Kiedy w sobotni poranek nad Gdynią i okolicami ciągle wisiały ciemne chmury, padał deszcz i dął silny wiatr, z niepokojem myślałam o finałowym dniu Open’er Festivalu. Poprzedniego wieczoru chaotyczna ewakuacja pozostawiła nas wszystkich (szczególnie osoby przebywające na polu namiotowym) w niemałym stresie. Impreza została co prawda wznowiona po kilku godzinach i sporo osób wróciło bawić się podczas setu Martina Garrixa czy na koncertach polskich artystów na Czujesz Klimat? Stage. Równie wielu uczestników imprezy jednocześnie starało się np. dostać z powrotem na teren festiwalu po niespodziewanej podróży miejskimi autobusami do Gdynia Areny (!), skąd musieli zawrócić sami. Inni musieli drałować pieszo w stronę miasta, niemalże na ślepo, bez sprecyzowanych informacji, co, gdzie i jak.
W kwestiach organizacyjnych jest się nad czym zastanowić - tak samo nad porządną rewizją procedur ewakuacyjnych, jak i np. nad ponadgodzinnymi kolejkami w strefach gastronomicznych, w które festiwalowicze zostali wtłoczeni w ostatni dzień wydarzenia. Za dużo sprzedanych biletów? Za mało stanowisk? Pytań po tej edycji zostaje sporo. W sobotę wyjątkowo dopisała za to pogoda i - co najważniejsze - nie zawiedli ci, dla których na Open’era się przyjeżdża. Sobotę wypełniły (w zdecydowanej większości) świetne, zapadające w pamięć koncerty.
Impreza przy zachodzie słońca
Pustka po wyczekanych występach Megan Thee Stallion, Duy Lipy czy Michaela Kiwanuki pozostaje, ale w sobotę było kilka okazji, żeby choć częściowo ją zapełnić. Jeśli chodzi o przyszłościowo-nostalgiczne taneczne doznania w stylu disco, najsolidniejszą firmą w tej kwestii obok Duy Lipy w 2022 roku okazała się Jessie Ware. Artystka, która wywodzi się z brytyjskiej sceny klubowej, wróciła do korzeni i nagrała album "What’s Your Pleasure?", pełen odwołań do popu, disco i funku lat 70. i 80. czy muzyki house, bezbłędnie odtwarzając jej klimat.
Po niezwykle udanym koncercie na festiwalu Glastonbury Ware przywiozła ze sobą do Gdyni taneczną bombę, na którą złożyły się m.in. "Soul Control" z chwytliwym synthowym motywem przewodnim czy gorące "Please" i "Hot N Heavy". Nie zabrakło też chwil wytchnienia z balladami "Say You Love Me" oraz "Wildest Moments", za które polscy słuchacze lata temu pokochali Jessie Ware. Nie trzeba było pirotechniki, żeby doprowadzić festiwalowiczów do gorączki sobotniego wieczoru – wystarczyła Jessie, troje tancerzy i czysta imprezowa radość.
Tańce nie skończyły się na koncercie Ware, bo godzinę po niej Main Stage przejęła Peggy Gou, koreańska DJ-ka i producentka, która wskoczyła do programu niemalże w ostatniej chwili, gdy wypadli z niego The Chemical Brothers. W przeddzień swoich 31. urodzin Gou rozkręciła pod sceną basowe szaleństwo i nie zapomniała o tych, których zastąpiła, grając np. klasyczne "Hey Boy Hey Girl". W tym samym czasie na Tent Stage prezentowała się grupa Cigarettes After Sex: dla niektórych – mocno emocjonalne przeżycie, dla innych – monotonna, nudna godzina brzdąkania i smutnego śpiewania. Wcześniej w namiocie szalał raper Oki, który niedawno wydał płytę "PRODUKT47", a po nim na bluesową nutę zagrał Seasick Steve, jeden z niespodziewanych festiwalowych klejnotów.
Yola lojalna, Yola niezłomna
Dla mnie największym klejnotem była jednak Yola, która przejęła Alter Stage po 23:00, gdy na głównej scenie swoje show kończyli The Killers, a w namiocie do zaprezentowania Leśnej Muzyki szykował się Dawid Podsiadło. Po samym brzmieniu w ciemno można założyć, że Yola wywodzi się z serca Nashville, w którym muzyka country spotyka się z najróżniejszymi gatunkami. Artystka rzeczywiście mieszka i tworzy w stolicy stanu Tennessee, gdzie mieści się siedziba wytwórni Easy Eye Sound, założonej przez Dana Auerbacha. Lider zespołów The Black Keys i The Arcs, multiinstrumentalista, wokalista, tekściarz i producent dowiedział się o Yoli dzięki znajomemu, który pokazał mu wideo z występu wokalistki. – W momencie, kiedy ją usłyszałem, zadałem sobie pytanie: jak to możliwe, że ona jeszcze nie jest gwiazdą? Jakim cudem wszyscy jeszcze jej nie znają? – wspominał Auerbach w rozmowie z "Variety".
Od ich pierwszego spotkania w okolicach 2016 roku Yola wydała nakładem Easy Eye Sound dwa albumy, "Walk Through Fire" oraz "Stand for Myself". Historia jej życia jest pełna wzlotów i upadków - wychowywała się w rozbitej rodzinie, jako dziecko doświadczyła ze strony rówieśników gnębienia prz jej kolor skóry, a kiedy wyjechała na studia do Londynu, przez pewien czas znajdowała się w kryzysie bezdomności. Tytuł jej pierwszego albumu, który ukazał się trzy lata temu, odnosi się do ognia, z którym Yola walczyła we własnym domu w 2014 roku. – Płomienie szły po podłodze, nagle zaczęły dotykać mojej sukienki. Mimo to zdążyłam zrobić, co należy, wybiegłam po węża ogrodowego, zadziałałam. Kiedy strażacy dotarli na miejsce, było po wszystkim, choć parę chwil wcześniej dosłownie kroczyłam przez ogień – mówiła w jednym z wywiadów.
Upór, niezłomność, odwaga, pewność siebie – to cechy, które muszą płynąć w jej żyłach. Na scenie od różowowłosej Yoli wręcz biją one w każdym możliwym aspekcie: w potężnym, dźwięcznym głosie, przywodzącym na myśl Sister Rosettę Tharpe (którą Yola zagrała zresztą w "Elvisie" Baza Luhrmanna), Mahalię Jackson czy Tinę Turner; w nieskrępowanych niczym tanecznych ruchach, w grze na gitarze, w kontakcie z publicznością. Tych, którzy Yoli wcześniej nie znali, artystka w sobotę zdobyła na starcie. – Cześć, kochani! Sami piękni ludzie na tej publiczności, widzę te twarze! Cieszę się z was bardzo! – wołała z rozbrajającym bristolskim akcentem do mikrofonu.
Choć Yola wsiąknęła w amerykańską tkankę, nie odcięła się od rodzinnej Wielkiej Brytanii. Na "Stand for Myself" umieściła taneczny protest song "Diamond Studded Shoes", którego powstanie zainspirowała Theresa May. – Zawsze, kiedy podchodziła do mównicy, robiła to w kompletnie sztywny sposób, jakby nigdy w życiu nie widziała kogoś, kto twerkuje, ani razu – tłumaczyła ze śmiechem Yola podczas koncertu, kręcąc biodrami.
- Wychodzi w końcu na to podium i mówi: "Pamiętacie, jak karmiliśmy wasze dzieci? Cóż, już tego nie robimy". A na nogach ma buty z diamentowymi ćwiekami. Czujecie, o co mi chodzi, prawda? Pojechałam potem do Stanów Zjednoczonych i opowiedziałam znajomemu o całej tej "polityce zaciskania pasa", na co usłyszałam: "jest 2017 rok w Ameryce. Nawet mi nie mów o dziwnych czasach" – dodała artystka. Jak spuentowała, właśnie z tej rozmowy narodziła się piosenka, która jest "trochę pesymistyczna, trochę optymistyczna" i ma bardzo prosty refren, który po chwili śpiewała cała Alter Stage:
Obok innych własnych kompozycji, takich jak balladowe "Great Divide" i "Now You're Here" czy opowiadające o pięknie prawdziwej przyjaźni "Be My Friend", Yola zaprezentowała też covery utworów "Goodbye Yellow Brick Road" Eltona Johna oraz "Sweet Love" Anity Baker - tę drugą wokalistka podobno "podśpiewuje pod prysznicem". Jeżeli robi to tak, jak na Open'er Festivalu - z pełnym szacunkiem dla oryginału, ale i z własnym, rockowym śladem - tylko pozazdrościć sąsiadom, o ile ją wtedy słyszą. Koncert Yoli na Alter Stage zamienił się w godzinę intensywnego obcowania z mocnym country-soulem, który w wydaniu naszej brytyjsko-amerykańskiej gościni wszystkim (w zasięgu mojego wzroku) przyniósł ogrom frajdy. Yola obiecała, że niedługo do nas wróci, bo taka energia nie może się zmarnować - będziemy ją trzymać za słowo.
Nic napisać nie mogę o namiotowym koncercie Dawida Podsiadło. Do kwadransa po północy bawiłam się bowiem z Yolą, a zaraz potem na główną scenę wszedł Taco Hemingway, którego udało mi się podpatrzeć przez kilkanaście minut, zanim skierowałam się w stronę Alter Stage na afrojazzowe widowisko supergrupy Sons of Kemet. Taco niechronologicznie i ochoczo rapował hit za hitem, sięgając po takie utwory jak "Leci nowy Future", "Szlugi i kalafiory", "Fiji" czy "Dele". Ominął mnie moment, gdy raper zdecydował się zrekompensować festiwalowiczom odwołany koncert Duy Lipy i w towarzystwie tęczowych reflektorów wykonał piosenkę "Levitating". Niektórzy są zdania, że zwrotkę nawinął lepiej niż DaBaby, którego Lipa zaprosiła do remiksu jej przeboju. Być może, jeśli Dua szczęśliwie dotrze kiedyś do Polski, czeka nas premiera kolejnej wersji?
O koncercie Sons of Kemet powiem natomiast tyle, że takiego grania po prostu trzeba doświadczyć na żywo. Problem w tym, że letnie koncerty supergrupy to ich ostatnie występy, zanim jesienią zakończą działalność po dziesięciu latach. Zdaje się, że właśnie dlatego w nocy z soboty na niedzielę fani zespołu tym głębiej dali się wciągnąć w muzyczny wir napędzany przez czterech skromnych dżentelmenów. Shabaka Hutchings, jeden z najbardziej uznanych muzyków jazzowych współczesnej londyńskiej sceny, grał oko w oko z Theonem Crossem, który tworzył linię basu i chwilami wydobywał z tuby dźwięki zupełnie niepodobne do instrumentu dętego. Kroku dotrzymywali im perkusiści, Tom Skinner (współtworzący projekt The Smile) oraz Edward Wakili-Hick.
Przez blisko półtorej godziny muzycy nie odezwali się do publiczności ani słowem. Kiedy Hutchings grał solo na drewnianym flecie o szamańskim, plemiennym brzmieniu, Wakili-Hick w pewnej chwili zniknął ze sceny i powrócił z podpalonym drewienkiem Palo santo, którego woń poniosła się do pierwszych rzędów. Podobnie jak w przypadku koncertu The Smile, znaleźliśmy się nie tyle w centrum występu, co doświadczenia.
Muzyka Sons of Kemet była głośna, krzykliwa (w najlepszy możliwy sposób), pełna napięcia dążącego do rozwiązania w nieskończoność, prowokująca co najmniej do przestępowania z nogi na nogę i bujania głową jakby w transie. Bywały i rzadsze momenty, kiedy groove narzucany przez perkusistów był bardziej funkowy aniżeli afrobeatowo-jazzowy, albo kiedy ciszę rozrywał tylko jeden z instrumentów. W centrum uwagi byli Hutchings i Cross, którzy raz grali, odpowiadając sobie wzajemnie frazami, raz - uderzali w rozległe solowe popisy. Spędzone z nimi 80 minut minęło niepostrzeżenie - miałam wrażenie, że wychodzimy z Alter Stage zahipnotyzowani wirtuozerią czterech zawodników z Sons of Kemet, i żal aż chwytał za serce, że taka okazja może się więcej nie powtórzyć.
Za takie właśnie koncerty organizatorom Open'era należy się szczera pochwała. Za inne elementy pozostaje nam trzymać kciuki - oby kolejna edycja, zaplanowana w terminie od 28 czerwca do 1 lipca 2023 roku, przyniosła festiwalowiczom jak najmniej powodów do strachu i stresu. A gdyby tak udało się ponownie namówić do przyjazdu Michaela Kiwanukę...