Marcin Mindykowski: Odnalazłem apel ws. "lex TVN" w internecie, mój podpis ukazał się 14 sierpnia w "Wyborczej" i oko.press. 19 sierpnia dostałem telefon od mojego bezpośredniego przełożonego, czyli szefa działu kultury w Radiu Gdańsk, który powiedział, że prezes pokazał mu ten list i odnalazł pod nim mój podpis. Spytał, dlaczego podpisałem jakiś niszowy protest niszowych portali i niszowych dziennikarzy, na co odpowiedziałem, że to chyba nie jest niszowy protest, skoro podpisało się ponad tysiąc dziennikarzy, w tym naczelni największych ogólnopolskich mediów. Usłyszałem: "Ale nie podpisał się nikt z mediów publicznych", na co odpowiedziałem, że to nieprawda, bo jest kilka nazwisk z Polskiego Radia.
Tłumaczyłem też, że to nie jest protest w mojej obronie, ani w sprawie publicznego radia, tylko protest przeciw ustawie, którą uważam za skrajnie szkodliwą dla naszego kraju - wizerunkowo i międzynarodowo. Ale przede wszystkim taką, która godzi w wolność słowa i pluralizm medialny i jako zaniepokojony obywatel mam prawo wyrazić swój pogląd, co gwarantuje mi Konstytucja. W dodatku jestem dziennikarzem, więc sprawy wolności słowa są dla mnie bardzo ważne. Mój kierownik stwierdził jednak, że nie będzie nadstawiał za mnie karku i mnie bronił. Rozmowę zakończyła uwaga, że teraz prezes podejmie w mojej sprawie decyzję. To było w czwartek, a w poniedziałek dostałem telefon z sekretariatu radia, że jest pismo do odbioru dla mnie. Byłem wtedy w Warszawie, więc pojawiłem się w firmie we wtorek rano. Otrzymałem jednozdaniowe pismo, bez podania powodu, o rozwiązaniu umowy, która obowiązywała od 2012 roku. Od razu próbowałem spotkać się z prezesem w celu uzyskania wyjaśnień, obiecano mi, że moja prośba zostanie przekazana i jak tylko prezes się do niej odniesie, zostanę powiadomiony o możliwym spotkaniu. Do spotkania nie doszło przez dwa kolejne dni, nie nadeszła też żadna odpowiedź, mimo powtórnej próby kontaktu z mojej strony. Jeszcze tego samego dnia strażnik kazał mi oddać kartę umożliwiającą wstęp do radia.
Absolutnie tak. Od paru osób słyszałem, że prezes jest zły, że wyraża oburzenie w sprawie mojego podpisu, odbyła się też rozmowa z moim przełożonym, który poinformował mnie o tej reakcji i zastrzeżeniach do mojego wsparcia dla protestu dziennikarzy.
Ta umowa od lat była niestety umową o dzieło, tzw. umową śmieciową. Zacząłem współpracować z Radiem Gdańsk jeszcze jako dziennikarz "Dziennika Bałtyckiego", jako osoba gościnnie recenzująca filmy na antenie. Natomiast już od wielu lat to było moje główne źródło utrzymania i uważam, że między mną a radiem istniał stały stosunek pracy. Miałem swoje audycje, robiłem materiały do wielu pasm, do programów o tematyce kulturalnej i serwisów informacyjnych, prowadziłem magazyny. Zarówno zarobki, jak i zakres moich obowiązków i aktywności od co najmniej trzech lat sugerowały zmianę formy zatrudnienia, ale radio uporczywie zastępowało to umową śmieciową. Przypuszczam, że będzie to podnoszone przez związek zawodowy - syndykat dziennikarzy, którego jestem członkiem i do którego skierowałem pismo wysłane do prezesa [otrzymaliśmy je do wglądu - red.].
Myślę też, że etat dla mnie przez ostatni rok wstrzymywał mój protest w sprawie zakazu informowania o festiwalu Docs Against Gravity na naszej antenie. Domyślam się, że powodem był jeden z filmów, który poruszał sprawę sytuacji osób LGBT w Czeczenii, podczas wydarzenia była organizowana debata na temat sytuacji osób LBGT w Czeczenii i Polsce. Mailowo otrzymałem zakaz informowania na antenie o całym festiwalu. Wtedy przygotowałem list wewnętrzny, podpisało go ponad 30 dziennikarzy naszej rozgłośni. Kiedy w ostatnim roku z kierownikiem poruszałem sprawę etatu, słyszałem zresztą, że uratował mnie spod topora, a prezes jest na mnie cięty. I że powinienem się cieszyć, że tu jeszcze pracuję, bo już wtedy chciał mnie wyrzucić.
Nie chciałem być ofiarą medialną tej sytuacji ani robić z siebie męczennika. Zrobił go ze mnie prezes Radia Gdańsk. Podpisując list, chciałem po prostu jako dziennikarz zabrać głos w sprawie dla mnie fundamentalnie ważnej, wolności słowa i pluralizmu mediów. Nie spodziewałem się, że to się aż tak rozwinie. Nie chciałem też jeszcze nagłaśniać tej sprawy. Gdy koleżanki i koledzy napisali o tym w mediach społecznościowych, montowałem swój ostatni materiał, uznając, że moi rozmówcy zasługują na to, by się ukazał, mimo pisma, które otrzymałem. Na pewno jestem zdeterminowany, by wykorzystać wszystkie możliwości prawne i medialne w celu dochodzenia swoich praw i racji.
Mam osobne umowy z każdą rozgłośnią, z którą współpracuję. Na razie ta obowiązuje, nie wiem, jak będzie po nagłośnieniu tej sprawy. Teoretycznie te umowy są niepowiązane, nie wiem, jak Dwójka zachowa się w tej sytuacji.