McCartney śpiewał tego wieczoru sam, z Dave'em Grohlem, z Bruce'em Springsteenem, z dziesiątkami tysiącami ludzi pod sceną. A nawet z… Johnem Lennonem. Najstarszy headliner festiwalu Glastonbury zagrał tam wybitny, dziejowy koncert.
Koncert zaczął się od symbolicznego nakreślenia ram, w jakich będzie się mieścił: na pierwszy ogień poszły iście ogniste rytmy "Can’t Buy Me Love", utworu pochodzącego z początku lat 60., jednego z pierwszych singli The Beatles. Zaraz potem zabrzmiał znacznie młodszy "Junior’s Farm" z repertuaru Wings. McCartney skomentował taki dobór repertuaru: „mamy dziś dla was trochę starych piosenek, trochę nowych i trochę tych spomiędzy" - mówił ze sceny, witając się życzliwie z publicznością. I tak rzeczywiście było: w obszernym repertuarze (koncert trwał prawie trzy godziny) znalazło się prawie 40 utworów, a wśród nich piosenki z wszystkich okresów twórczości muzyka: od tych najstarszych, z lat 60., do wydanych w ostatnich latach, na najnowszych płytach artysty.
Zdarzały się wśród nich prawdziwe antyki, nagrywane jeszcze w pierwotnym, nieco zapomnianym już dziś składzie The Beatles, jak utwór "I’ve Just Seen a Face" - McCartney ozdobił go historią o pierwszym demo zespołu, które jeden z krótkotrwałych członków grupy przetrzymał przez 20 lat, żeby potem sprzedać je dawnym kolegom ze sporym zyskiem. Przyjęcie przez publiczność nowych utworów McCartney skomentował natomiast nieco gorzko: "kiedy gramy klasyki, wasze telefony świecą jak cała galaktyka, kiedy przechodzimy do najnowszego repertuaru, to raczej czarna dziura".
McCartney był tego wieczoru w znakomitej formie. Z piosenki na piosenkę rozkręcał się coraz bardziej. Śpiewał, grał na swoim podstawowym instrumencie - gitarze basowej, czasem siadał za klawiaturą fortepianu, czasem chwytał za ukulele czy gitarę - choćby po to, żeby zagrać kanoniczny riff z piosenki "Let Me Roll It". Radził sobie znakomicie, na dodatek miał ogromne wsparcie w bardzo sprawnym, pełnym energii zespole, grającym w rozbudowanym składzie. Wszystkich bawił potężny perkusista - w momentach, w których nie grał, wykonywał zabawne układy taneczne, czasem wręcz kradnąc show swojemu szefowi.
Ale McCartney nie tylko grał i śpiewał. Cały czas utrzymywał kontakt z publicznością. Gawędził z nią, zagadywał, nasłuchiwał okrzyków, reagował na nie w zabawny sposób. Opowiadał anegdoty, choćby tę o Hendriksie, proszącym Claptona, żeby nastroił mu gitarę podczas koncertu. „Sam sobie nastrój" - parodiował kolegę McCartney, naśladując jego gesty. Czasem żartował: zdejmując po kilku utworach marynarkę, rzucił: „to będzie jedyna zmiana garderoby podczas tego koncertu", nawiązując do popowych gwiazd, przebierających się czasem kilka razy w trakcie występu. Nie zabrakło także momentów wzruszających: McCartney przygotował historie o swoich zmarłych przyjaciołach: Johnie Lennonie, George’u Harrisonie, George’u Martinie - wymieniając ich, prosił publiczność o to, by o nich nie zapominała.
Patrząc na McCartneya tego wieczoru, trudno było uwierzyć, że ma tyle lat, ile ma. Bywały momenty, że wyglądał i zachowywał się zupełnie jak ten młody chłopak, który ponad pięćdziesiąt lat temu zagrał z kolegami z The Beatles ostatni koncert w historii legendarnej grupy, pokazany dokładnie w wielogodzinnym filmie dokumentalnym Petera Jacksona „The Beatles: Get Back". Krótkie fragmenty filmu pojawiły się na ekranie, kiedy McCartney zagrał tytułowy utwór "Get Back". Technologiczno-emocjonalna magia wydarzyła się tego wieczoru za sprawą Jacksona jeszcze raz: kiedy McCartney śpiewał razem z wyekstraktowanym z materiału filmowego sprzed pół wieku głosem Lennona. "Wiem, że to tylko wirtualne, ale jednak znów śpiewam z Johnem, to dla mnie szczególny moment" - zwierzał się szczerze wzruszony muzyk.
Wielki entuzjazm publiczności wywołało pojawienie się dwóch gości specjalnych, których zaprosił McCartney. Najpierw na scenie niespodziewanie stanął ulubieniec wszystkich - Dave Grohl. Razem z gwiazdą wieczoru sprawnie wykonał kilka piosenek, m.in.: „I Saw Her Standing There" i „Band on the Run" i wielokrotnie kłaniał się McCartneyowi w pas, jakby lekko onieśmielony sytuacją. Schodząc ze sceny minął się z Bruce’em Springsteenem. Boss był zdecydowanie bardziej wyluzowany i wypadł równie znakomicie jak lider Foo Fighters, uzupełniając tę swoistą sztafetę pokoleń o jeszcze jedną zmianę.
Lekką konsternację wywołał jedynie moment, kiedy ze sceny zabrzmiała miłosna ballada „My Valentine". Wcale nie dlatego, że artysta zadedykował ją swojej żonie Nancy, która „jest tu dziś z nami". Z innego powodu: utwór ilustrowany był scenami z teledysku, w którym zagrał Johnny Depp. Kiedy twarz aktora, o którym ostatnio było głośno nie za sprawą występów w filmach, ale - na sali sądowej, pojawiła się na ekranie, na widowni słychać było znaczące westchnienie.
Ale ten moment w żaden sposób nie zakłócił atmosfery wielkiego święta i ważnego przeżycia, którą czuć było przez cały występ legendarnego muzyka. Pod sceną zgromadziła się ogromna, rekordowa ilość widzek i widzów w najróżniejszym wieku. Byli rówieśnicy McCartneya i nastolatki, które mogły być ich wnuczętami, a nawet prawnuczętami. I znakomicie się razem bawili. Prawie wszyscy śpiewali z muzykiem jego wielkie przeboje - ten koncert dobitnie pokazywał, jak ważne są te piosenki dla kolejnych pokoleń Angielek i Anglików, dorastających z nimi, znających je na pamięć, mówiących cytatami z nich. Moment, kiedy dziesiątki tysięcy ludzi wspólnie, zgodnie śpiewały na łące pod Glastonbury refren „Hey Jude" na zawsze przejdzie do historii festiwalu, muzyki rozrywkowej i kultury w ogóle. Tak jak cały ten koncert - tryumfalna runda honorowa wielkiego muzyka.
Dzień wcześniej artysta postanowił zrobić sobie swoistą rozgrzewkę: zagrał „secret show" w małym klubie w miejscowości Frome, nieopodal Glastonbury. Wydarzenie, ogłoszone zaledwie kilkanaście godzin wcześniej, niemal wywołało zamieszki. Bilety - było ich 800 - rozeszły się w mig, a pod klub z całego kraju przyjechały tłumy ludzi, którzy mieli nadzieję, że jakoś dostaną się do środka. Całe miasto sparaliżowały samochodowe korki i pielgrzymki zdesperowanych fanek i fanów.
Było tak, jakby „beatlemania" z lat 60. na jeden wieczór powróciła na angielskie ulice. Tyle że tym razem w amok na myśl o swoim idolu wpadały nie osoby dwudziesto-, ale… osiemdziesięcioletnie, te same, które wyły i tupały pod klubami 60 lat temu. Według recenzji w angielskiej prasie koncert był bardzo udany - artysta zaprezentował prawie 30 utworów i wiele razy wywoływał aplauz publiczności. To było dobre przygotowanie do tego, co wydarzyło się następnej nocy w Glastonbury.
***
Pomóż Ukrainie, przyłącz się do zbiórki. Pieniądze wpłacisz na stronie pcpm.org.pl/ukraina.
Najnowsze informacje z Ukrainy po ukraińsku w naszym serwisie ukrayina.pl >>.