypadkach - warto się im poddawać. Odkąd pozwalam sobie płynąć, jest mi w życiu o wiele lepiej. Podobnie wyszło z projektem Martin Lange - kiedyś trafiła się opcja, żeby nasz kawałek poleciał w reklamie; okazał się on na tyle dobry, żeby zrobić wokół niego cały album, i tak poszło.
MM: Wyobrażasz sobie promować w mediach płytę podpisaną "słabeprodukcje.pl"? To byłoby karkołomne zadanie… Ale nazwanie tego naszego duetu też takie było - tak samo, jak trudne jest dla nas nazwanie płyty. Widzimy jak na dłoni, jak działa zmuszanie się do pracy twórczej i wbijanie się w ramki. W przypadku nazwy dla duetu skończyło się na czymś superprostym. Lange jako nazwisko, Martin jako imię - i jest nasze muzyczne alter ego.
ML: Ja właśnie nie chciałem, żeby to na stałe było tylko moje nazwisko. Problemem był też ten nieszczęsny apostrof, przez który nie wiedzieliśmy, jak inni by tę nazwę czytali: "ląż", "ląże", "lange"? Powstałby zbyteczny szum komunikacyjny.
MM: Potem był m.in. taki pomysł jak Me’r - bo morze, Bałtyk, nasze rejony.
ML: Sporo było morskich propozycji. Kiedy zaczęliśmy myśleć o naszym alter ego, przychodziły nam na myśl przeróżne imiona i nazwiska - jednym z nich był chyba Sam Kohl. Po długich perturbacjach przez aklamację został przyjęty Martin Lange.
MM: Myślę, że mamy w sobie po równo zasadniczości i chęci bronienia własnego zdania, a jednocześnie potrafimy czasami odlecieć. Jesteśmy zderzeniem dwóch bardzo mocnych charakterów i cały czas w jakiś sposób przeciągamy ze sobą linę - ale nie drastycznie, bo w wielu kwestiach spotykamy się pośrodku.
ML: Marcin rzeczywiście może sprawiać wrażenie bardziej walecznego, bo ja np. nie lubię rozmawiać o pieniądzach. Od początku mówię mu, żeby robił takie rzeczy za nas dwóch, bo sam najchętniej pracowałbym za darmo. W naszej pracy mnóstwo miejsca zajmują mniej przyjemne, techniczno-organizacyjne rzeczy, które ostatecznie trzeba wliczać jako część roboty. Bez tego podliczasz sobie stawkę za godzinę i zastanawiasz się, czy nie lepiej tego po prostu nie rzucić. Przy Marcinie uczę się świadomości wartości własnej pracy, czego przez całe życie mi brakowało. A jeśli chodzi o wolnoptactwo, to Marcin też się odpina, tylko może Szpak tego jeszcze nie widział!
MM: Cierpliwości. Michał otworzył mi też głowę na zupełnie nowe rzeczy. Przez to, że ma inne podejście do muzyki, dźwięku, inaczej postrzega wiele rzeczy, jako muzyk i kompozytor odkrywam dzięki niemu miejsca, w których jeszcze nie byłem. Mówiąc krótko, Michał bardzo mocno mnie inspiruje jako człowiek i artysta.
MM: Wystarczy spojrzeć na to, że Michał ma wykształcenie w grze na klawiszach, a ja obsługuję instrumenty strunowe - samo to daje inne pole do działania. Co człowiek, to różna wrażliwość muzyczna. Ja jestem ze świata rockowo-popowego, dlatego doświadczyłem innych rzeczy, Michał jeszcze innych. Dzięki temu możemy od siebie nawzajem czerpać.
ML: Naszą płytę robiłbym jeszcze dwa lata, gdyby Marcin nie stawiał mnie do pionu - zresztą i tak na sam koniec poprzewracałem wokale w kilku numerach. Cały czas poszukuję, aż do przesady, a Marcin umie wyczuć, kiedy jest wystarczająco dobrze. Do tego gitarowość i rytmiczność Marcina wraz z jego brytyjskim sznytem i moje granie razem dają coś naprawdę ciekawego. Czasem słychać, że producent jest klawiszowcem, basistą czy gitarzystą, a u nas to się łączy. Pianino i troszkę elektroniki spotyka się z rockowością. Dopiero moja żona otworzyła mi na to oczy - i myślę, że do czegoś takiego dążyliśmy.
ML: Chyba nie pracowaliśmy jeszcze z artystą, którego można byłoby utożsamić z tym, co robimy jako Martin Lange. Chociaż, nie powiem, przy "Nie mów" Rosalie nie mogłem uwierzyć, co za piosenka nam wyszła. A słowo już się rzekło, demówka poszła... No ale trzeba podkreślić, że tak naprawdę to by do nas nie pasowało.
MM: Kiedy piszemy dla kogoś, robimy całkiem inną robotę niż dla siebie. Pisaniu "Nie mów" przyświecał cel, czyli wyobrażenie sobie Rosie w tej piosence. Podobnie ze Szpakiem - nie ma opcji, żeby te numery, które z nim zrobiliśmy, śpiewał Michał. Przez lata pracy mnóstwo nam dało tworzenie pod briefy reklamowe. Kiedy dostajesz ilość emocji zawartą w kilku zdaniach albo rzuconych luzem słowach, zaczynasz się uczyć przelewać to na nuty. Wesoły, podniosły, smutny, wrażliwy - te wszystkie słowa potrafimy ubrać w akordy. Chyba to najmocniej odróżnia pracę dla kogoś od tej nad własną muzą.
ML: To wymaga wyobraźni i jakiegoś stopnia empatii, umiejętności czytania ludzi. Trzeba w tej materii wykonać naprawdę dużą pracę. W briefie dostajesz czasem np. trzy zupełnie różne kawałki jako punkty odniesienia - no i zastanawiaj się, człowieku, o co tutaj chodzi, jak w rebusie. Do tego opis, który mówi jeszcze coś innego...
MM: Jeżeli ktoś jest otwarty i umie wyartykułować, czego potrzebuje, wszystko załatwia szczera rozmowa przez telefon. Dzięki temu możemy uniknąć trafienia kulą w płot. Sprawa druga - kiedy przychodzi do nas brief na zasadzie kilku zdań bez żadnego obrazka, to rzeczywiście jest piekielnie trudna rzecz do zrealizowania. Co innego, kiedy pojawi się parę ilustracyjnych ujęć i możemy zweryfikować, co z góry oznacza "wzruszający" albo "dający nadzieję". Ludzie z reklamy inaczej czytają emocje niż muzycy i odbiorcy.
MM: Pod koniec wakacji, przed samą premierą płyty, wychodzi kolejny singiel.
ML: Ostatnio zarejestrowaliśmy też świetną sesję live z siedmioosobowym składem, z chórzystkami i w pięknych okolicznościach wizualnych, więc będziemy niebawem tym atakować. Klip do trzeciego singla też będzie robił Maciej, więc spodziewamy się, że znowu stworzymy coś fajnego - być może bez aż takiego przytupu, jak przy "Kłamiesz", ale będzie ekstra. Maciej jest ogromnie kreatywny i nawet z niedużym budżetem wymyśli coś genialnego. Po tym, co zrobił teraz, ufamy mu w stu procentach.