Krzysztof Zalewski: Koncert muszę zawsze poprowadzić na 120 procent, nawet jeśli nie mam siły [WYWIAD]

Jeśli Krzysztof Zalewski nie jest zajęty tworzeniem muzyki, można go spotkać przed kamerą albo za mikrofonem, gdy realizuje serial audio. W "Wilkołaku" Wojciecha Chmielarza artysta wciela się w Dawida Wolskiego i żartuje, że momentami w tej roli brzmi "jak nieopierzony 23-latek". Niebawem będziemy go oglądać w filmie "Bo we mnie jest seks", a wcześniej - na długo wyczekiwanych koncertach. - To mój sposób wyrażenia wdzięczności: i losowi, wszechświatowi, sile wyższej za to, że mogę robić to, co kocham i jeszcze z tego żyć - opowiada Zalewski w rozmowie z Gazeta.pl.

Justyna Bryczkowska: Rozmawiamy z okazji Wirtualnych Targów Książki. Napisałeś niedawno, że zawsze chciałeś zagrać detektywa w typie Colombo albo Magnum. Czy Dawid Wolski spełnił twoje oczekiwania? Jak się czułeś w skórze takiego detektywa? 

Krzysztof Zalewski: To dwie odrębne sytuacje, ponieważ Dawidowi Wolskiemu udzielam jedynie głosu w serialu audio. Po przeczytaniu książki Wojciecha Chmielarza uznałem, że będę się starał czytać swoje kwestie tak, żeby nie było w nich czuć fałszu. Nie rozbijałem go na czynniki pierwsze i nie gdybałem, dlaczego jest taki niepoukładany czy dlaczego wzbudza takie ambiwalentne uczucia.  

A kiedy pisałem, że zawsze chciałem zagrać Colombo, Magnum albo chciałem być jak Matthew McConaughey w "True Detective", bardziej miałem na myśli moją rolę w teledysku do piosenki "Wilk". Nie czytam jej jako wcielenia detektywa Dawida Wolskiego. Dla mnie to bardziej impresja lub etiuda filmowa, w której gram "Detektywa" - tak się nazywa moja postać. Oczywiście, cała sytuacja jest inspirowana powieścią Wojciecha Chmielarza, ale to odrębna historia. Obejrzyjcie teledysk do "Wilka", bo jest świetny. Jestem dumny, że mogłem zagrać w takim krótkim filmie z Aleksandrą Popławską i Cezarym Pazurą.  No i posłuchajcie piosenki, jest dostępna na Empik Music!

Reżyser Maciej Buchwald bardzo Cię chwalił. A Tobie jak się podobała praca na planie teledysku?  

Super! Rzadko kiedy spotyka się tak wypasiony plan teledysku. Były dwie odrębne drużyny, żebyśmy zdążyli nagrać wszystko w jeden dzień - kręciliśmy dużo rzeczy w różnych lokalizacjach, co pozwoliło nam oszczędzić czas. Maciej Buchwald zawiesił poprzeczkę naprawdę wysoko; niezły z niego kozak. Zrobił ostatnio "Patoreakcję" - wszyscy przyklęknęli przez rozmach tego klipu. To bardzo bystry facet i człowiek wielu talentów. Robi stand-upy i opowiadał już na planie, że na Ursynowie, gdzie się wychowywał, był królem freestyle'u.

Akurat kręciliśmy scenę z Aleksandrą Popławską i powiedziałem, że skoro jest królem freestyle'u, to zamiast tłumaczyć normalnie, co mamy robić, niech to zarymuje. I on bez zająknięcia przez pięć minut opowiadał nam rymem, co będzie w scenie. Nie wypadł z rytmu nawet na sekundę - na mnie to robi wrażenie. A do tego jest ode mnie młodszy, to jakiś zupełny małolat [Buchwald urodził się w 1986 roku, a Zalewski w 1984 - przyp. red.]. 

Jestem ciekawa, co w nagrywaniu serialu audio było dla Ciebie najtrudniejsze albo najbardziej interesujące.

Zmierzenie się z profesjonalnymi aktorami. Do tego z uwagi na pandemię nie było możliwości, żeby wspólnie nagrywać, więc każdy musiał to robić osobno. Kwestie musiałem czytać w pustkę, nie mając możliwości sprawdzenia, jak reagują współrozmówcy. Nie wiedziałem, czy jesteśmy w tym samym tempie i czy dynamika rozmowy jest podobna. Nie było też możliwości, żeby dogrywać się do już nagranych kwestii - i tutaj wielka zasługa reżyserów, czyli Krzysztofa Czeczota i jego współpracowników, bo tak nas poprowadzili, że nie ma tu wrażenia sklejki.

Poza tym jestem tenorkiem i mam dosyć wysoki głos. To się przydaje przy rockowych zaśpiewach, natomiast w audiobookach ludzie są przyzwyczajeni do lektorów z niskimi głosami. I nawet jeśli się starałem czytać zupełnie nisko, to kiedy wchodził lektor, słychać było, że jest oktawę niżej ode mnie. Przez co ja brzmię jak nieopierzony 23-latek. Ale to dobrze, bo detektyw Dawid Wolski jest trochę niedojrzały. 

Masz już za sobą pierwszą przygodę z filmem - grałeś w "Historii Roja". W jednym z wywiadów powiedziałeś: "De Niro nie jestem, ale można mi chwilami uwierzyć". Czego się od tamtego czasu nauczyłeś? Powiedziałbyś, że granie w serialu audio jest łatwiejsze od występów przed kamerą?  

Pewnie tak, bo operuję tylko głosem, a przed kamerą trzeba zgrać głos i ekspresję, mimikę, język ciała. W międzyczasie miałem przyjemność zagrać w filmie Kasi Klimkiewicz o Kalinie Jędrusik. Na szczęście gram tam drugoplanową rolę, więc cały film ode mnie nie zależy. Dzięki Kasi Klimkiewicz, jej wskazówkom, dobrej atmosferze na planie, a zwłaszcza innym znakomitym aktorom, z którymi miałem przyjemność pracować, wydaje mi się, że wypadam zdecydowanie lepiej niż w "Historii Roja". Może też dlatego, że jestem starszy i zdobyłem więcej doświadczenia dzięki setkom koncertów, które zagrałem w międzyczasie. Jest to oczywiście zupełnie co innego, bo pozostaję sobą, ale na scenie uprawiam rodzaj jakiegoś spektaklu, więc i to trochę mi dało.

Bardzo się cieszę, że wspominasz o filmie "Bo we mnie jest seks" - czy uchylisz rąbka tajemnicy i zdradzisz, kogo tam grasz? 

Gram kochanka Kaliny Jędrusik wzorowanego na prawdziwej postaci, ale ze zmienionym imieniem. I tyle na razie mogę powiedzieć, bo nie chcę zdradzać za dużo. Zapewniam jednak, że historia jest naprawdę urocza, film piękny, zdjęcia śliczne, a atmosfera bardzo przyjemna. Przez pandemię premiera tego filmu jest opóźniona - już dawno powinien być w kinach, ale prawdopodobnie stanie się to dopiero jesienią. 

Pozwolisz, że wrócę jeszcze na chwilę do kryminałów. Mam wielką pokusę, żeby zapytać, który polski autor kryminałów jest twoim ulubionym i dlaczego to Igor Brejdygant, ale się powstrzymam [I. Brejdygant to przyrodni brat K. Zalewskiego - przyp.red.]. Spytam za to, czy nie myśleliście kiedyś o wspólnym projekcie? Bardzo liczyłam na to, że gdzieś migniesz w "Rysie" albo strzelisz jakiś motyw muzyczny, ale potem pomyślałam, że może macie zasadę, że nie mieszacie życia rodzinnego z biznesem.  

Były takie pomysły. Trzeba jednak pamiętać, że stworzenie piosenki jest dużo łatwiejszym przedsięwzięciem, przy niewielkich środkach można to zrobić własnym sumptem. Natomiast nakręcenie filmu wymaga zupełnie innej skali budżetu, jest dużo więcej zaangażowanych osób, więc nie tak łatwo się zgrać z pomysłami. To nie zależy tylko ode mnie czy Igora, tylko jeszcze dziesiątek innych osób. Tym razem się nie udało, ale bardzo liczę na to, że kiedyś coś zrobimy razem. Tym bardziej że Igor pisze naprawdę znakomite kryminały. Właśnie kończy swoją następną książkę, "Wiatr", i czekam, aż da mi ją do przeczytania. Mówi, że już skończył, teraz robi poprawki, więc mam nadzieję, że w ciągu miesiąca dostanę ją do przeczytania jeszcze przed premierą. 

Załóżmy więc, że masz możliwość wejścia do studia samemu i zrobienia z książki albumu konceptualnego - trochę jak David Bowie i jego orwellowskie "Diamond Dogs". Wiem, że robiłeś coś podobnego z "Szewcami" Witkacego, ale gdybyś miał wybrać inny konkretny tytuł, na co by padło? 

Myślę, że "Mechaniczna pomarańcza", z którą już miałem do czynienia, byłaby dobrym pomysłem. Jest to na tyle ciekawa i mroczna historia... Tylko nie wiem, na ile psychicznie bym to wytrzymał, czy długotrwała praca nad takim tekstem nie sprowadziłaby mnie na jakąś złą drogę. Ale to mógłby być niezły trop.  

Zobacz wideo Inspiracja czy ciężka praca, czyli skąd biorą się najlepsze pomysły. Wywiad z Krzysztofem Zalewskim [Popkultura Extra]

À propos tropów, Agatha Christie mówiła, że na najlepsze pomysły na kryminały wpada, kiedy zmywa naczynia, bo tak tego nie lubiła. A jak to wygląda u Ciebie? Masz jakąś receptę na to, skąd brać najlepsze pomysły?  

Nie wiem, czy to dobry pomysł na pracę, ale tak robię od lat: najpierw jest muzyka, a później do gotowej melodii i aranżu, kiedy słyszę, jaki jest klimat piosenki, staram się dobierać słowa. Po prostu chodzę do pracy, czyli np. wstaję bladym świtem - zanim się wszyscy obudzą, bo wtedy mam czystą głowę i próbuję coś pisać. Albo chodzę popołudniami do mojej pracowni i dukam. To czasami trwa przez tydzień: spisuję frazy, które mi pasują, aż w końcu trafię na tę jedną, od której mogę się odbić i nagle wszystko zaczyna płynąć. Później jest już tylko szlifowanie kantów. Nie mam żadnej recepty poza tym, że trzeba konsekwentnie próbować i się nie poddawać. W końcu przychodzi ten moment natchnienia czy czegoś w rodzaju inspiracji - wtedy samo zaczyna płynąć. 

Bardzo się zdziwiłam, kiedy przeczytałam, że masz największy problem z pisaniem tekstów do piosenek, bo zawsze wydawały mi się bardzo literacko przemyślane. Było coś, co pomogło Ci się odblokować?  

Myślę, że najbardziej moja paroletnia współpraca z Kasią Nosowską, Jackiem Szymkiewiczem, czyli Budyniem z Pogodno i z Michałem Wiraszko - to trzy osoby, które literacko miały na mnie duży wpływ. Do dzisiaj jestem w bardzo bliskim kontakcie z Wiraszko, to mój serdeczny przyjaciel. Jak piszę coś nowego, zawsze mu wysyłam to do oceny. On mi wytyka potencjalne błędy, że tu i tu fajnie, ale druga zwrotka bez sensu. Radzi mi, żebym spróbował inaczej, zmienił punkt widzenia. Czasem jedno słowo mu przeszkadza. Zresztą kiedy pisał nowe teksty na płytę Much, która niedługo wyjdzie, też mu je recenzowałem na bieżąco. Więc też się cieszę, że docenia mnie jakoś jako tekściarza.

Do tego dochodzą rozmaici poeci oraz tekściarze, nie tylko polscy. Jak pisałem teksty do "Zabawy", byłem obłożony tekstami Ciechowskiego, Szymborskiej, Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej, Boba Dylana i wielu, wielu innych. Kiedy mi nie szło, po prostu otwierałem na chybił trafił jakieś wiersze, teksty i patrzyłem, jak się to robi.   

A właśnie, Elton John pisał z kolei muzykę do słów. Próbowałeś tak robić? A może masz wrażenie, że muzyka jest wtedy mniej osobista? 

Udało mi się to tylko z jedną piosenką, ale już się przyzwyczaiłem do takiego systemu pracy. Wiem, że Kasia Nosowska też tak robi - nie można powiedzieć, żeby jej tekstom brakowało maestrii, powagi czy siły wyrazu. A z drugiej strony, kiedy robiliśmy coś z Natalią Przybysz, to pukała się w czoło i mówiła: "Jak to? Po "norwesku" mam coś śpiewać? Reberaba? Przecież to bez sensu".  Musiała mieć ze trzy akordy, żeby dało się do tego płynąć. I pisała tekst, co trwało kwadrans.

Otwierałem oczy szeroko ze zdziwienia, jak szybko można robić takie rzeczy. Po czym, napisawszy tekst, po prostu śpiewała razem z melodią, którą wymyślała na poczekaniu. U niej melodia bierze się z tekstu, u mnie tekst bierze się z melodii. Nie wiem, czy to dobrze, czy nie, ale nawet kiedy coś ze mnie wychodzi i piszę teksty do szuflady, to jak mam pomysł na piosenkę, przeszukuję swoje zapasy i mówię 'o, ten by pasował'. Potem zaczynam go łamać, żeby pasował do frazy, a nie łamię frazę, żeby pasowała do tekstu. 

Kasia Nosowska i Natalia Przybysz są na arcydługiej liście twoich muzycznych współpracowników i współpracowniczek. Jestem ciekawa, czy na naszej scenie jest jeszcze ktoś, z kim bardzo chcesz zagrać, a jeszcze nie miałeś okazji? 

Na pewno parę nazwisk się znajdzie. Chciałbym na przykład podziałać jeszcze z Vito Bambino - nie dość, że to świetny muzyk, to jeszcze przesympatyczny facet. Jest też kilku raperów, z którymi chętnie bym się spotkał. I tak myślę, że miałem do tej pory bardzo dużo szczęścia do współprac z naprawdę znakomitymi ludźmi.  

W tak zwanych internetach znalazłam komentarz pewnej słuchaczki: "Byłam na jego koncercie dobre kilka lat temu, był bardzo spokojny, skromny, nie miał żadnego kontaktu z publicznością, był wręcz zawstydzony. Teraz jest wulkanem energii i ma wspaniały kontakt ze swoimi słuchaczami". Co się zadziało po drodze? Mnie też trudno sobie wyobrazić, że jesteś skromny i zawstydzony. 

Kwestia doświadczenia. Kiedy startowałem z płytą "Zelig", byłem po przynajmniej dziewięcioletniej przerwie jako frontman, bo w międzyczasie grałem jako muzyk akompaniujący z różnymi zespołami i artystami. Gdzieś po 120. koncercie przestałem się stresować i zaczynałem się czuć coraz bardziej jak w domu. Mam też z tyłu głowy, że to mój sposób wyrażenia wdzięczności: i losowi, wszechświatowi, sile wyższej za to, że mogę robić to, co kocham i jeszcze z tego żyć. Po drugie, wyrażam wdzięczność ludziom za to, że przychodzą, że chcą mnie słuchać. Bez nich siedziałbym w domu i śpiewał do gołej ściany. Musiałbym robić coś innego, żeby zarobić na chleb, więc to wszystko dzięki nim i dla nich.

Koncert muszę zawsze poprowadzić na 120 procent, nawet jeśli nie mam siły, bo to piąty koncert albo jestem przeziębiony. Na szczęście muzyka działa na mnie jak narkotyk, i to taki najlepszy, bo bez żadnych skutków ubocznych. Mogę być wymęczony, ale w połowie pierwszej piosenki czuję dreszcz adrenaliny idący po kręgosłupie - i samo płynie. Przydatne jest też zrozumienie, że nie po to ludzie przychodzą na mój koncert, żebym się wstydził i krygował. Na co dzień mogę być nieśmiały, natomiast kiedy wychodzę na scenę, mam pewną rolę do odegrania. Muszę ludzi zagarnąć, sprawić, żeby się dobrze bawili. Od dzieciństwa byłem fanem Freddiego Mercury'ego, więc chyba też po nim mam potrzebę zabawiania.  

To jak bardzo codzienny Krzysztof Zalewski różni się od tego, co widzimy w teledyskach i na scenie?

Trochę się różni. Jak gotuję zupę, to dostaję takiego nerwa, bo tu już mi się gotuje, tu nie zdążę z marchewką... Bywam nerwowy i niecierpliwy, ale nie aż tak energetyczny, jak na scenie - tam jest głośna muzyka i to ma na mnie wielki wpływ.  

Miałam pytać, czemu tak lubisz zmieniać świadomość za pomocą muzyki, ale mam swoją odpowiedź. Przeczytałam z kolei, że nie lubisz zanudzać publiczności "pitoleniem długich solówek". Z drugiej strony podkreślasz, że musisz się zaskakiwać, więc skaczesz między różnymi gatunkami. Nie boisz się, że Ty albo publiczność poczujecie się zmęczeni eksperymentami, albo że przestaniesz widzieć siebie w tym, czego szukasz?  

Nie. Dopóki mam z tego wszystkiego frajdę, to nie mam takich obaw. Poza tym żyjemy w erze postwszystkiego. Nie ma już purystów rock'n'rolla, którzy każą ci zmiatać, jeśli nie grasz na przesterowanym Gibsonie. W tej chwili można żonglować scenami i bawić się, korzystać z tego wszystkiego, co się w muzyce rozrywkowej wydarzyło przez ostatnie 50-60  lat. Nie czuję, żebym za bardzo skakał. Przy "Zabawie" były zarzuty, że jest eklektyczna i stylistycznie niespójna. A "Złoto"? A "Zelig"? Pod względem dużego rozstrzału to są takie same płyty. Albo ktoś kupuje mnie takiego rozstrzelonego na różne stylistyki, albo nie. 

Zacytuję teraz ciebie: "Skoro spalam się na każdym koncercie doszczętnie, to dowód, że walczę z kompleksami". Jakie masz kompleksy? 

Różne, ale czy warto o tym mówić? Wszyscy jakieś mamy. Ja, trochę jak David Bowie w piosence "Afraid", chciałbym być trochę bystrzejszy, wyższy, bardziej umięśniony. Chciałbym mieć trochę lepszy zarost. Różne głupawe kompleksy. Chciałbym być lepszy z matmy, więcej rozumieć, móc wytłumaczyć synowi różniczki, nie pocąc się przy tym. Chciałbym lepiej rozumieć świat technologii - na przykład umieć skonstruować i zaprogramować smartfona. Gdybym teraz spotkał inżyniera z MIT, czułbym się jak zupełny analfabeta. Chciałbym też lepiej grać na różnych instrumentach, lepiej śpiewać - można by długo wymieniać. Każdy jest trochę uwiązany swoimi kompleksami; kwestia jest taka, żeby nie przeważyły one nad pozytywną samooceną. Nie można popadać w samozachwyt, ale nie można dać się tym kompleksom zgnieść. Staram się w tym odnaleźć równowagę.

Więcej o: