W piątki na Gazeta.pl chcemy podsuwać wam płyty, na które warto zwrócić uwagę — choćby po to, by wyrobić sobie o nich własną opinię. Dziś na tapet trafili: Cory Wong w duecie z Dirty Loops, Kanye West, Drake oraz nasza wisienka na torcie, czyli Little Simz.
W ubiegłym roku trafiłam na niezwykłą falę płodności twórczej gitarzysty Cory’ego Wonga, który jednym ciągiem wydał osiem płyt. Jako że wymagam od niego przede wszystkim groove’ujących numerów na poprawę nastroju, nie zawiódł mnie żadnym z tych krążków. Osadzony gdzieś między funkiem a jazzem specjalista od pozytywnych wibracji na swoim najnowszym wydawnictwie (w tym roku trzecim — zwolnił tempo) połączył siły z zespołem Dirty Loops i jak zwykle dostarczył to, co trzeba. W większości instrumentalna, półgodzinna turbowycieczka to pędzący rytm, rozhulana sekcja dęta i przewodzący całej wyprawie funkujący bas. Wszystko na swoim miejscu. Nie jestem tylko pewna, czy zostałam fanką coveru "Thrillera" Michaela Jacksona — coś mi mówi, że wolałabym wersję bez wokalu.
Ponieważ "Donda" ukazała się 29 sierpnia, pewnie powinnam wspomnieć również o niej, choć to projekt, o którym powiedziano już chyba wszystko. Mnie "Donda" specjalnie nie przeszkadza. Być może powinna - po kilku odsłuchach stwierdzam jednak, że jest po prostu… zwykła. Mnóstwo utworów, które West zdecydował się umieścić na trochę za długiej trackliście, przypomina mi coś, co już słyszałam — czy to płytę "808s & Heartbreak", czy "Yeezusa", czy "The Life of Pablo". Czy to źle? Cóż — ci, którzy spodziewają się po Kanye łamania schematów i odkrywania nowych muzycznych lądów, są tym faktem mocno zawiedzeni. Ja w tej chwili spodziewam się po Kanye wszystkiego i niczego, dlatego "Dondę" przyjęłam z dobrodziejstwem inwentarza (swoją drogą niewierna ze mnie fanka, bo nie oglądałam żadnego z trzech stadionowych odsłuchów, którymi Kanye kusił i zwiastował premierę, która nie nadchodziła).
Mam kilku faworytów, jak m.in. "New Again", które brzmi mi jak chrześcijański odpowiednik "Flashing Lights" albo "Stronger"; "Hurricane", ale to przede wszystkim ze względu na wkład The Weeknda oraz produkcję, a także "Lord I Need You" czy "Pure Souls". Mam kilka utworów, które z miejsca bym skasowała ("Tell The Vision" i "Junya" to jakaś pomyłka). Kilkoro gości, jak Fivio Foreign czy Jay Electronica, wytoczyło w swoich zwrotkach konkretne działa; inni, jak Jay-Z, zawiedli na całej linii. Sam Kanye, jak to Kanye, miewa lepsze lirycznie chwile, ale na kolana zdecydowanie nie powala. To, co udało mu się bez dwóch zdań, to kampania promocyjna, którą zainteresował całe mnóstwo nowych słuchaczy. Rekordy popularności są bite, dyskusja nakręcona m.in. przez zaproszenie do przedpremierowego szumu Marylina Mansona i DaBaby'ego nadal trwa... Ot, i tak się toczy życie w tym naszym Kanyewersum.
Spierali się chłopcy, podawali adresy, stoczyli walkę na billboardy… Pięć dni po tym, jak Kanye West z pompą wypuścił "Dondę", Drake stara się dogonić rywala i prezentuje długo zapowiadaną płytę "Certified Lover Boy". Przyznam, że w chwili, gdy Drake ujawnił tytuł przygotowywanego albumu, miałam nieodparte wrażenie, że nie polubię się z tą płytą. Opublikowana niedawno okładka jedynie spotęgowała niepokój. Nie wiem, czy winą za to, że przy pierwszym odsłuchu mi się przysnęło, powinnam obarczyć anginę, którą właśnie przechodzę, czy to, że ta płyta jest dość nudna. A może i jedno, i drugie... Dam Certyfikowanemu Kochasiowi jeszcze jedną szansę — na gorąco dodam, że druga połowa płyty broni się lepiej niż pierwsza. Do tego bardzo cieszy mnie obecność Yebby, której "Heartbreak" stanowi czarującą odskocznię od takich lirycznych wyskoków ze wspomnianej pierwszej połowy krążka, jak np. "Said that you a lesbian, girl, me too".
Deser na sam koniec. Po krótkiej drzemce wywołanej przez Drake’a już w pierwszych sekundach nowej płyty Little Simz dostałam porządną pobudkę. Po takich singlach jak "I Love You, I Hate You" czy "Woman" miałam spore oczekiwania, które brytyjska raperka w parze z producentem Inflo przeszła na każdym poziomie. "S.I.M.B.I." to płyta iście filmowa i w brzmieniu (patrz: m.in. wspaniałe orkiestrowe motywy mieszające się z czystymi jak łza bitami i soulowymi samplami), i w treści. Little Simz opowiada nam spójną historię, której motywem przewodnim jest wewnętrzna walka, ale i siła introwertycznej kobiecości w ekstrawertycznym świecie (ciekawostka: narratorką została Emma Corrin, znana z roli księżnej Diany w serialu "The Crown"). To manifest czarnoskórej dziewczyny, która nie boi się wyrażać emocji. Bogactwem tekstowym, płynącym flow i ogólnym wrażeniem dopracowania tego albumu od początku do końca Simz na śniadanie zjada i Kanye, i Drake’a. Nie mam wątpliwości, że to najlepsze wydawnictwo tego tygodnia.
Co jeszcze? Między innymi: