Michał Lange: Ja nie potrafię bez tego żyć. Kiedy tylko mam chwilę, wsiadam w auto, idę posiedzieć tam z córką, pojeździć na hulajnodze, oglądać fale. To mi daje energię, żeby dalej działać. Nie wiem, gdzie ludzie tutaj w stolicy uciekają, gdzie jest ta chwila ciszy?
Marcin Makowiec: Mam wielu przyjaciół, którzy się wyprowadzili do Warszawy i powoli wracają do Trójmiasta. Tam jest inny klimat, bez którego nie możemy wytrzymać.
ML: Ja wracam do mojego miejsca urodzenia, do Kartuz, małego miasteczka położonego 30 km od Gdańska. Kocham jego mentalność. Mamy w pobliżu duże miasto, ale mimo wszystko nie pędzimy, mamy zdrowy dystans. Możemy stanąć z boku i zastanowić się, co nas w tym mieście w ogóle interesuje, czego z niego potrzebujemy. W Kartuzach mam przyjaciół, z którymi w wolnych chwilach niezmiennie gramy. Miałem kiedyś zespół złożony w całości z kartuziaków. Jako gówniarze graliśmy bluesa, później funk z hip-hopem. To dla mnie najpiękniejsze wspomnienia zabawy z muzyką - czegoś, co chcę w sobie cały czas pielęgnować.
MM: Ja podobnie, też wracam do dzieciństwa. Spędzałem czas z kumplami, jeżdżąc na rowerze między blokami, albo z moimi dziadkami na wsi. Na każde wakacje wyjeżdżałem jakieś 180 km od Gdańska, kawał drogi. Wydaje się, że wtedy to było wszystko piękniejsze, łatwiejsze. Tak naprawdę to chyba tęsknota za beztroską, za poczuciem braku odpowiedzialności.
ML: Ja czuję, że dopiero dojrzewam do życia bez strachu. Zawsze miałem poczucie winy, tak zostałem wychowany. Może były inne czasy, jeśli chodzi o sposób wychowywania czy tego, jakie relacje się rodziły pomiędzy rodzicami a dziećmi. Wszędzie czaiło się zagrożenie. "Nie biegaj", "nie wskakuj tam, bo coś sobie zrobisz", "za wysoko masz ustawione to siodełko", "zaraz coś ci się stanie"... Trudno w to nie zacząć wierzyć. Później to cię kształtuje. Wiem, że chodzi o troskę, ale długo dochodziłem do tego, żeby się uwolnić od takiego podejścia. O tym tak naprawdę jest utwór "Strach" - że długo musiałem siebie przekonywać, że nie trzeba się wszystkiego bać, że cały świat nie chce zrobić mi krzywdy. To raczej walka z demonami przeszłości niż teraźniejszości.
ML: "To koniec".
ML: Chociażby to, że mamy uczucia, a dwa tygodnie wcześniej wybuchła wojna. Trudno nam było działać, jak zresztą wszystkim. Próbowaliśmy ogarnąć, co się dzieje i zastanawialiśmy się, co z tymi piosenkami zrobić. Mamy je pokazywać ludziom? Schować do szuflady już na zawsze? "To koniec" jest przecież tak blisko tego, co się wydarzyło. Każdy mógł to odczytać w dziwny sposób.
MM: To był chyba jeden z nielicznych momentów, kiedy rzeczywiście przestraszyliśmy się tego, co wypuścimy.
ML: "Chcemy więcej" też zresztą można było odczytać np. tak, że jesteśmy próżni, że w akurat takim momencie będziemy śpiewać, że "chcemy więcej", zdobywać góry. Przesłanie tej piosenki jest oczywiście odwrotne, ale wiadomo, że wiele osób słucha tylko refrenu.
ML: Masz rację, coś w tym jest, bo "To koniec" wywołała we mnie najwięcej emocji. Poszedłem za głosem mojego wewnętrznego antysystemowca. Świat kapitalistyczny ma wiele plusów, ale wszyscy widzimy, jak coraz bardziej nas wykańcza. Ludzie stają się jak zombiaki, przestają myśleć o naturze, o własnym zdrowiu, dobrostanie, bo się w tym zaprzepaszczają. Są jeszcze takie miejsca, jak np. południe Europy, gdzie siesta to święty czas. A my? Walimy nadgodziny do 20:00 i udajemy, że nam to pasuje. Oczywiste jest, że nie można po prostu zniknąć i nie robić nic, ale trzeba znaleźć złoty środek. I o tym jest ta piosenka - o zgubionej proporcji, którą chcemy odzyskać. Ludzie, którzy dochodzą do władzy i decydują o tym, jak się układa nasza codzienność, mają ogromne pieniądze. Skoro ich byt jest zapewniony, naszym przejmują się mniej. To chyba najbardziej frustrująca myśl we współczesnym świecie, a na pewno w całym moim życiu. W momencie pisania takiego tekstu jak "To koniec" próbuję w jakiś sposób temu zaradzić i znaleźć rozwiązanie. Piosenką świata nie zmienię, ale mogę przynajmniej ułożyć to w głowie.
MM: My przekładaliśmy premierę piosenki, bo po 24 lutego nikogo nie interesował Tidal, Spotify, sprawdzanie nowych piosenek. Każdy z nas chciał tylko śledzić newsy. Jakiekolwiek poczucie bezpieczeństwa zostało zachwiane.
ML: Byliśmy gotowi uciekać i zastanawialiśmy się, jak zacząć od nowa. Robienie muzyki wydawało się kompletnie trywialne. W momentach, kiedy pojawia się takie zagrożenie, dobrze byłoby mieć kilkuletni zapas zasobów. I nagle człowieka dopada refleksja, że trzeba było robić coś "solidnego", zbierać kapitał, żeby móc zabrać na spokojnie rodzinę i o nią zadbać albo wspomóc armię grubymi pieniędzmi.
MM: Wszystko zależy od punktu siedzenia, bo myśląc o sobie, i ja, i Michał raczej myślimy w liczbie mnogiej - o rodzinie, dzieciakach. Te rzeczy zawsze dla nas będą priorytetowe. Co innego, kiedy jest się singlem, bez odpowiedzialności tego rodzaju. W lutym zastanawialiśmy się przede wszystkim, co będzie z naszymi dziećmi, jak zapewnić im bezpieczeństwo, żeby ich to nie spotkało. I szczerze mówiąc, zupełnie nie szukałem wtedy ukojenia w muzyce, ale to ciekawa, dobra myśl. Jeżeli komuś innemu muzyka wtedy pomagała, to świetnie.
ML: To chyba wynika też z naszego zboczenia zawodowego, że kiedy słuchamy muzyki, nie możemy się odczepić od analizowania - chyba dlatego nie szukaliśmy w muzie odpoczynku. Z drugiej strony nie uważam, żeby nasze piosenki były głupie i nie niosły ze sobą żadnych wartości, żeby nie można było do nich uciec. One są o problemach, które spotykają każdego człowieka i rzeczywiście dzięki nim ktoś może poczuć się lepiej, bo zostanie zauważony. Na tym to polega.
MM: W pewnej chwili i my musieliśmy się rozkręcić, zacząć spotykać - i wtedy na nowo złapaliśmy oddech. Koniec końców nie jest ważne, ile razy będziemy się zarzekać, że robienie muzyki nie ma sensu. Przez lata tworzyła nas muzyka i dla niej tak naprawdę żyjemy.
MM: Kilka ostatnich lat było czasem weryfikacji. Najpierw pandemia, teraz wojna - nigdy nie wiadomo, co czeka nas dalej. Ciężko wytrwać takie chwile. Znamy wielu wspaniałych muzyków, którzy po prostu dali za wygraną. A my możemy być tylko wdzięczni sobie, że jesteśmy na tyle uparci, że nadal to robimy.
ML: Co jest przewrotne, bo powinno być odwrotnie. W życiu to Martin jest pisany grubszym fontem, bardziej bezpośredni, a Lange raczej średnio...
ML: Tak, ale twierdzi, że to lubi.
MM: Bo wychodzę z założenia, że wszystko jest dla ludzi i o wszystkim trzeba umieć rozmawiać.
ML: Cały czas kombinuję, jak znaleźć drogę, żeby czuć się dobrze, uczestnicząc w tym świecie. Żeby nauczyć się gadać o pieniądzach. Nie chodzi o to, że tego nigdy nie robię, ale nie potrafię wartościować ludzi w kwotach. Siebie przede wszystkim. Nie potrafię siebie wycenić za daną stawkę; dla mnie wszyscy moglibyśmy płacić sobie w uśmiechach i skakać razem po kwiecistej łące, mówiąc do siebie: "jesteś super", "jesteś wartościowym człowiekiem", "zróbmy razem coś, co będzie dla nas dobre".
MM: Tutaj nie ma kontrastu. Po prostu uważam, że trzeba się nauczyć rozmawiać o wszystkim. Nie ma niczego złego w wycenianiu swojej pracy i w rozmowach o zarobkach. Dla mnie to rozmowa taka sama, jak o tym, czy trzeba kupić na sałatkę cztery ogórki czy trzy pomidory. Być może to dlatego, że bardzo wcześnie zacząłem pracować. Miałem pewnie 18 lat. Zawsze miałem łeb na karku i zostałem wychowany w przekonaniu, że jeśli masz dwie ręce, możesz wszystko. Więc dlaczego to negować?
ML: Żeby nie było niezrozumienia. Ja tego nie neguję. Po prostu nie umiem rozmawiać o pieniądzach w kontekście muzyki.
MM: No jasne. I to chciałem podkreślić - niestety, w polskiej branży pieniądze i muzyka się wykluczają. W innych krajach artyści są bardziej doceniani. Gdybyśmy przeczytali raporty o tym, które zawody mają w Polsce największe poszanowanie, muzycy byliby na szarym końcu. W Polsce muzyk to nierób, co wstaje o dwunastej i jeszcze ma czelność się o coś dopominać.
ML: Cała akcja z ustawą reprograficzną o pustych nośnikach to pokazała. Pojawiały się takie głosy, jak: czego oni od nas chcą? Nie potrafią sobie poradzić? Mam im płacić, bo kupuję smartfona? Jakie prawa autorskie, o co im chodzi? Mam Spotify, płacę za to przecież.
MM: I "co sobie myśli człowiek, który pogra przez pół godziny i dostaje za to moją pensję"… W związku z takimi przekonaniami i brakiem docenienia mnóstwo osób pracujących w branży muzycznej ma niezwykłe kompleksy, bardzo niskie poczucie własnej wartości. Mnóstwo talentów nie może się przebić, bo trudno jest nie dać się zdeptać. Ten temat to studnia bez dna. Takie rzeczy powinny działać podobnie jak w Stanach Zjednoczonych, gdzie oczywiście rynek też się zmienił - niestety na gorsze - ale wzorzec jest podobny. Muzycy zrzeszali się w związkach zawodowych, za wszystko dostawało się pensje - to był zawód jak każdy inny. U nas to abstrakcja. Stąd rozmowy o pieniądzach - doceńmy się! Zacznijmy płacić za sztukę. Zacznijmy płacić za bilety. Pozbądźmy się tych cholernych dni miast, żeby wprowadzić nawyk płacenia za bilety. Może wtedy coś się zmieni, może muzyka odzyska swoją wartość - i wtedy nie będziemy musieli się stresować gadaniem o kasie.
ML: Dopiero w ostatnich latach rodzi się kultura chodzenia na mniejsze, biletowane koncerty, które organizują młodzi muzycy. Płaci się za bilet i słucha się muzyki. Ale to się dzieje w stolicy i w może kilku największych miastach. Poza tym na rynku muzycznym panuje Dziki Zachód. Skoro nie ma pieniędzy na rynku, nie ma porządnych agentów, którzy mogliby się takimi rzeczami zajmować. Prawdziwe możliwości mają tylko ci menedżerowie, których artyści czy zespoły przynoszą dochody na koncertach. Gdybym tylko mógł, sam dałbym na to miliony - ale to tylko ja. Nie wiem, ile to jest warte dla kogoś innego.
MM: A co z edukacją muzyczną w Polsce? Nauczyciele nie wiedzą, jak sprzedać dzieciakom muzykę w taki sposób, żeby zaczęły z niej czerpać radość.
ML: Kiedyś musiałem trochę nadrabiać finansowo i uczyłem dzieciaki w Mielnie, tworzyłem zespół instrumentalny. Przyszedł do mnie bardzo zdolny skrzypek, miał pewnie 11 lat. Był już w trybie szkoły muzycznej, miał nad sobą nauczycielkę ze "starej szkoły". Na moich zajęciach graliśmy rozrywkowe rzeczy, po prostu się tym bawiąc. I chłopak musiał zrezygnować, bo matka dała się wkręcić w "klasyczną" narrację nauczania muzyki - że wszystko musi być dograne, idealnie uchwycone. Chłopak nie zawsze naciskał struny tak jak powinien - i musiał odejść. Dla mnie to ma w muzyce ostatnie znaczenie. Nie wszystko musi być wycyzelowane, piękne, dograne. Ta sytuacja była dla mnie ogromnym szokiem, bo okazało się, że mimo upływu czasu ciągle nic się nie zmienia. Myślałem, że tak było za moich czasów w szkole muzycznej, ale jednak nie.
MM: Ja zabrałem córkę ze szkoły muzycznej w momencie, kiedy pani stwierdziła, że ona "bardzo brzydko pisze te nutki". Sześciolatka się popłakała i powiedziała: "tato, ja się bardzo staram, ale nie umiem jeszcze tak ładnie pisać, pani była na mnie zła". Jeżeli to ma się rozbijać o takie rzeczy, bez sensu stresować dziecko. Teraz uczy się sama, w domu - po prostu gra.
ML: Muzycy są muzykami głównie dlatego, że mieli środowisko, które ich w tym wspierało. Wczesna edukacja, kształcenie słuchu od najmłodszych lat potrafią zdziałać cuda. Nierzadko ktoś zaczyna grać w wieku 30-40 lat. Ciężką pracą bez wątpienia może zajść daleko, ale jednocześnie nie da się ukryć, że sporo narzędzi kluczowych w muzykowaniu kształtuje się za dzieciaka. Mimo tego na pewno nie można się zakleszczać w myśleniu, że jeśli się nie zaczęło grać w przedszkolu, to później szkoda za to zabierać. To nieprawda.
MM: Moim zdaniem wiek nie gra roli, bo muzykę po prostu trzeba kochać. To musi tobą targać. I nie jest ważne to, jak ktoś jest utalentowany, czy ma wrodzony czy nabyty muzyczny pierwiastek; nawet to środowisko nie jest aż tak ważne. Najistotniejsza jest pozawerbalna iskierka, która ciągnie cię do dźwięków. Jeżeli odpowiednio wcześnie zobaczysz, że dziecko to ma i pozwolisz mu za tym iść, dajesz mu dar na całe życie. W naukę muzyki wchodzi całe spektrum różnych elementów, ale najważniejszy jest poziom wrażliwości na świat, który dzięki temu zyskujesz. Muzyka pomaga nam rosnąć na każdym etapie życia. Nie chodzi o czystą rozrywkę, tylko o coś znacznie większego.
MM: Nonszalancki rock z domieszką popu. Wcześniej wydawało mi się, że robimy pop, ale po odebraniu tego albumu w całości zmieniła mi się perspektywa. Moim zdaniem gramy rockowe piosenki z prostym, pentatonicznym przekazem.
ML: Chyba mamy nagłówek…
MM: Ale przyznasz, Michał, że tak to wygląda. To songi, które nie są okrutnie skomplikowane, ale wpakowaliśmy w nie kawał życia i tego, co kochamy.
ML: Jasne, to prawda. Każdy z nas do tej rockowej formy przemycił swoje smaczki. Ja kocham syntezatory, ale bardzo nie chciałem, żebyśmy się nabawili łatki "brzmienia ejtisowego", które teraz robią dosłownie wszyscy.
MM: "Ejtisowość" już dawno zrobiła się śmieszna. Ale - wracając do nas i tych smaczków - trudno byłoby, że nasza pierwsza płyta była typowo gitarowa. Są utwory, w których gitary nie brzmią jak czyste gitary. Sam chciałem uciec nie tyle przed "ejtisowością", co po prostu przed kliszą. Bywało tak, że podczas nagrań miewaliśmy blokadę. Cały czas byliśmy w fazie "robimy to, co chcemy, nie kalkulujemy", a jednak zależało nam na tym, żeby nie osiągnąć takiego czy innego brzmienia, więc kombinowaliśmy.
ML: Chwilami się ograniczaliśmy, ale na tym polega poszukiwanie. Jadę na jam session, nie interesuje mnie kiedy, gdzie z kim - po prostu ruszamy i dopasowujemy się do klimatu. Tak powinno to wyglądać. Tymczasem zazwyczaj sam sobie wchodzę na głowę i mówię: "nie graj tego, bo to brzmi jak 156 innych piosenek".
MM: Ciężko jest czasami wejść w strumień beztroskiej świadomości podczas grania. Michał niedawno powiedział, że chciałby mieć supermoce przekazywania wprost, co się dzieje w jego mózgu, żeby od razu przełożyć to na piosenkę. Fajnie jest dotrzeć do etapu, na którym pozbywasz się wszystkich uprzedzeń. A one biorą się ze strachu, że nie będziemy "jacyś". To jest też walka o własne ego.
ML: Ale były też chwile, że przyjeżdżaliśmy, graliśmy, zostawialiśmy piosenkę, bo uważaliśmy, że tak miało być - i to się sprawdzało. Każdy ma swoje klapki na oczach i myśli, że jego oczywiste rozwiązania są oczywiste dla wszystkich, a to przecież nieprawda.
MM: W zeszłym roku w listopadzie brakowało nam numerów do skończenia albumu. Założyliśmy jedynie, że napiszemy trzy piosenki w tydzień czy dwa, żeby wszystko dopiąć, przy czym nie zastanawialiśmy się, jak mają brzmieć. "Luz", "To koniec" i "Chcemy więcej" powstały właśnie w ten sposób. Plan został zrealizowany - i koniec.
ML: I chyba w ten sposób zrobimy następną płytę. Po prostu siądziemy i ją zrobimy. Byle się nie rozwodnić.
ML: To dylemat drugiej płyty. Najtrudniejszy moment dla chyba każdego artysty.
MM: Dlatego przy drugiej płycie nie można mieć oczekiwań. Chociaż chcielibyśmy trochę powalczyć z tym poczuciem, że żeby coś osiągnąć, trzeba robić papę do radia. Chcemy pokazać, że można robić wartościowe rzeczy, idąc z nurtem - niekoniecznie trzeba się stawać alternatywnym i nieprzystępnym. Mamy ambicje, żeby połączyć te elementy dla świadomego słuchacza, który wkłada w odbieranie muzyki emocje. Nie lubię rzeczy nijakich, robionych "dla wszystkich". Chcę, żeby nasza muzyka była nieodłącznie związana z naszym charakterem i mam nadzieję, że na drugiej płycie zachowamy te nasze ideały.
MM: Z niedosytem. Chcemy, żebyście pomimo 14 utworów chcieli jeszcze więcej, bo to nie wszystko, co mamy do powiedzenia.
ML: Myślę, że uzbierało nam się nowych frustracji do wyrzucenia i napisania na jesień kolejnej płyty. Wcześniej bardzo chcielibyśmy przez koncerty wszystkim pokazać, jaki jest Martin Lange na żywo - i jak kontrastowy może być w stosunku do brzmienia płyty.