The Lumineers: Zespoły, które nie koncertują w Polsce, nie wiedzą, co tracą [WYWIAD]

Wiosną ich debiutanckiej płycie stuknie dziesięć lat. Dzisiaj The Lumineers to jeden z najbardziej rozpoznawalnych zespołów na świecie, dla których podstawą brzmienia jest połączenie gitary, pianina i inspiracje folkiem czy rockiem. 5 lutego zagrają koncert na warszawskim Torwarze. W rozmowie z Gazeta.pl Jeremiah Fraites, połowa duetu The Lumineers, opowiada o powstawaniu najnowszego krążka "Brightside" i wspomina m.in., jak pewnego razu w miejskiej bibliotece po raz pierwszy zrozumiał skalę swojego sukcesu.

Zanim przejdziemy do właściwych pytań, upewniam się, że mój rozmówca jest w Turynie. Wcześniej przeszło mi przez myśl, że być może jakimś cudem zdzwaniamy się, kiedy akurat jest w Stanach i ma na zegarze godzinę w przedziale północ-trzecia w nocy. - Oj, nie, takie rzeczy to może dziesięć lat temu - śmieje się Fraites. - Teraz, kiedy mam żonę i dwójkę dzieci, zmieniły mi się priorytety. 

Zobacz wideo Popkultura odc. 98

The Lumineers i "Brightside", czyli oda do przyjaźni. "To był eksperyment"

Spotykamy się na kilka dni przed premierą "Brightside", czwartego albumu w dyskografii The Lumineers. - Jestem bardzo podekscytowany. Płytę mamy gotową na około pół roku przed wydaniem i tkwimy w pewnego rodzaju zawieszeniu, które umilamy sobie, wypuszczając kolejne single, ale wiadomo, że najbardziej czekamy na to, jak słuchacze zareagują na całość - opowiada multiinstrumentalista. Dwa poprzednie wydawnictwa zespołu, "Cleopatra" i "III", miały formę albumów konceptualnych. Ten pierwszy opowiadał historię pewnej miłości z tytułową Cleopatrą w roli głównej; drugi, okraszony świetnymi teledyskami, skupił się wokół rodziny, na której piętno odcisnęło uzależnienie od alkoholu. "Brightside" to natomiast luźne zapiski pozornie prostych chwil z życia, które jeszcze dwa lata temu docenialiśmy jakby mniej. I porządna doza nadziei.

- Proces powstawania tego krążka był dla nas eksperymentem. We wrześniu 2020 roku przeprowadziłem się do Włoch, a Wes niezmiennie mieszka w Stanach. Kiedy jeszcze byłem w USA, nagromadziliśmy całą masę krótkich nagrań na dyktafon. To było lato, dziwny czas. Pandemia szalała, trudniej było pójść na test, nie mieliśmy jeszcze szczepionki, więc musieliśmy być wyjątkowo ostrożni we wspólnej pracy. Spotykaliśmy się w swoich piwnicach i tworzyliśmy piosenki.

Luty i maj ubiegłego roku, kiedy wróciłem do USA na nagrania, były najgorszymi momentami na podróż. Kiedy wylądowałem w Nowym Jorku, na miejscu przywitali mnie żołnierze. Później jeden test, drugi test... Gdy weszliśmy do studia i mogliśmy zdjąć maseczki, porozmawiać, popatrzeć na siebie, pogadać o muzyce, pograć razem, wróciło w nas życie. Nie mam wątpliwości, że to nasza najlepsza płyta.

Jak mówi Fraites, filozofia The Lumineers polega na tym, żeby w pierwszej kolejności rozprawić się z najbardziej wymagającymi pomysłami na kompozycje. - Na drugiej płycie taką piosenką była na przykład "Ophelia"; tutaj od razu zabraliśmy się za "Brightside" i "A.M. Radio". Z tą tylko różnicą, że wcześniej otwieraliśmy ProTools, nagrywaliśmy pianino, perkusję, gitary, potem to miksowałem, aż złożył się cały numer. Tym razem do dyspozycji miałem tylko nagrania z dyktafonu, które zarejestrowaliśmy z Wesem, grając w jednym pomieszczeniu - ja na pianinie, on na gitarze, ze strzępkami tekstu. I takie skrawki pokazaliśmy naszemu producentowi Simonowi Felice'owi.

Choć do studia Fraites i Schultz weszli z konkretnymi szkieletami piosenek, pełnego kształtu nadała im wyłącznie spontaniczna praca. - Przewodni singiel, "Brightside", ma charakterystyczne brzmienie perkusji - wymyśliłem je na poczekaniu. Zacząłem naśladować to, jak Wes zagrał na gitarze na jednej z demówek. Później on zmienił coś u siebie, i tak powstała płyta, w miarę naszego wzajemnego czerpania od siebie - wspomina Fraites.

 

"Po co z góry zakładać, że to, co zagrasz, będzie do dupy?"

- Chciałbym o tym opowiedzieć młodszemu sobie. Na początku drogi, gdy dopiero zaczynasz nagrywać, zakładasz, że najpierw robisz ujęcia próbne i walczysz ze sobą, aż dojdziesz do finalnej wersji. A po co z góry zakładać, że coś, co zaraz zagrasz, będzie do dupy? - zastanawia się muzyk. - Postanowiliśmy się tym razem nie ograniczać, trochę popróbować, sprawdzić się. W studio sam gram na wielu instrumentach; Wes, który śpiewa i gra na gitarze, często ma pomysły na linię perkusji czy pianina, choć to nie jego działka... Jest między nami naprawdę piękna dynamika. 

Jeremiah Fraites i Wesley Schultz poznali się w liceum Ramsey High - pierwszy jest o trzy lata młodszy od drugiego, więc w szkole niekoniecznie było im po drodze. Wspólny język złapali dzięki Joshowi, starszemu bratu Jeremiah, a na dobre połączyła ich pasja do muzyki. To ona pomogła im poradzić sobie z żałobą po nagłej śmierci Josha w 2002 roku. - Wes i ja wychowywaliśmy się jakąś milę od siebie w miasteczku liczącym 14 tys. mieszkańców. Nick Bell, nasz dyrektor artystyczny, skończył to samo liceum. To niesamowite, że dalej razem pracujemy - śmieje się Fraites.

Bell opisuje teledysk do piosenki "A.M. Radio", nagrany właśnie we wspomnianym liceum, jako "hołd dla przyjaźni". Po przesłuchaniu całego albumu stwierdziłam, że na ten hołd składa się nie tylko ten klip, lecz także spora część piosenek z "Brightside". W jednym z wywiadów Wesley Schultz powiedział nawet, że podczas nagrywania nowej płyty on i Fraites znowu poczuli się jak wtedy, gdy byli nastolatkami i dopiero odkrywali świat muzyki.

 

- Okładka, którą wymyślił Nick, też do tego nawiązuje. To tylko i aż ręka wyciągnięta ku niebu jakby przez okno auta. Odkąd mieszkam we Włoszech, patrzę na kulturę amerykańską przez inny pryzmat. Zdałem sobie na przykład sprawę z tego, jak wiele czasu Amerykanie spędzają w samochodach i jak bardzo te samochody kochają - wyjaśnia Fraites. - Nastoletnie lata upłynęły mi na przedmieściach New Jersey na jeżdżeniu w te i we wte, popalaniu zioła i słuchaniu muzyki. I tak właśnie widzę tę dłoń. Przypomina mi się, jak w moim starym wozie słuchałem w kółko np. dwóch pierwszych albumów Coldplay. Tej muzyki, dzięki której jestem tym, kim jestem.

Dzisiaj mam 35 lat - 20 lat mi zajęło, żeby w końcu zacząć grać z taką radością, jakbym miał lat 15. W miarę jak się starzejesz, robisz się coraz bardziej znużony; pisząc piosenki, zaczynasz odgrzewać kotlety, a przecież ten dzieciak ciągle w tobie drzemie. Oczywiście w wieku 15 lat, nie masz raczej zdolności, żeby wyartykułować wszystko, co się dzieje w twojej głowie, ale najważniejsza jest ta radość.

Wewnętrzną ewolucję zespołu The Lumineers i podejścia do muzyki Jeremiah Fraites porównuje do ekranizacji książek z serii "Harry Potter". - Jestem wielkim fanem "HP", stąd te skojarzenia. W pierwszym filmie logo Warner Brothers jest niebiesko-złote, połyskujące; około połowy serii zaczyna się robić ciemniejsze, a w ostatnim filmie staje się jakby szare, pokryte rdzą, już go prawie nie widać. I wydaje mi się, że jeśli posłuchasz naszych płyt po kolei, usłyszysz podobnego rodzaju ewolucję. Stajemy się dojrzalsi, mądrzejsi, no i powoli siwiejemy, wiadomo. Ale to chyba dobrze - zastanawia się artysta.

"FBI, jeśli tego słuchacie - to nie tak, jak się wam wydaje..."

Tegoroczna premiera "Brightside" wyprzedza o kilka miesięcy istotną rocznicę w historii The Lumineers. W kwietniu minie okrągłe dziesięć lat od wydania ich debiutanckiej płyty. Pytam Jeremiah o pierwsze wspomnienia, które wpadają mu do głowy, kiedy myśli o tamtym okresie ich działalności. - Doskonale pamiętam, jak myślałem, że jeśli kiedykolwiek sprzedamy 30 tys. płyt, to będzie ogromny sukces. Po pierwszych koncertach schodziło nam po pięć, w porywach do dziewięciu płyt, które wypalaliśmy na laptopie w drodze do klubu i sprzedawaliśmy potem za pięć dolców. A później ludzie kupili trzy miliony egzemplarzy "The Lumineers".

- W New Jersey mamy świetne biblioteki, gdzie oprócz książek kiedyś można było pożyczać płyty CD. Pewnie nie powinienem się do tego przyznawać, ale w liceum zabierałem do domu po dziesięć płyt, wszystkie kopiowałem i oddawałem do biblioteki - opowiada Fraites i szybko dodaje: - Miałem 17 lat, nie miałem kasy na płyty, więc... FBI, jeśli tego słuchacie, to nie tak, jak się wam wydaje... W każdym razie: dzięki temu słuchałem najróżniejszej muzyki, od Eminema, przez Led Zeppelin i Pink Floyd, po muzykę klasyczną. Brałem co popadnie.

Jakoś dwa, trzy lata po premierze naszego debiutu poszedłem do tej mojej biblioteki pierwszy raz od nie wiem kiedy i zapytałem: "Macie może 'The Lumineers'?". Bibliotekarka mnie rozpoznała i powiedziała: "Tej płyty nigdy nie ma. Od tygodni jest wypożyczona na amen". I to mnie zmiotło z planszy.

Żeby zilustrować skalę szaleństwa, które zapanowało wokół The Lumineers dekadę temu, Fraites przypomina, że w tamtym momencie byli "gdzieś pomiędzy występami u Conana O'Briena, Jaya Leno, Davida Lettermana, otrzymaniem dwóch nominacji do nagród Grammy, sprzedaniem milionów płyt"... - Pomiędzy tymi wszystkimi rzeczami, które powierzchownie sprawiają mnóstwo frajdy. Mi też sprawiły, fakt, ale o wiele więcej znaczyła ta chwila w bibliotece - zaznacza muzyk. - Wyobraziłem sobie dzieciaka, który pożycza nasz album i słucha go z takim namaszczeniem, z jakim ja poznawałem muzykę parę lat wcześniej. To jedno z najlepszych wspomnień, które zostały mi z tamtego czasu.

- A uwierzyłbyś tuż po premierze "The Lumineers", że prawie dziesięć lat później doprowadzisz do końca solową płytę fortepianową? - pytam. Za niewiele ponad dwa tygodnie rok skończy album "Piano Piano", którego tytuł oznacza nie tylko "delikatnie", ale i - z włoskiego - "krok po kroku". - Mam poczucie, że nad utworami "Patience" i "April" pracowałem pół życia i byłem całkiem zaskoczony, że udało nam się umieścić je na płytach The Lumineers. To, co trafiło na "Piano Piano", to zbiór pomysłów, które kiełkowały w mojej głowie przez siedem, dziesięć, czasem i trzynaście lat - opowiada Fraites.

- Wszystko nagrałem w trakcie pandemii w Denver. Siedziałem w domu z żoną, dwuletnim dzieckiem i psem, więc możesz sobie wyobrazić, że najciszej nie było. Dobrze mi zrobiła ta płyta. Dzięki niej trochę wyszedłem z siebie, bo nie użyłem tam ani jednego pomysłu, który chciałem wykorzystać na rzecz The Lumineers. Musiałem się przyłożyć do gry, co też mi się przydało. Jestem z tej płyty cholernie dumny i żałuję, że do tej pory nie miałem okazji jej zagrać na żywo. Nie było warunków i zabrakło czasu, zaraz po premierze zabraliśmy się za muzykę dla The Lumineers. Marzy mi się taka mała trasa - kilka kameralnych koncertów we Włoszech albo gdziekolwiek indziej. 

 

"Koncert w Polsce? Jeden z najlepszych"

Jako słuchaczka, która ceni The Lumineers w sporej mierze właśnie za pianistyczne pomysły Jeremiah, wystosowałam gorące zaproszenie na taki koncert do Polski - jestem pewna, że odpowiednie miejsce na intymny występ udałoby się znaleźć bez większych kłopotów. Zanim Fraites (być może) przyjedzie do nas solo, weźmie kolegę Schultza i skład koncertowy w teczkę, żeby zagrać 5 lutego na warszawskim Torwarze. - Kiedy poprzednio u was byliśmy [w listopadzie 2016 roku - przyp. red.], grał przed nami zespół The Bahamas. To było wspaniałe doświadczenie. Dorota, żona naszego pianisty Steltha [Ulvenga - przyp. red.], pochodzi z Polski. Spotkaliśmy się z jej znajomymi i poszliśmy jeść. Nie mam zielonego pojęcia, jak się nazywała zupa, którą wtedy dostaliśmy, ale była przepyszna.

Jak zapamiętał sam koncert? - Jako jeden z najlepszych, i nie mówię tego tak po prostu - zapewnia mój rozmówca. - To było małe miejsce, weszło jakieś 1200 osób, i od razu złapaliśmy wiatr w żagle. Wiem, że nie wszystkie zespoły przyjeżdżają na koncerty do Polski - i nie wiedzą, co tracą. Było zaskakująco głośno, energicznie, coś niesamowitego. Kiedy gramy dla publiczności w Stanach, niewiele już robi na nich wrażenie, więc miło jest wpaść do ludzi, którzy umieją stworzyć taką atmosferę.

Na koniec dopytuję jeszcze, czym dla Jeremiah Fraitesa jest "jasna strona", w którą zmierza zgodnie z tekstem tytułowej piosenki z nowej płyty The Lumineers. - Taką przestrzenią, gdzie mogę robić rzeczy, które robiłem wcześniej, ale ich nie doceniałem. W trasę koncertową z płytą "III" pojechałem osobnym autobusem z żoną i synkiem. Teraz mamy dwójkę dzieci, więc moja "jasna strona" to prosta sprawa: wielka trasa z rodziną u boku, podróże od miasta do miasta i granie muzyki na żywo. Strasznie źle nam było bez możliwości robienia tego, co jest dla nas jak oddychanie. Pisanie piosenek jest super, nagrywanie to świetna rzecz, ale finalnie zawsze się rozchodzi o spotkania z ludźmi. Przez wszystkie poprzednie lata bałem się tras - teraz na nic nie czekam bardziej. 

Więcej o: