Nick Cave zadedykował na koncercie piosenkę zmarłym synom. Zdobył się nawet na żart

Nick Cave pokazał w Barcelonie, że jest w znakomitej formie. Krzyczał, szeptał, trzymał publiczność w garści przez dwie godziny. Z dużym hukiem zakończył pierwszą cześć festiwalu Primavera Sound.

Zakończył się pierwszy etap tegorocznego festiwalu Primavera Sound. Niekoronowanym królem sobotniego wieczoru był w Barcelonie Nick Cave.

Niezłomny, gwałtowny, liryczny

Cave zagrał długi, bardzo urozmaicony koncert, pełen zwrotów akcji i wielkich emocji. Artysta wrócił do gry po pandemicznej przerwie, jakby ani na moment nie schodził ze sceny. Było widać, że czuje się na niej jak w domu, być może jedynym miejscu, w którym ma pełną kontrolę nad wszystkim i nie zaskoczą go żadne zwalające z nóg ciosy losu.

Zobacz wideo Olga Tokarczuk doktorką honoris causa Uniwersytetu Wrocławskiego. "Wobec przemocy, śmierci, cierpnie wyobraźnia. Jako pisarka kapituluję" [WYKŁAD]

Cave po mistrzowsku prowadził to spotkanie z publicznością: generował w odpowiednim natężeniu i kolejności momenty eksplodujące wściekłą energią i wyciszone, liryczne ballady, do których zagrania siadał za fortepianem. Odpowiednio dozował też emocje - bywał sarkastyczny, bywał bardzo przewrotnie kokieteryjny, bywał porywczy i gwałtowny. Ale najmocniejszy był moment, kiedy zadedykował jedną z piosenek ("I Need You") swoim dwóm synom, zmarłym niedawno w krótkim odstępie czasu. Nawet najtwardsze serca musiały wtedy zatrzymać się na moment, mimo tego, że artysta zdobył się na gorzki żart:

Pewnie biegliby teraz słuchać zespołu Bauhaus [a nie mnie].
 

Siedem lat temu w wieku 15 lat Arthur Cave, który był jednym z dwóch synów bliźniaków Nicka Cave'a i Susie Bick, spadł z wysokiego klifu. W maju tego roku muzyk poinformował, że niedługo po wyjściu z więzienia zmarł Jethro, syn ze związku z Beau Lazenby. Miał 31 lat.

W Barcelonie Cave pokazał, że jest dziś w znakomitej formie, że osobiste tragedie nie zabiły w nim wyjątkowego artysty i wybitnego performera. Polscy fani i fanki mogą już sobie ostrzyć zęby na zbliżające się wielkimi krokami koncerty Cave’a nad Wisłą.

Więcej informacji muzycznych znajdziesz na stronie głównej Gazeta.pl

Artystki świadome i wyraziste

Nie zabrakło też tego wieczoru mocnych akcentów kobiecych. Jednym z nich był występ Caroline Polachek. Amerykanka zaprezentowała się jako świadoma, dojrzała artystka z wyrazistym pomysłem na siebie. A egzaltacja, w którą momentami popadała, mocno do tego pasowała.

Niezwykły charakter okazał się mieć także występ zespołu Porridge Radio - na scenie pojawiła się tylko jego liderka, Dana Margolin i zaśpiewała pierwszy utwór, akompaniując sobie na gitarze. Mogło się wydawać, że to tylko wstęp do właściwego koncertu i zaraz na scenie pojawi się reszta grupy. Nic z tego. Margolin w mocnych słowach przeklęła post-brexitową biurokrację, która uniemożliwiła jej zespołowi dotarcie do Barcelony.

Coś złego wyszło jednak na dobre: publiczność mogła przeżyć intymne spotkanie z artystką, która wykonywała swoje piosenki w wyciszonych, uproszczonych wersjach. Między kolejnymi utworami dzieliła się wspomnieniami - choćby tym o swojej pierwszej wizycie na barcelońskim festiwalu. Wtedy przyjechała po prostu oglądać koncerty i nawet nie marzyła, że sama kiedyś zagra na jednej ze scen.

Pomóż Ukrainie, przyłącz się do zbiórki. Pieniądze wpłacisz na stronie pcpm.org.pl/ukraina

Eksperymenty i ekstrema

Ostatni dzień pierwszej części festiwalu był także czasem eksperymentów i ekstremów. Do tych pierwszych zaliczał się m.in. występ grupy Low. Oparte na brzmieniu mocno przetworzonej gitary, bardzo głośne, ale jednocześnie bardzo spokojne piosenki wprawiły publiczność w niemal oniryczny nastrój. Przy czym, zważywszy na atmosferę, którą zespół tworzył na scenie, musiały to być sny raczej mroczne. Z każdym kolejnym utworem natężenie dźwięków jednak narastało, dochodząc do poziomu potężnej ściany brudnego noise’u.

W porównaniu z ogłuszającym i oszałamiającym hałasem, jaki wygenerował amerykański zespół, Niemcy z Einsturzende Neubauten wypadli jak wyciszeni, spokojni klasycy. Ci muzycy już dawno zeszli ze ścieżki artystycznych przekroczeń i tylko momentami można było podczas ich występu usłyszeć echa wspomnień z burzliwej przeszłości.

Udał się także powrót legendy gotyckiego rocka, wspomnianego przez Cave'a zespołu Bauhaus. Na scenie udało się wykreować mroczny, tajemniczy spektakl, którego głównym aktorem był Peter Murphy, wokalista grupy: czasem demoniczny, czasem sardoniczny, cały czas hipnotycznie przyciągający uwagę.

Na scenie na samym końcu festiwalowego terenu znalazło się tego wieczoru miejsce dla bardzo mocnego grania: Abbath, żywa legenda black metalu, przypomniał o norweskiej tradycji tego gatunku. Wystąpił w kostiumie rodem z krainy orków i charakterystycznym biało-czarnym makijażu na twarzy.

Anglicy z grupy Napalm Death pokazali, że mimo upływu lat nadal rządzą na scenie ekstremalnych dźwięków. Nie zabrakło jedynego w swoim rodzaju połączenia grindu, death metalu i kilku innych głośnych gatunków, nie zabrakło wściekłego miotania się po scenie, a przede wszystkim - nie zabrakło zaangażowanych przemówień wygłaszanych ze sceny między utworami. O wojnie, o aborcji, o tym, że "nikt nie ma prawa dzielić ludzi na legalnych i nielegalnych, wszyscy - uchodźcy i uchodźczynie - są miłe widziani".

Primavera Sound w jubileuszowym roku trwa wyjątkowo długo. Teraz czas na koncerty klubowe, a w kolejny weekend planowana jest kulminacja na plenerowych scenach w malowniczo położonym Parc Del Forum. 

Więcej o: