Spotykamy się na Zoomie, kiedy Emeli Sandé jest w Paryżu. Po raz pierwszy nasza rozmowa miała się odbyć tuż po otwierającym jej trasę koncertową występie w Glasgow, jednym z najważniejszych miejsc na jej życiowej mapie. - Kiedy tylko nasz autobus wjechał do miasta, zalała mnie fala wspomnień. Studiowałam tam przez cztery lata, a nasz pojazd zatrzymał się akurat przy drodze, którą pokonywałam z uniwersytetu do akademika. Wieczorem na koncert przyszła cudowna publiczność, która przywitała mnie jak w domu. Wpadli też moi rodzice - wspomina Emeli. - Kocham Glasgow, to wspaniałe miasto dla muzyki na żywo, dla sztuki. Za każdym razem, gdy tam jestem, czuję niesamowitą energię.
Właśnie w Glasgow, jako studentka medycyny, Emeli Sandé pisała pierwsze piosenki, czekając, aż uśmiechnie się do niej muzyczny los. Od początku miała wsparcie rodziców - kiedy matka i ojciec odwozili ją na studia, Emeli usłyszała od nich: "Pamiętaj, że jesteś przede wszystkim muzykiem". Mama była jej pierwszą menedżerką - wysyłała płyty z utworami córki do brytyjskich stacji radiowych, byle ktoś w końcu ją zauważył. - Jako małe dziecko grałam na flecie i śpiewałam w chórze, a moi rodzice doskonale wiedzieli, że nic mnie tak nie cieszy, jak muzyka. Nigdy nie przestali tego we mnie pielęgnować. Wczoraj przyjechali na mój koncert w Amsterdamie, dziś są w Paryżu. Jeżdżą ze mną na festiwale. Po trzydziestu latach jeszcze im się nie znudziło - śmieje się wokalistka.
Jak to się stało, że młoda dziewczyna, tak pewna swojej miłości do muzyki, wylądowała na medycynie? - Zawsze lubiłam się uczyć. Bardzo podobały mi się nauki ścisłe. Podoba mi się świadomość, że istnieją odpowiedzi na wiele pytań, że wiele rzeczy jest dokładnych - daje mi to równowagę z muzyką, która jest bardzo subiektywna, emocjonalna - opowiada Sandé. - Uwielbiam podążać za równaniem do jasnego rozwiązania. Szczególnie w fizyce znajdowałam rodzaj otuchy. Muzyka była pasją, która mnie napędzała, ale nie uciekałam przez nią od szkoły. Cieszyłam się, że mogłam zgłębiać ludzkie ciało, kiedy dostałam się na medycynę. W tamtym momencie z muzyką nie miałam większych szans. Studiowałam więc medycynę w Glasgow, a na boku pisałam piosenki. Szczęśliwie z muzyki w końcu uczyniłam stałe zajęcie. Dzięki niej mogę dotrzeć do większej liczby ludzi.
Sandé debiutowała w roku 2012 z płytą "Our Version of Events". Album sprzedał się w Wielkiej Brytanii lepiej niż "21" Adele (która jest zresztą imienniczką Sandé) i do dzisiaj pozostaje największym sukcesem wokalistki. Pytam, co z dzisiejszej perspektywy chciałaby wiedzieć w tamtym momencie, jako dwudziestopięcioletnia debiutantka. Sandé odpowiada:
Moja partnerka często powtarza mi, że ważniejszy jest stopniowy rozwój niż pogoń za czymś wielkim. Trzeba znaleźć w sobie szczęście i spełnienie, które może trwać; w tamtym momencie właśnie to czułam - szczęście, że w ogóle mogę tu być, wydać płytę. Myślę, że to piękny sposób na życie - być wdzięcznym za każdy dzień. Ale pomyśleć wtedy, że za dziesięć lat dalej tu będę, było trochę ponad moją wyobraźnię. Gdybym mogła cofnąć czas i powiedzieć sobie cokolwiek, byłoby to: wyluzuj. Ty decydujesz, kiedy chcesz opuścić tę branżę, a kiedy brać w niej udział. Nigdy nie daj się presji, żeby się powtarzać i nie wypal się.
"Musiałam zaryzykować i odciąć się od branży"
Dziesięć lat po debiucie i trzy lata po premierze poprzedniego krążka Emeli Sandé wydała płytę "Let's Say for Instance". To dla artystki początek nowego rozdziału - po rozstaniu z dużą wytwórnią, po wielkim miłosnym przewrocie w życiu prywatnym, po pandemii, która zatrzymała cały świat. Zastanawiam się, co Emeli Sandé musiała zostawić za sobą, żeby to nowe otwarcie w ogóle było możliwe. - To ciekawe. Myślę, że musiałam porzucić zasady, które nakładałam na siebie i ja, i świat zewnętrzny. Odsunęłam się od korporacyjnej strony branży i dotychczasowych sposobów mierzenia sukcesu. Zadałam sobie pytanie: "Po co właściwie chcesz to robić? Z pasji do przemysłu muzycznego czy do muzyki?". Musiałam zaryzykować i zacząć tworzyć muzykę, którą kocham - mówi Sandé.
- Niektóre piosenki na tym albumie mogą brzmieć zaskakująco, nieoczekiwanie. Ale muszę wyjść z pudełka, w które się wpakowałam - dodaje artystka. - Miałam dwa lata na to, żeby poważnie się zastanowić nad tym, co dalej i w tym czasie na nowo zakochałam się w muzyce. W branży działa się od projektu do projektu, w ciągłej pogoni za jakimiś celami, jeden po drugim, i zapomina się, jak to było, kiedy człowiek zakochiwał się w muzyce. Kiedyś nie wiedzieliśmy nawet, jak działają płyty CD czy taśmy. Po prostu kochaliśmy dźwięki, które wywoływały w nas emocje. Myślę więc, że ten powrót do korzeni i ponowne zakochanie się w muzyce uwolniły mnie od wszelkich ograniczeń ze strony branży.
Jak zatem powstawała płyta "Let's Say for Instance"? Co dokładnie oznaczała ta nowo odnaleziona niezależność? - Najpierw to trochę przerażające, bo nagle jesteś na wolności. Musisz sprzedać muzykę, którą tworzysz. To duże zobowiązanie, bo wcześniej to ryzyko podejmował ktoś inny, i to on wkładał w to pieniądze. Całą płytę nagrałam w moim domowym studiu, co było niesamowite. W sensie praktycznym na pewno pozwoliło mi to być po prostu panią własnego losu, własnej muzyki - wspomina Sandé.
- Pozwoliło mi to też na spontaniczność, której tak naprawdę nie ma, kiedy stoją za nią wielkie interesy. Jakiś losowy gość zrobił dobry beat? Super, niech wpada, popracujmy razem. Ta spontaniczność i wolność były dla mnie naprawdę wyzwalające. Teraz powstał album w danym stylu, ale jeśli zachce mi się choćby dzisiaj zrobić inną płytę, mam na to miejsce. Mam ludzi, z którymi lubię pracować. Fajnie było wrócić do domu, zejść na dół w piżamie z nowym pomysłem, wypróbować coś innego. Ta domowa przestrzeń dała mi też miejsce na popełnianie błędów. Coś pójdzie nie tak? Nic wielkiego. To sprawiło, że muzyka na mojej nowej płycie jest zupełnie inna od wszystkiego, co zrobiłam wcześniej.
Znana do tej pory z uduchowionego popu i soulu Emeli Sandé na najnowszym albumie sięga po disco ("Look in Your Eyes"), współczesne r&b ("My Pleasure"), elektroniczne eksperymenty z wokalem ("Family") czy pobrzmiewające klubowo romantyczne brejki ("Look What You've Done"). Marzy się jej jeszcze płyta utrzymana w stylistyce jazzowej albo album hip-hopowy, bo kiedy nikt nie patrzy, Emeli zamienia się w nieustraszoną raperkę Ngosę. - Kocham rapować, ale nie wiem, czy chciałabym, żeby ktokolwiek to usłyszał. Bardzo szanuję raperów choćby za freestyle - niezwykle trudno jest rymować na poczekaniu. Może kiedyś zamknę się w piwnicy i coś nagram - mówi wokalistka.
Niezależnie od obranego muzycznego kierunku, wszystkie utwory na płycie "Let's Say for Instance" mają jedną stałą: miłość, nie tylko romantyczną, jako główną inspirację. - Do tego naprawdę chcę dawać innym ludziom siłę przez pryzmat moich własnych ścieżek i tego, co sama przeszłam w życiu. Chcę dzielić się nadzieją. Bardzo chciałabym znaleźć sposób na to, żeby docierać do innych i ich uzdrawiać. Ale tak, w gruncie rzeczy miłość to przecież wszystko, co mamy. Najbardziej chcę dotrzeć do źródła tego, dlaczego tu jesteśmy i tego moim zdaniem powinna dotyczyć moja muzyka. Ale jest wiele sposobów na wyrażenie tego i to chcę zgłębiać - wyjaśnia Sandé.
W trakcie powstawania albumu Emeli Sandé wkroczyła na nową ścieżkę, budując związek z Yoaną Karemovą, pianistką o bułgarskich korzeniach. W kwietniu Sandé postanowiła powiedzieć światu o ich relacji. - To wydarzyło się naturalnie. Udzielałam wywiadu i napisałam w komunikacie prasowym, że jestem zakochana, że te piosenki wiele dla mnie znaczą. Więc kiedy dziennikarz zapytał mnie, w kim jestem zakochana, ona była tuż obok mnie. Odpowiedziałam więc szczerze, że moją miłością jest Yoana - wspomina Emeli.
- Nigdy nie rozpatrywałam tego w kategoriach czegoś tak potężnego. Nie miałam myśli w stylu: "Muszę zrobić wielkie ogłoszenie", "Co o tym pomyśli reszta świata?". Chciałam się po prostu podzielić tym pięknym stanem. Cieszę się, że razem z Yoaną możemy być sobą i radować naszą miłością. Szczególnie podczas tej trasy dało się odczuć wsparcie fanów. Ludzie nas rysowali, dawali nam prezenty - coś niezwykłego. Cudownie jest czuć się przyjętym przez innych i wspólnie cieszyć się czymś, co jest naprawdę magiczne.
Na nowej płycie znalazły się dwie krótkie kompozycje z datami w miejscu tytułów - "September 8th" oraz "July 25th". Jak podkreśla Emeli, to bardzo ważne dni dla niej i jej partnerki. - 25 lipca kojarzy się z rozkwitem, z latem miłości. 8 września to z kolei czas ciepła, wczesna jesień, w której zwalnia letnia gorączka, a miłość marynuje. Chciałam, żeby te daty były istotną częścią albumu, tak jak nasza relacja była ważną przyczyną dla powstania tej płyty. "July 25th" napisałyśmy razem, Yoana gra tam na fortepianie. Ten utwór brzmi dla mnie jak kwiat, który rozkwita, otwiera się i odkrywa piękny środek. Tak było z naszą miłością.
Jest więc i miłość romantyczna, i miłość do świata ("Brighter Days"), do drugiego człowieka. Sandé wspomniała, że jednym z jej celów jest dawanie innym siły - o tym właśnie mówi m.in. piosenka "Another One". - Zaczęłam ją pisać kilka lat temu. A potem, kiedy zmarł George Floyd, o rasizmie znowu zaczął mówić cały świat. Zdaje mi się, że może przez cały ten czas tłumiłam w sobie moje doświadczenia z rasizmem. To może być bardzo subtelna rzecz; bardzo łatwo jest zawoalować rasistowskie zachowania. Myślę więc, że latem 2020 roku pojawiło się we mnie tak wiele emocji, że musiałam ukończyć "Another One" i umieścić ją na płycie.
Nie chcę robić "niezłej muzyki jak na czarną kobietę". Dlatego staram się wyrażać po prostu jako istota ludzka. Ale poczułam wielką potrzebę, żeby w piosence "Another One" powiedzieć o mojej perspektywie jako czarnej kobiety. Podczas koncertów widzę, jak poruszający jest ten utwór dla słuchaczy, i mam nadzieję, że daje im szerszą perspektywę na to, co przeżywają ludzie na całym świecie.
Z czym w marzeniach Emeli Sandé ma nas zostawić płyta "Let's Say for Instance"? - Wszyscy mamy marzenia, kiedy jesteśmy dziećmi, ale nagle kończysz 35 lat i nie masz wyjścia, musisz przetasować karty. Przypomniałam samej sobie, żeby nigdy nie bać się próbowania nowych rzeczy. Wiele daje mi spędzanie czasu z moimi siostrzeńcami. Oni nie dają sobie w kaszę dmuchać i chociaż są malutcy, są jednocześnie bardzo pewni tego, kim są. Obserwując to, zaczęłam się zastanawiać, gdzie my to tracimy? Co się dzieje z takim podejściem? Mam nadzieję, że dzięki temu albumowi i takim piosenkom, jak np. "Superhuman", przypomnicie sobie, jak to jest być dzieckiem i wierzyć, że wszystko jest możliwe.