Niektórzy żartobliwie mawiają, że Rammastein swoją muzyką idealnie oddaje sens języka niemieckiego. Nie bez powodu grupa wypełnia stadiony na całym świecie, a bilety na koncerty wyprzedają się jak ciepłe bułeczki. Mimo to Richard Kruspe nie zamyka się w jednej bańce i konsekwentnie od 16 lat prowadzi swój solowy projekt Emigrate. Odważnie pokazuje, że jego muzyczne horyzonty sięgają poza nurt Neue Deutsche Härte, czego dobitnym dowodem były choćby różniące się między sobą albumy "Emigrate" (2007), "Silent So Long" (2014) i "A Million Degrees" (2018). 12 listopada 2021 roku na rynku ukazała się czwarta płyta pod szyldem tej formacji - "The Persistence od Memory", na której słuchacze znajdą pomysły pracowicie zbierane przez ostatnich 20 lat, w tym cover piosenki "Always On My Mind" z repertuaru Elvisa Presleya, z gościnnym udziałem wokalisty Rammstein, Tilla Lindemanna.
Richard Zven Kruspe: To nie tak, że 20 lat temu pomyślałem sobie, że poczekam dwie dekady, żeby nagrać kolejną płytę Emigrate. Po ostatniej trasie Rammsteina w 2019 roku miałem wyjątkowo paskudny okres w życiu. Wpadłem w bardzo głęboki dołek i niezwykle trudno było mi się z niego wygrzebać. Czułem się zagubiony, bez siły, żeby nagrywać cokolwiek - na pewnym etapie zastanawiałem się nawet, czy nie rzucić muzyki w ogóle. Wtedy sięgnąłem do szuflady i zacząłem słuchać rzeczy, które napisałem na samym początku Emigrate. Użyłem ich trochę jak wehikułu czasu - wspomnienia pomogły mi poczuć znowu te emocje, które sprawiły, że w pierwszej kolejności nagrałem tamte piosenki. To było coś w rodzaju autoterapii, którą sobie zaaplikowałem, żeby na nowo połączyć się z muzyką.
Żyjemy w czasach, kiedy ludzie często nie są w stanie nawet wysłuchać jednej piosenki, a co dopiero całego albumu. Sam lubię zwięzłe płyty - 10 czy 11 piosenek wystarczy. Na samym początku chciałem zrobić tylko trzy albo cztery numery, ale projekt niepostrzeżenie się rozrósł. Ostatecznie i tak zrobiłem o wiele więcej, niż zamierzałem. Zacząłem na nowo aranżować stare kawałki i znowu byłem w swoim transie pod tytułem "Richard pisze muzykę".
Tak, to głównie dlatego, że sam jestem taki skomplikowany (śmiech). Zawsze wychodziłem z założenia, że ludzie stają się artystami, kiedy słuchają muzyki i układają do niej historię. Nie jestem od tego, żeby zdradzać to słynne "co autor miał na myśli", bo to zupełnie zniszczy opowieść i pomysł na to, co z tego wyniesiesz. Bardzo podoba mi się koncepcja, że obydwie strony muszą być tu kreatywne.
Przy tym klipie szukałem nowego reżysera i znalazłem genialną Anuk Rohde, która zaproponowała coś w klimacie filmów Davida Finchera, czym byłem zachwycony. Zaczęliśmy wymieniać się pomysłami i razem pisać scenariusze. Pamiętam, że w pewnym momencie powiedziała mi: "wiesz co, myślę, że powinniśmy mieć tam zebrę". Mi się podobało, ale wszyscy producenci straszliwie protestowali, bo nie mieliśmy zbyt dużego budżetu. I tak się uparłem - pomyślałem nawet, że powinniśmy przyprowadzić je na Alexanderplatz w Berlinie. Początkowo pomysł był taki, żebym na tej zebrze leżał i palił papierosa, ale to było niemożliwe do zrobienia. Po pierwsze, nie mogliśmy dostać pozwolenia, żeby z zebrami pójść do centrum miasta, więc musieliśmy kręcić w czymś w rodzaju zoo. Na miejscu okazało się, że nie da się z nimi grzecznie umówić, żeby stały w miejscu. Po godzinie prób uznałem, że trzeba pozwolić im robić, cokolwiek chcą, niech sobie tam biegają. No i faktycznie, radośnie hasały, co było bardzo zabawne.
Wychodzi na to, że jestem w stanie palić w każdych możliwych warunkach. Czym raczej nie daję zbyt dobrego przykładu, ale to ostatni z nałogów, jaki mam. I tak trudno jest rzucić, bo kurczę - uwielbiam palić.
Z tym się wiąże ciekawa historia. Jakieś dziesięć lat temu wytwórnia chciała nagrać płytę z coverami Elvisa Presleya. Chyba nawet poprosili, żeby to zrobić w ramach Rammsteina. Jedyna piosenka, która wtedy została, to był właśnie utwór "Always On My Mind". Dostałem wszystkie oryginalne ścieżki i ich słuchałem z dużym zainteresowaniem, bo kiedyś nagrywano muzykę zupełnie inaczej. Wiesz, stali w jednym pokoju i nagrywali wszystkie instrumenty z wokalem jednocześnie. Byłem wręcz zahipnotyzowany wokalnymi popisami Elvisa - ten koleś naprawdę potrafił śpiewać. Potem zacząłem składać swoją wersję muzyki i nie było łatwo. Niezależnie od tego, co robiłem, Elvis zawsze przejmował piosenkę. Kiedy już skończyłem aranżować numer po swojemu, próbowałem dostać od rodziny Presleyów pozwolenie, żeby użyć nagrania z jego głosem. Ale oni chcieli dostać bardzo duży udział pieniężny - nie tylko od tej piosenki, ale od całej płyty, więc nie mogłem sobie na to pozwolić. Uznałem, że nie warto wchodzić w taki układ, bo on też nie był autorem tej piosenki: napisało ją trzech innych gości.
Zacząłem się więc zastanawiać, kogo poprosić, żeby to zaśpiewał. Długo dumałem nad tym, czyj głos będzie jednocześnie charyzmatyczny i odpowiednio rozpoznawalny. W zasadzie w ostatniej chwili mnie oświeciło, że najlepszy będzie Till. Zapytałem go i nagraliśmy to błyskawicznie. Kiedy go posłuchałem, pomyślałem: "WOW". Bo kiedy Till śpiewa po angielsku, zawsze myślę o "Terminatorze 2". Miałem jednak wrażenie, że czegoś tam brakuje i dograłem swoje wokale, żeby wprowadzić coś w rodzaju kobiecej wibracji.
To wychodzi bardzo różnie. Kiedy słucham swojej muzyki, zdarza mi się dojść do wniosku, że numer brzmiałby lepiej, gdyby zaśpiewał go ktoś inny. Czasem też słyszę czyjś występ i jestem zachwycony tym głosem, więc zapraszam do współpracy. Już na tym etapie zaczyna się praca, bo Emigrate nie jest aż tak popularnym zespołem. Najlepiej jest więc złapać osobisty kontakt i unikać zaproszeń przez menadżerów czy wytwórnie. Najczęściej odpowiedzi są pozytywne, czasem nie udaje się zgrać grafików; są też wypadki, kiedy zdecydowanie warto czekać. Tak było w przypadku Lemmy'ego. Na początku nie chciał nic obiecywać, bo już był bardzo chory. Mówił, że nie da rady, a następnego dnia po prostu poszedł do studia i nagrał piosenkę "Rock City". Pomyślałem sobie wtedy: "co do ku**y, ten koleś jest niesamowity".
Jasne, to się też zdarza. Poprosiłem np. kiedyś o to Davida Bowiego. Zgodził się i powiedział, że nagra ze mną coś z dużą przyjemnością, ale na początku nie miał czasu, a niedługo potem niestety zmarł. Raz też zaprosiłem Serja z SOAD, żeby zaśpiewał dla mnie "War". Na początku był bardzo chętny, ale kiedy wysłałem mu swoje nagranie live, stwierdził, że w mojej wersji brzmi to dużo lepiej i on nic tu nie zrobi, bo nie ma co. Uwierzyłem mu, bo nie brzmiał jak ktoś, kto po prostu próbuje się wykręcić - podzielił się ze mną swoją szczerą opinią.
Ha, tak. Myślę, że to dlatego, że gdy dorastałem, słuchałem muzyki głównie po angielsku. Mimo że niemiecki to mój pierwszy język, zawsze śpiewałem po angielsku, nawet kiedy nie rozumiałem słów. Przyznaję też, że np. Till pisze teksty do piosenek po niemiecku dużo lepiej niż ja. Wydaje mi się, że ludzie mają po prostu różne języki, w których najlepiej wyrażają siebie. Dla mnie angielski zawsze był uniwersalnym językiem rockowej muzyki.
To interesujące. Dopiero co nagrałem podcast, w którym rozmawiałem z osobami, które mają różne doświadczenia związane z moją muzyką. Byłem jednocześnie przygnębiony i szczęśliwy. Rozmawialiśmy o naprawdę ciężkich przypadkach, w tym o osobach, które próbowały popełnić samobójstwo i ludziach, którym moja muzyka pomogła przejść przez choroby. Uświadomiłem sobie, że w jakiś sposób znaleźli w niej coś, co dało im siłę, żeby poradzić sobie z problemami. To sprawiło, że poczułem, jak duża na mnie spoczywa odpowiedzialność: muszę to dalej robić.
Mam troje dzieci, są w różnym wieku, więc w każdym przypadku jest trochę inaczej. Teraz podchodzę inaczej do ojcostwa niż na samym początku. Maxime chyba najlepiej sobie z tym radzi, bo nie musi ze mną konkurować - jest ode mnie zdecydowanie lepsza. Ale wiem, że mój syn miał ze mną duży problem - nawet nie ze mną, tylko z tym, że nie będzie robić pewnych rzeczy, bo nigdy nie wierzył, że będzie w stanie zrobić to lepiej niż ja, albo że nie jest wystarczająco zdolny, żeby je robić. Na tamtym etapie życia jeszcze się nie zastanawiałem nad tym, że dzieciom może być trudno porównywać się ze swoimi rodzicami i że strach przed tym, że poniosą porażkę, będzie je powstrzymywał przed realizowaniem swoich marzeń.
Tak, jest absolutnie niesamowita. Byłem na początku przerażony, kiedy pierwszy raz zabrałem ją na plan, a ona w zasadzie rozstawiała wszystkich po kątach. Ma naturalny talent do grania, więc zwyczajnie muszę dawać jej role. Wychodzi jej to niesamowicie i do tego ma taką cudowną właściwość, że wszystko przychodzi jej z łatwością, czy mówimy o graniu, czy o śpiewaniu. Pamiętam, że kiedyś wróciła z jakichś wakacji, a ja potrzebowałem, żeby zaśpiewała piosenkę, którą właśnie nagrywałem. Kiedy jechaliśmy z lotniska do mojego studia nagraniowego, co trwało około 40 minut, dyktowałem jej tekst, żeby mogła chociaż trochę zapamiętać, zanim zaczniemy grać. Potem po prostu weszła do studia i zaśpiewała wszystko za jednym podejściem. Mój inżynier był skrajnie zdziwiony: jakim cudem zrobiła to za pierwszym razem. Naprawdę jest niezwykła, bardzo mnie inspiruje. I nie mówię tego tylko dlatego, że jestem jej ojcem. Ona ma to "coś" i czuję natchnienie, gdy na nią patrzę.
Moja izolacja zaczęła się nawet trochę wcześniej niż u wszystkich innych - to był wrzesień albo październik zaraz po trasie koncertowej. Kiedy więc wszyscy wylądowali w domu, ja już od dłuższego czasu siedziałem zamknięty bez żadnego zajęcia na pandemię. To był z jednej strony dość interesujący okres, bo sporo rzeczy zupełnie niezwiązanych z moją muzyką wypłynęło na wierzch. W końcu miałem okazję się przekonać, co mnie omija. Ale też moje umiejętności społeczne bardzo się pogorszyły. Zaskoczyło mnie, jak szybko można się przystosować do różnych okoliczności. Na początku było dziwnie, bardzo mi brakowało podróżowania, ale głównie chodzenia na koncerty. A potem się do tego szybko przyzwyczaiłem. Teraz, kiedy znowu można spotykać się z ludźmi, mam wręcz wrażenie, że to mięsień, który trzeba na nowo ćwiczyć, żeby znowu być towarzyskim. Raz siedziałem w restauracji ze znajomymi i myślałem sobie, że to dla mnie za dużo. Teraz muszę się ćwiczyć na nowo, żeby utrzymywać kontakty z ludźmi.
Muszę przyznać, że jestem absolutnie beznadziejny, jeśli idzie o wspomnienia i ich przywoływanie w takich momentach. Ale przypominam sobie, że jeszcze jako dziecko jeździłem z moim tatą na wakacje do Szczecina. Pamiętam, że byliśmy w wesołym miasteczku i było tam jedno stoisko, gdzie można było strzelać z wiatrówki do celu. Bawiłem się tam przez długie godziny!