Mirosław Michalak: To wynika z bardzo prostej rzeczy - ze złej akustyki miejsca. Niektórzy przekonują, że da się z tym walczyć, wstawiając określony system nagłośnienia, który sprawi, że dźwięk będzie super. Otóż nie - będzie lepiej albo gorzej. Nawet jeśli mielibyśmy najlepsze na świecie głośniki, to jeżeli włożymy je do wiadra, będą brzmieć jak z wiadra. System tu w żaden sposób nie pomoże. Ogólnikowo mówiąc, efekt na Narodowym zawsze będzie niezadowalający w porównaniu z tym, co można by osiągnąć w miejscu przystosowanym do imprez muzycznych.
Stadion Narodowy nie został zaprojektowany pod wydarzenia dźwiękowe i jest kompletnie nieprzygotowany do grania. Jest w nim pełno betonu, plastiku i szkła - to wszystko odbija dźwięk, który się kotłuje i kumuluje. Do tego łukowe kształty, tak charakterystyczne dla stadionów, też nie są korzystne dla akustyki miejsca. Bo tak jak dzieje się w zwierciadle, dają efekt soczewki. To powoduje, że mamy ogniska, w których skupia się najwięcej odbitego dźwięku. A betonoza narodowego dodatkowo to kumuluje.
Niestety, nie ma prostej metody, żeby to naprawić. Zrobienie głośniej sprawy nie załatwi, bo im głośniej gramy, tym głośniej Stadion będzie odpowiadać dźwiękiem odbitym i tym gorzej słychać muzykę. Dlatego nie można liczyć na to, że uda się zrobić dobry koncert z małą liczbą głośników. Bo jeśli zagra się na nich bardzo, bardzo głośno, to nie da się tego potem zagłuszyć. To jest wyścig, którego nigdy nie wygramy.
Może pomóc odpowiednie rozlokowanie nagłośnienia - mam tu na myśli rozłożenie większej liczby głośników grających na mniejszą skalę. Tak można wpłynąć na czytelność i zrozumiałość granego dźwięku. Bo kiedy głośników jest więcej, nie muszą grać tak głośno. Im więcej postawimy głośników na Stadionie i zagramy nimi trochę ciszej, tym bardziej uczestnik koncertu będzie w tak zwanym polu bezpośrednim. Pole bliskie to takie, w którym my słyszymy przede wszystkim dźwięk z głośnika, a pole dalekie to dźwięki odbite i wracające. To tam mamy do czynienia ze słabą czytelnością i zrozumiałością mowy, rozmyty dźwięk, o którym wspominałem.
Dlatego też różne koncerty brzmią lepiej niż inne, przy czym to nie łączy się wyłącznie z tym, czy ktoś gra lepiej albo gorzej. Jeśli zespół gra tam tylko z głośnikami z prawej i lewej strony sceny, a nie dorzuci do tego żadnych linii opóźniających, to będzie dramat. Wychodzi na to, że jedyna metoda to jest granie rozważne: z gęstą siecią głośników i możliwie cicho. Oczywiście wszyscy mnie zaraz zjedzą, bo przecież koncerty są od tego, żeby było głośniej - tak, ale nie przegłośno.
Generalnie chodzi o to, żeby Stadion więcej dźwięków pochłaniał lub rozpraszał, a jak najmniej odbijał. Tymczasem PGE Narodowy to jedno wielkie odbicie - każdy schodek, każda kondygnacja trybuny - to wszystko odbija dźwięk, a powinno go absorbować. Im więcej jest odbicia, tym dłuższy czas pogłosu i więcej dźwięku odbitego w stosunku do dźwięku bezpośredniego.
Porządne wytłumienie tego to tak ogromna inwestycja, że nie wiem, czy ktokolwiek byłby w stanie to udźwignąć. To jakbyśmy chcieli zaaranżować na nowo całe wnętrze: tkaniny, podłogi, ściany, wykończenia, podsufitki. Pod kątem akustycznym, to wszystko trzeba by położyć od zera, bo potrzebne są do tego odpowiednie materiały dźwiękochłonne. Gdyby to działo się na etapie projektu i wykonawstwa, to można by to zrobić podobnym kosztem - ciągle ogromnym, ale podobnym.
Niestety, to jest polska choroba, że obiekty projektują często osoby, które nie konsultują się z branżą dźwiękową. A potem wszyscy liczą na to, że uda się to wyrównać mocnym sprzętem. A tego się nie da zrobić na czysto - jeśli akustyka jest zbyt intensywna, za długi jest czas pogłosu, zwierciadła i rezonanse - żaden sprzęt tego nie poprawi.
Pod tym względem całkiem niezła jest strefa golden circle (bezpośrednio przed sceną - przyp. red.), bo tam jest stosunkowo najmniej odbić. Sam się śmieję, że idealnie jest stać tam, gdzie ulokowano budkę akustyka. Bo on tam pracuje i miksuje tak, żeby dla niego wszystko brzmiało dobrze. Potencjalnie tam zatem będzie najlepiej słychać muzykę. Ale to nie jest jedyne rozwiązanie. Warto po prostu być w bliskim zasięgu głośnika. Oczywiście te ustawienia się zmieniają w zależności od grającej grupy. Na pewno głośniki zawsze stoją przy scenie. Tylko należy pamiętać, żeby nie stać też za blisko - przy przedniej barierce pomiędzy miejscami oddalonymi choćby dwa metry dźwięk inaczej się odbiera, więc to miejsce dyskusyjne. Co dalej - na płycie najczęściej jest linia opóźniająca głośników, mniej więcej w 2/3 długości i rozchodzi się na trybuny. Fajnie pod względem akustycznym jest też na początku tylnej trybuny, tylko uprzedzam - tam będzie problem z widocznością.
Dużo koncertów na Narodowym było zrobionych na wysokie C, ale nie mam dostępu do dokumentacji wszystkich imprez, więc trudno mi wyrokować - nie chciałabym nikogo skrzywdzić. Trzeba pamiętać, że koncerty między sobą się różnią - m.in. zastosowanym systemem, tym, jak wygląda rozłożenie siatki głośników, ale i też kompetencjami realizatora dźwięku, oraz materiałem muzycznym. Nawet przy podobnym zestawie nagłośnieniowym, wszystko jest zależne właśnie od realizacji dźwięku. System może być przygotowany najlepiej, jak się da, ale zawieść może właśnie realizator, który źle zrobi miks dźwięku.
Sporo też zależy od tego, z jakim materiałem się pracuje. Jeśli na Narodowym zagra Andrea Bocelli, to dźwięk będzie łatwiej opracować - bo jest z nim orkiestra, która lubi długi pogłos. I tak, jak Bocellemu pogłos na PGE Narodowego nie będzie przeszkadzał, tak kiedy wyjdzie tam mocna grupa rockowa albo jakieś techno, to już niestety publiczności łeb urywa. A przecież to ten sam system i te same warunki do grania.
Jeżeli ktoś powie, że na Bocellim było tak ładnie, a na Rammsteinie było do dupy, to powinien wiedzieć, że na Rammsteinie jest taka sama top liga. A nawet najlepsza, jaka może być, bo oni mają naprawdę najlepszy system nagłośnieniowy na świecie. Kupili sobie własny i z nim jeżdżą, żeby się nie bawić w żadne drobiazgi. Ale grają głośną muzykę, która na Stadionie z takim pogłosem będzie bardziej bolała niż Boccelli, który będzie ładnie płynąć razem z dźwiękiem odbitym. To brzmi pięknie samo z siebie.
Ta znienawidzona przez wielu ludzi budka akustyka, która zazwyczaj stoi na środku (albo - ku mojemu zadowoleniu - lekko skoszona w lewo lub prawo, albo nawet są dwie - jedna w prawo, druga lewo) jest ważnym miejscem. Tam realizator miksuje dźwięk. Ona więc tam stoi nie po to, żeby zasłaniać uczestnikom koncertu widok. Warto wiedzieć, że gdyby jej tam nie było, to mielibyśmy do czynienia z sytuacją, w której niewidoma osoba próbuje namalować obraz. Nie da się realizować, nie słysząc efektu dźwiękowego. Dlatego nie robi się tego zdalnie, nie robi się tego z realizatorki umieszczonej poza przestrzenią dla publiczności.
Często na salach widowiskowych i wielofunkcyjnych, które mają kabinę realizatorki, pyta się zespoły, dlaczego nie chcą stamtąd realizować, tylko ze środka widowni. Bo tam są inne warunki akustyczne i to, co się tam miksuje, nie ma zupełnie nic wspólnego z tym, co ludzie słyszą na stadionie lub na sali. To jest zawsze układ złożony: to co my wypuszczamy z miksera, realizując dźwięk, to nie jest to, co ludzie słyszą. Dlatego musimy być tam, gdzie są ludzie, żeby korygować dźwięk tak, żeby to było dla nich akceptowalne i dobre. Słuchanie na słuchawkach tego samego miksu daje zupełnie inne wrażenia.
Najprostsza sytuacja: mała sala w domu kultury. Jest zestaw: gitara elektryczna, klawisz, perkusja i wokal. My, nagłaśniając w takim miejscu, tak naprawdę nie nagłaśniamy tylko dogłaśniamy, bo perkusja jest bardzo głośna. Troszkę ją dopychamy, gitary elektrycznej prawie nie otwieramy, bo z pieca gra wystarczająco głośno - chyba że ktoś gra na podłodze, ale przy klasycznym układzie, ten piec gitarowy na taką salę wystarcza i praktycznie się tej gitary prawie nie otwiera. Trzeba dać bardzo dużo wokalu i klawisza, bo klawisz nie ma żadnego głośnika, więc go prawie nie słychać. Gdybyśmy włożyli słuchawki albo nagrali, to co wychodzi z miksera, to mielibyśmy tam: wokal, klawisz, troszkę perkusji i prawie nic z gitary. Ludzie mogliby uznać, że to zostało dziwnie nagłośnione. A nagłośnione zostało właśnie dobrze: my słyszymy tylko część tego, co w rzeczywistości tam było. Czym innym jest ten sygnał, który wychodzi z konsolety, a czym innym to, co my słyszymy. Przetwornikiem są głośniki i pomieszczenie, w którym gramy. I dlatego trzeba realizować właśnie w tym pomieszczeniu, bo inaczej realizator działałby po omacku.
Praktycznie można powiedzieć, że każdy zespół ma swojego realizatora. Przygotowanie systemu koncertowego to jest jedna rzecz, a realizacja, czyli miks, to rzecz osobna, którą zawsze zajmuje się człowiek od zespołu. Realizator zna piosenki i wie, gdzie jest potrzebny większy czy mniejszy pogłos, gdzie włączyć delay, gdzie użyć jakiegoś dodatkowego efektu, w którym momencie gitara gra solo i trzeba ją zrobić głośniej itd. Realizator zespołu jest potrzebny, bo panuje nad miksem, albo powiedzmy aranżem. Bo realizator jest także aranżerem - bo jeśli nie otworzy gitary elektrycznej na solówce, to nie będzie jej słychać. Ma wpływ na to, co rzeczywiście słychać.
To też jest prawda, ale to zmiana, która gdzieś w 95 proc. idzie w dobrą stronę. Pusta sala jest bardziej żywa akustycznie, więcej odpowiada i bardziej huczy. Natomiast z widownią jest już dużo lepiej. Kiedyś usłyszałem fajną definicję publiczności: to element akustyczny pochłaniający dźwięki, który ma własną ocenę sytuacji. Wpuszczając ludzi, poprawiamy chłonność pomieszczenia - wtedy część dźwięku odbitego jest wytłumiona i jest lepiej niż na próbie. Raczej nie zdarza się, żeby ludzie weszli i było gorzej. Zazwyczaj jest raczej lepiej.
Mirosław Michalak - realizator dźwięku, absolwent Reżyserii Dźwięku na Wydziale Fizyki UAM w Poznaniu. Od ponad dwudziestu lat w branży nagłośnieniowej, uczestniczył w wielu największych produkcjach dźwiękowych w Polsce, zarówno jako konsultant, jak i realizator.