Nie każdy w Polsce wie, kim był Andrzej Korzyński, ale wszyscy kojarzą Franka Kimono. Korzyński wymyślił Franka, w którego wcielił się Piotr Fronczewski. Napisał też muzykę i tekst jego największego przeboju: "King Bruce Lee karate mistrz". Ale to tylko maleńka część twórczości bohatera tej książki. Rozmówca Marii Szabłowskiej żartuje: "to podejrzane, że akurat ja napisałem tak wiele muzyki do filmów i piosenek". - Urodziłem się w czepku – przyznaje. Książka z ich rozmową ukazała się w 2018 roku nakładem Wydawnictwa Agora. Poniżej prezentujemy jej fragment.
Andrzej Korzyński: Do Polski po studiach we Francji wrócił Andrzej Żuławski. Najpierw współpracował z Wajdą przy Samsonie, a potem Popiołach w 1965 roku. W końcu dostał do realizacji pierwszy własny film, a w zasadzie od razu dwa – telewizyjne, krótkometrażowe. To były Pieśń triumfującej miłości według Turgieniewa i Pavoncello według Żeromskiego. Mówiło się, że one są z tak zwanej serii kanadyjskiej. Do Telewizji Polskiej przyjechał człowiek z Kanady i zamówił trzydzieści filmów, ekranizacji literatury światowej. Kolorowych! Andrzej od razu wyczuł, że to jakiś hochsztapler, bo nie ma złotego rolexa, tylko stary zegarek na przepoconym pasku. I miał rację. Po nakręceniu pierwszego filmu Kanadyjczyk zniknął. Już więcej się nie pokazał. Ale pomysł był fajny, więc zdecydowano się go kontynuować. Najwybitniejsi reżyserzy w tym uczestniczyli. Filmy powstały, a potem Telewizja Polska sprzedawała je na cały świat. Andrzej zlecił mi napisanie muzyki do tych dwóch odcinków, które sam reżyserował.
Pisanie muzyki dla Andrzeja było swego rodzaju przedłużeniem tych naszych zabaw z magnetofonem Szmaragd. Przecież razem odkrywaliśmy świat dźwięków. Różne rzeczy wyczynialiśmy: nagrywaliśmy, śpiewaliśmy z moim podkładem fortepianowym, cofaliśmy taśmę, zwalnialiśmy obroty. Eksperymentowaliśmy na całego. Ten magnetofon ukierunkował mnie na całe życie. Mało tego, to Andrzej w jakimś sensie skierował moją uwagę na muzykę filmową. Miałem zamiar być poważnym kompozytorem. Skończyłem wyższą szkołę muzyczną, na dyplom napisałem operę radiową Klucz, która do dzisiaj jest w archiwum Polskiego Radia.
Zawsze bardzo mnie cenił, ale na początku naszej drogi był może o krok w tyle albo tak mu się tylko wydawało. Był zazdrosny o płytę Szczepanika, a potem jeszcze bardziej o moją płytę z muzyką do Agenta nr 1, Trzeciej części nocy, Brzeziny i Wszystko na sprzedaż. To były filmy, do których komponowałem niedługo po Pieśni triumfującej miłości i Pavoncello. Płyta wyszła w 1972 roku i, nawiasem mówiąc, podobno była to pierwsza płyta z polską muzyką filmową. Na okładce – moje zdjęcie. O to chyba miał największą pretensję Andrzej. Dlaczego moje zdjęcie, a nie aktorów, którzy w tych filmach grali? A już najbardziej go wkurzyło, kiedy się dowiedział, że kupiłem volkswagena.
Tego. Andrzej obraził się do tego stopnia, że nie chciał być świadkiem na naszym ślubie, a już wszystko było załatwione. Odmówił! W ostatniej chwili poprosiliśmy Witka Pogranicznego.
Debiut kinowy Andrzeja. Akcja dzieje się w czasie drugiej wojny światowej, ale on te czasy okupacji zupełnie inaczej pokazał. Temat wziął z biografii ojca, który był podczas okupacji karmicielem wszy w Instytucie Weigla we Lwowie. Wszy w specjalnych, przymocowanych do skóry klatkach ssały krew karmicieli. Służyło to produkcji szczepionki na tyfus i było pretekstem dla ochrony zatrudnionej w instytucie lwowskiej inteligencji. Mirek Żuławski w ten sposób uratował rodzinę od śmierci. Ja nie łączyłem muzyki z tymi wydarzeniami, planowałem napisać taką, która byłaby do nich kontrapunktem. Andrzejowi to pasowało, bo nie chciał w filmie konwencjonalnej ilustracji muzycznej, tylko zabójcze, powtarzające się co jakiś czas tango i wybuchowe, denerwujące dźwięki oraz coś, co przypominało pomruk mnichów tybetańskich. Andrzej, ja i jeszcze jeden z muzyków nagraliśmy w prędkości trzydzieści osiem centymetrów na sekundę taki jeden buczący dźwięk. Po prostu daliśmy głos, który następnie zwolniliśmy do tempa dziewiętnastu centymetrów na sekundę. I wyszedł grobowy zaśpiew.
Wpadłem też wtedy na pomysł, żeby zrobić transformacje gitarowe. Gitara świetnie brzmi od tyłu. Dźwięk sam w sobie jest taki, że najpierw słyszymy atak, a potem spadek głośności. Jeśli się go puści odwrotnie, to z niczego nagle się coś pojawia i rośnie, rośnie, a potem natychmiast się urywa, jakby gitara dostała czkawki. To robi niesamowite wrażenie. Potem mnie pytano, czy w studiu eksperymentalnym to zrealizowaliśmy, a to po prostu był ciąg dalszy naszych zabaw z dzieciństwa. Wyszła nam bardzo współczesna muzyka, chociaż film był historyczny.
…gdzie Andrzej wymagał jeszcze bardziej drapieżnej i eksperymentalnej muzyki.
Żuławski napisał najpierw nowelę na ten temat. Przeczytałem ją i powiedziałem mu, że to rewelacyjny materiał na film. Byłem potem na kolaudacji Diabła. Małe grono, kilkadziesiąt osób na sali, różni intelektualiści, reżyserzy… I po pierwsze: wszyscy zdębieli, po drugie: gdyby mieli kałasznikowy, toby Andrzeja rozstrzelali. Krzyczeli, jakieś wulgarne słowa latały w powietrzu. Mówili, że chyba zwariował, że powinien się leczyć psychiatrycznie, że jest zakałą środowiska. Chcieli go rozszarpać. Żuławski się świetnie bronił, on uwielbiał takie sytuacje. Nawtykał im "komplementów" na temat ich beznadziejnych filmów. On się w ogóle z nimi wszystkimi nie liczył, był odważny i absolutnie bezkompromisowy. Od razu było wiadomo, że Diabeł idzie na półkę, chociaż kilka osób go broniło.
W pewnym sensie… Powiedział, że film należy pokazać publiczności, a ludzie będą "wiali z kin jak szaleni". Oczywiście nikt go nie posłuchał. A Żuław musiał ratować się ucieczką do Francji, gdzie słyszano już o Trzeciej części nocy. Dostał do roboty film Najważniejsze to kochać z Romy Schneider w roli głównej, który okazał się wielkim sukcesem komercyjnym i zdobył Cezara dla najlepszej aktorki w roli pierwszoplanowej. Nasze władze trochę złagodniały i pozwoliły Andrzejowi zrobić następny film w Polsce.
Film opowiadał o grupie kosmonautów, którzy uciekają z Ziemi na inną planetę i tam budują nowe społeczeństwo. Szef kinematografii, Janusz Wilhelmi, zatrzymał produkcję pod pretekstem opóźnień i przekroczenia budżetu.
Myślę, że obejmując stanowisko, postanowił zapanować nad niepokornymi reżyserami. Żuławski już po Trzeciej części nocy był kimś ważnym w polskim kinie, a po Diable wysunął się na pierwszy plan. Wilhelmi został ministrem, gdy produkcja Na srebrnym globie trwała, i chciał pokazać środowisku, że może wszystko. Może zerwać produkcję. Może ukarać reżysera, który rzekomo wydał za dużo pieniędzy. Cała ekipa – Magda Tesławska, Allan Starski, Andrzej Jaroszewicz, ja – została wezwana do ministerstwa. Oczywiście bez Andrzeja. Tam powiedziano nam, że mamy podpisać gotowy list przeciwko Żuławskiemu – że zawiódł nasze oczekiwania i w ogóle jest beztalenciem. Szasta pieniędzmi, zachowuje się okropnie. Wszyscy odmówiliśmy. Wstaliśmy i wyszliśmy. Film zatrzymano, a Andrzej wyjechał z Polski. Niedługo potem był festiwal filmowy w Gdyni i Wilhelmi nie dopuścił kolejnego obrazu z moją muzyką – Człowieka z marmuru. Nie pozwolił pokazać go na festiwalu.
To jakoś zjednoczyło środowisko, ludzie mieli dosyć Wilhelmiego. Jury zrobiło taki numer, że nagrodziło twórców Człowieka z marmuru, oprócz Andrzeja Wajdy oczywiście, za inne filmy. Ja dostałem wtedy Złote Lwy za muzykę do Czerwonych cierni i początkowo myślałem, że naprawdę za to, bo film był dobry. Na tym samym festiwalu Wajdę nagrodzono Złotą Cegłą, czyli cegłą owiniętą w złoty papier. Wilhelmi dostał szału. To był inteligentny facet, ale podły manipulator, realizujący jakieś swoje idée fixe. Wydawało mu się, że ma nieograniczoną władzę, a tu taki numer filmowcy mu wycięli.
To było okropne przeżycie dla wszystkich, którzy robili Na srebrnym globie. Zdawaliśmy sobie sprawę, że powstaje coś niezwykłego. Andrzej był wtedy naszym charyzmatycznym guru. Dawał nam dużo wolności i potrafił w każdym zaszczepić zapał twórczy. Moglibyśmy pracować dla niego za darmo, staliśmy za nim murem. Podobnie było z Andrzejem Wajdą. Każdy z nich oferował inny rodzaj sztuki, ale pracując z oboma, byliśmy przekonani, że tworzymy coś wspaniałego. Filmy, które zostaną w historii kina. Ponieważ nie pozwolono nam Na srebrnym globie dokończyć, ono zostało okaleczone na zawsze. Potem komuś z produkcji udało się wywieźć maluchem niedokończony film, jeszcze bez nagranych dialogów, do Cannes. Był tylko obraz i muzyka, którą podłożyliśmy w wariackim tempie. Andrzej jakimś cudem zorganizował nieformalną projekcję na festiwalu. Przez mikrofon podkładał dialogi i mówił, o czym są kolejne sceny. To zrobiło piorunujące wrażenie. Było w tym coś z magii i kina eksperymentalnego jednocześnie. Być może narodził się totalnie nowy sposób prezentacji filmu. Żuławski odniósł już sukces filmem z Romy Schneider, więc przyszły tłumy ludzi na ten pokaz, wszyscy wiedzieli, że produkcja Globu została zatrzymana… Tam był cały filmowy świat. I on wszystkich olśnił.
A jednak! To się stało możliwe, ale dopiero po dziesięciu latach. Taśmy z nagranym materiałem przeleżały cały ten czas na korytarzu wrocławskiej wytwórni filmowej. Korytarz… Świetne miejsce, ludzie przechodzili obok, mogli sobie kopnąć w pudełko. Ale przynajmniej nikt się tam nimi nie interesował. Gdyby leżały w archiwum, prawdopodobnie na rozkaz Wilhelmiego by je spalono, tak jak dekoracje i kostiumy. W końcu ktoś zrobił z nimi porządek i zadzwonił do mnie telefon. "Mamy pana muzykę z filmu Żuławskiego, chce ją pan sobie zabrać?". Szczęśliwy przywiozłem taśmy do domu. Przydały się, kiedy Andrzej kończył film w drugiej połowie lat osiemdziesiątych. Był wtedy tak znerwicowany, że nie rozstawał się z butelką.
Skoro nie było już dekoracji i scenografii, a niektórzy aktorzy zmarli, wpadł na pomysł, żeby dokręcić do filmu zdjęcia ze współczesnych polskich ulic i z offu dopowiedzieć brakujące fragmenty. Ja musiałem dopisać trochę muzyki i z własnej kieszeni sfinansowałem jej nagranie, bo mieliśmy bardzo mało pieniędzy. Żeby było taniej, grała orkiestra studentów szkoły muzycznej. Ale teraz jestem zadowolony, bo mam wszelkie prawa do tej muzyki. Udało mi się namówić moją przyjaciółkę, znakomitą śpiewaczkę Hannę de Quell, żeby wykonała wokalizę. Wyszło wspaniale. Do Na srebrnym globie zrobiłem też swoje najlepsze muzyczne science-fiction. Dwie taśmy zwolnione o połowę puściłem jednocześnie, jedną w przód, drugą w tył. Powstało brzmienie tak nieprawdopodobnie oryginalne, do niczego niepodobne, że potem ludzie latami mnie o to pytali. Muzyka była rzeczywiście kosmiczna, księżycowa. Żuławski zawsze żartował, że jestem kompozytorem, który w jego filmach puszcza muzykę z innych filmów, tyle że od tyłu. Ale to mu odpowiadało, miał ciągoty do dziwnej muzyki. Tak jak w filmach Kurosawy: coś klekoce, potem jakieś łup, łup, znów klekotanie i szarpanie struny. Znałem jego gust i mogłem eksperymentować. Nie bałem się, że mnie zwolni.
'Znam wszystkie Wasze numery'. Rozmowa z Andrzejem Korzyńskim
***
Pomóż Ukrainie, przyłącz się do zbiórki. Pieniądze wpłacisz na stronie pcpm.org.pl/ukraina.
Najnowsze informacje z Ukrainy po ukraińsku w naszym serwisie ukrayina.pl >>.