Natalia Szroeder: Od "Parasoli" nie miałam porządnego radiowego hitu, ale przestało mnie to obchodzić

Natalia Szroeder mówi, że najnowszą płytą "Pogłos" debiutuje po raz drugi. - Jeżeli nie ma cię w radiu, nie słychać cię w urzędach, nie dostajesz zaproszeń na dni miast i koło się zamyka. Od "Parasoli" rzeczywiście nie miałam porządnego radiowego hitu, ale przestało mnie to obchodzić. Czy mam do końca życia robić muzykę według jakiegoś wzoru? - mówi wokalistka w rozmowie z Gazeta.pl. I od razu sama odpowiada, że wcale nie trzeba robić tylko "radiowej 'papci'", żeby coś osiągnąć.

Maja Piskadło: Pierwsze słowo na "P", które przychodzi ci do głowy…

Natalia Szroeder: Moja droga, "pogłos" oczywiście! Od premiery płyty minął już ponad miesiąc, ale niezmiennie tym żyję, więc nie mogło być inaczej.

A jednak! Jesteś w stanie wskazać konkretny moment, w którym zaczyna się historia tej płyty, czy trzeba mówić o procesie?

Na pewno to drugie. Dużo się u mnie wydarzyło przez pięć lat od premiery "NATinterpretacji"; to ścieżki, zakręty, które doprowadziły mnie do miejsca, w którym jestem dzisiaj. Nie spodziewałam się tego. Spotykają mnie rzeczy, o których nie śmiałam marzyć, odzywają się ludzie, z którymi jakikolwiek muzyczny kontakt był niedawno tylko w sferze wyobrażeń. Nie bez powodu podkreślam, że debiutuję po raz drugi. Nowy etap zaczął się dla mnie od piosenki "Przypływy", ona jako pierwsza trafiła na "Pogłos". W chwili tworzenia tego numeru byłam jeszcze pod skrzydłami innego managementu, który miał względem mnie ściśle określone oczekiwania, a ja starałam się je spełniać. 

Ciągle słyszałam, że musimy mieć radiowego "hita", natomiast "Przypływy" materiałem na taki hit nie były. Wysłałam nagranie do mojej ekipy z dopiskiem na zasadzie: "wiem, że hit to nie jest, ale kocham tę piosenkę, chcę ją pokazać światu". I nie dostałam żadnej odpowiedzi. Zrozumiałam, że najwyższa pora zmienić otoczenie, bo inaczej nie pójdę dalej. Absolutnie nie mówię tutaj, że mój poprzedni zespół jest zespołem złym, ale nasze wizje się rozjechały.

 

W momencie rozstania wiatr mi dmuchał w żagle, jeśli chodzi o twórczą sferę życia; powiedziałam sobie, że nie będę się już potulnie słuchać. Zrzuciłam maski i blokady, z którymi żyłam przez dekadę. Byłam już gotowa wydać "Przypływy" sama, nagrałam nawet bez budżetu pierwszy klip — tak bardzo wierzyłam w ten numer. Ale przyszły zmiany, i przyszedł czas również na niego. 

Wiara się opłaciła, bo reakcja słuchaczy w przypadku "Przypływów" była niezwykła. Sama obserwowałam, jak wiele różnych osób z mojego otoczenia dotknął ten utwór, niezależnie od wieku czy bagażu doświadczeń.

Reakcja słuchaczy przeszła jakiekolwiek oczekiwania. Cały czas dostaję wiele wiadomości w związku z "Przypływami"; zagrałam w tym roku raptem cztery koncerty, ale na każdym z nich podchodzili ludzie, którzy mieli z tym utworem indywidualne historie. To wielka moc muzyki, która mnie zawsze porusza. Muzyka przynosi najwięcej wspomnień, skojarzeń i kiedy okazuje się, że to, co ja robię, działa w ten sposób na innych, to dla mnie najlepsza rzecz, ogromna motywacja. 

"Przypływy" od początku były pisane jako duet, ale wcale nie z myślą o Ralphie Kaminskim, chociaż latami umawialiśmy się na wspólny utwór. Najpierw powstała melodia i w pewnym momencie złapaliśmy się z Archiem na tym, że to brzmi, jakby było tworzone specjalnie dla Ralpha. Czuliśmy, że ta kompozycja ma coś magicznego — teoretycznie jest prosta, ale ja jestem fanką minimalizmu, w moim odczuciu najlepiej bronią się najczystsze, najprościej podane emocje. Wysłałam do Ralpha demo, śpiewane jak to zwykle po flamandzko-angielsko-węgiersku, a on odpisał: "Natka, piękny numer, wchodzę w to, dawno nie śpiewałem nic po ingliszu". Musiałam go zawieść i powiedzieć, że to jeszcze nie ten właściwy tekst… (śmiech) 

Zobacz wideo Natalia Szroeder pokazała nagranie z dzieciństwa

Ten właściwy powstał z wyjątkową pomocą, prawda?

Tak, wysłałam ten utwór do rodziców, z którymi zawsze dzielę się muzyką, kiedy czuję, że coś mi wyszło. Tata się zainspirował i dwa dni później przesłał mi luźny, przepiękny biały wiersz, który wywołał we mnie mnóstwo emocji i przekazem idealnie się wpasował do muzyki. Nie mogłam tego tak zostawić, więc wzięłam go na warsztat i tak stał się bazą do tekstu dla "Przypływów". Jestem bardzo rodzinna, sentymentalna, dlatego ten utwór nabrał dla mnie jeszcze większej wagi.

Cała moja rodzina brała też udział w pracach nad teledyskiem — i mówiąc "cała", nie przesadzam, bo na planie było około czterdziestu osób, z czego moi bliscy stanowili pewnie trzydzieści pięć. Filmowaliśmy w Kłącznie, na jeziorze, nad którym spędziłam wszystkie wakacje i święta, w którym uczyłam się pływać (i się nie nauczyłam, do dziś nie umiem). "Przypływy" są pełne moich prywatnych sentymentów i myślę, że nawet jeśli ludzie o tym nie wiedzą, to ostatecznie trochę czuć. Taką prawdę ciężko jest przekłamać. 

Odczułaś już, że "Pogłos", w którym zawarłaś sporo tej prawdy o sobie, zmienił twoją relację ze słuchaczami?

Na pewno ją przebudował. Mam stałe grono odbiorców, których znam z imion, nazwisk, twarzy, i okazuje się, że oni wytrwali tę zmianę, a bałam się tego. Kiedy myślę, jakie rzeczy robiłam sześć, pięć, nawet cztery lata temu, cieszę się z moich postępów. Ze sztywnego radiowego mainstreamu, który mną sterował i miał na mnie dużo większy wpływ, niż ja miałam na niego, poszłam szukać innego miejsca. Drżałam, czy takie miejsce się dla mnie znajdzie. Inaczej jest startować z czystą kartą, kiedy nikt nic o tobie nie wie — możesz się pokazać od takiej strony, od jakiej chcesz. Mój nowy start był dużo trudniejszy, bo jestem na rynku od dziesięciu lat i mam na koncie utwory, które nie są moimi tekstami, kompozycjami. 

Nie chodzi tutaj oczywiście o szukanie winnych — ja się na to zgadzałam, bo byłam bardzo młoda, niedoświadczona i pozwalałam ludziom dookoła na wszystko. Ba, cieszyłam się z tego, bo wydawało mi się, że jeśli tych rzeczy nie zrobię, to nie zrobię nic, a chcę śpiewać, być na scenie. Moje pierwsze epizody z większymi scenami dały mi duety z Liberem. Pamiętam, jak mocno ludzie trzymali ten duet w pamięci i myśleli, że tak będzie już zawsze, że będę tylko dziewczyną od ładnych refreników. Kiedy rozstawałam się artystycznie z Liberem i zdecydowałam się na działalność solową, odczuwałam podobną grozę. Słyszałam takie słowa jak: "może oni ciebie takiej nie będą chcieli?". Teraz było jeszcze trudniej. 

Fot. Roman Bosiacki / Agencja Wyborcza.pl

Przeszłaś już z trybu "powinnam?" do "mogę"?

To też jest proces. Dla mnie samo to, że stwierdziłam na głos, co się ze mną dzieje, że zdiagnozowałam te katusze, którym poddawałam się na własne życzenie, to była połowa sukcesu. Teraz zadanie polega na tym, żeby jechać prostą drogą i nie dać się wepchnąć w dziury. Mimo że "Pogłos" jest melancholijny, można na tej płycie znaleźć bunt, taki w moim stylu. Jako nastolatka nie przechodziłam tego etapu, za co moi rodzice są mi wdzięczni (śmiech). Nigdy nie uciekałam z domu, zawsze wracałam o umówionej godzinie, przez co w późniejszych latach pozwalano mi na więcej, bo rodzice wiedzieli, że mogą mi zaufać. Dzisiaj buntuję się po swojemu, w tekstach, i czuję, że rozliczyłam się z tym, co mi ciążyło. Mogę iść dalej. 

Pozwól, że wrócę jeszcze do przejściowego punktu na twojej muzycznej ścieżce. Wydałaś "Parasole", których na "Pogłosie" nie ma. W jednym z wywiadów dwa lata temu powiedziałaś: "Muszę podjąć wiele trudnych decyzji o przyszłości. Chciałabym, żeby mój drugi album był dobry i ‘parasolowy’, ale też wiem, że nie mogę przegiąć". W kontekście tych trudnych relacji z managementem, presji na hit, ale i tego, że drugi album ostatecznie wcale nie jest "parasolowy", zastanawiam się, o ile mówiłaś wtedy prawdę… 

Prawdę mówiłam na pewno, bo taka po prostu jestem. Zresztą powiem ci więcej: do dzisiaj bardzo lubię "Parasole", uważam, że na tamten moment to był z mojej strony odważny ruch, zestawiając to nawet z "Lustrami" czy "Zamienię cię". Myślę, że dużym utrudnieniem bywa to, że ciężko mi rozgraniczać relacje przyjacielskie i zawodowe — jestem w tym najgorsza. I rodzice, i bliscy mi ludzie powtarzali niejeden raz, że to jest mój zawód i muszę się stawiać, walczyć o siebie, i właśnie przy "Parasolach" zapaliła mi się lampka. 

Działaliśmy według wyznaczników sukcesu, które nie były zgodne ze mną. Najważniejsze było radio, którego "Parasole" nie podbiły. Owszem, w internecie poniosły się ładnie, dostałam dobry feedback od słuchaczy, ale co z tego, skoro radio tej piosenki nie gra, a radio sprzedaje plenery. My graliśmy tylko takie koncerty. Jeżeli nie ma cię w radiu, nie słychać cię w urzędach, więc nie dostajesz zaproszeń na dni miast i koło się zamyka. Od "Parasoli" rzeczywiście nie miałam takiego porządnego radiowego hitu, ale przestało mnie to obchodzić. Czy mam do końca życia robić muzykę według jakiegoś wzoru? Nie chciałam tak. Poza tym mam znajomych, którzy tworzą świetne rzeczy, radio nie grywa ich najczęściej, a koncerty i tak są, ludzie chcą ich słuchać. Więc to wcale nie polega na tym, że musisz zrobić radiową "papcię", żeby coś osiągnąć. Nasłuchałam się o tym "hicie" wystarczająco, żeby wiedzieć, że taką piosenkę jak "Powinnam?" muszę wypromować z kimś, kto będzie w to wierzył. 

Wspomniałaś o bliskich ci osobach "z branży". Padło już kilka istotnych słów na "P", więc chciałabym cię zapytać jeszcze o przyjaźń. Opinie rodziny na temat twojej twórczości są dla ciebie kluczowe — a jak to wygląda w przypadku znajomych muzyków? 

Jeśli chodzi o tę płytę, praca nad nią była dla mnie bardzo dziwna, bo byłam tymi kompozycjami speszona. Ciągle wydawało mi się, że to nie jest wystarczająco dobre. Jak na to, w jaki sposób działałam wcześniej, wręcz nietypowo się zamknęłam — większość znajomych usłyszała "Pogłos" już po premierze. Narzuciłam sobie tak gigantyczną presję, że się zwyczajnie bałam. Normalnie jestem osobą, która z wielką radością pokazuje innym swoje rzeczy, a tym razem zupełnie się odcięłam od wcześniejszych ocen i reakcji, nawet tych od absolutnie najbliższych przyjaciółek. Daria [Zawiałow - przyp. red.] przez miesiąc wypytywała, kiedy w końcu spotkamy się na odsłuch, bo planowałyśmy wspólną sesję przy winku, a skończyło się tak, że słuchała sama po północy na Spotify (śmiech).

Więcej wywiadów znajdziesz na stronie głównej Gazeta.pl

Przyznam ci, że kiedy słuchałam "Pogłosu", niejednokrotnie miałam skojarzenia z brzmieniem Darii - czy to z niektórymi rozwiązaniami wokalnymi, czy z gitarami, trochę tego było. Czujesz, że wpływacie na siebie artystycznie?

To dla mnie duży komplement, bo oprócz tego, że Daria jest cudowną przyjaciółką, to wspaniała artystka, którą bardzo podziwiam. Ona mocno mi kibicuje, wspiera mnie, chociażby przy tym rozstaniu z managementem była dla mnie wielkim oparciem. Wydaje mi się, że muzycznie też mamy sztamę, wzajemnie się motywujemy. Wiesz, ciężko jest się nie przenikać, kiedy spędza się ze sobą tyle czasu. Na "Pogłosie" na pewno są naleciałości wszystkich bliskich mi osób, które romansują z muzyką.

A z czyjej muzyki, włączając w to bliskie osoby, klei się dzisiaj sama Natalia Szroeder?

Tutaj też muszę wrócić do tego motywu zamknięcia się, bo tworząc płytę, prawie w ogóle nie słuchałam innej muzyki. Obawiałam się, że ulegnę sile sugestii, więc wszystkie siły przeniosłam na własne rzeczy. Przez ostatnie dwa, trzy miesiące przed oddaniem materiału spędzałam w studiu każdą wolną chwilę i otaczałam się wyłącznie naszymi dźwiękami. Z perspektywy czasu myślę, że dobrze mi to zrobiło, bo inaczej miałabym w głowie kakofonię. Wcześniej wydawało mi się niemożliwe przeżyć dzień bez np. Coldplay, których kocham od wielu lat, a teraz dałam radę. Kiedy nie pracowałam nad muzyką, żyłam w ciszy, bo bardzo jej potrzebowałam. Dopiero teraz wracam do cieszenia się innymi utworami, "Pogłosu" słucham rzadziej — ale słucham, jakkolwiek dziwne może się to wydawać.

Czego tam szukasz?

Od zawsze tak działam. Po czasie, kiedy złapię jakiś dystans, kiedy dotrze już do mnie, że nic nie zmienię, nie poprawię, słucham siebie świeżym uchem i wyciągam wnioski. Zastanawiam się, co wyszło dobrze, co trzeba byłoby poprawić, żeby się nie zatrzymywać. 

Myślę teraz o zakończeniu "Pogłosu", gdzie śpiewasz: "Zmiany są dobre, i choć przez nie sporo upartych blizn, mogło być gorzej, a cel niech te środki uświęci mi". To będzie filozoficzne, pewnie górnolotne pytanie, ale jestem tego bardzo ciekawa — kogo widzisz, kiedy po tych wszystkich zmianach patrzysz w lustro?

Przyznam szczerze, że mam duży szacunek do pracy, którą wykonałam. Jestem z siebie dumna. Jestem dumna z konsekwencji w podejmowaniu decyzji, z konsekwentnej wiary w to, że może mi się udać. Wielokrotnie brałam udział w projektach, wydarzeniach, po których potem było mi trochę głupio, zdarzało mi się wchodzić we współprace, które wcale mnie nie satysfakcjonowały. W pewnym momencie przestałam mówić znajomym, jeśli grałam koncert w Warszawie, bo to nie był mój materiał, to nie były rzeczy, które chciałam robić. Teraz powiedziałabym o tym wszystkim i zaprosiłabym do tego, żeby uczestniczyli w szczęściu, które się u mnie dzieje. Długo miałam ze sobą problem, a teraz mam spokój. Kilka lat temu nie było to dla mnie oczywiste, ale teraz wiem, że nie ma nic piękniejszego, niż przestrzeń, gdzie wreszcie można żyć w zgodzie z samym sobą. Wszystkim to uczucie polecam.

Więcej o: