Zaczęło się od suspensu. We wtorek 8 sierpnia, czyli dzień przed wyczekiwanym i wyprzedanym koncertem The Weeknd na Stadionie Narodowym, dostałam jakże niespodziewanego mejla od organizatora: "Niestety ze względu na zmiany produkcyjne Państwa miejsca zostały zmienione. Nowe miejsca oraz kody QR umożliwiające wejście na wydarzenie widoczne są w aplikacji". W przypadku miejscówek za sceną, a zatem bez widoku na front sceny i stadion, trudno mówić o "niestety". Ten bilet kosztował 221 zł.
Po spojrzeniu na mapę zmiana okazała się raczej kosmetyczna, bo z sektora K11 i pierwszego rzędu na dolnej trybunie zostałam przesadzona niżej, na sąsiadującą trybunę w sektorze D9, ale w jednym z najwyższych rzędów. Spodziewając się tego, że spędzę dwie godziny na wpatrywaniu się w techniczne rusztowania i krążących w takt obezwładniającego echa muzyki odbitej od betonowo-szklanej konstrukcji Stadionu Narodowego ochroniarzy, poczułam się zaskoczona widokiem ze swojej nowej miejscówki. Tak, tył sceny widziałam jak najbardziej, a jej frontu wcale. Mogłam sobie zatem podziwiać podłużny telebim z boku, albo jak tancerki i zespół wchodzą na podest i tyle. Okazało się też, że jednak sektory bezpośrednio za sceną zostały puste - chciwy kapitalizm jednak tak daleko nie zaszedł.
Uczciwie muszę też przyznać, że ekipa odpowiedzialna za scenografię i produkcję wydarzenia zadbała o to, żeby wszyscy uczestnicy imprezy mieli na co patrzeć niezależnie od tego, jak nędzne miejscówki im się na wyprzedanym koncercie trafiły. Przez całą długość płyty poprowadzono bowiem od głównej sceny podłużny podest z gigantyczną srebrną rzeźbą nagiej niewiasty pośrodku i wielkim świecącym balonowym księżycem na końcu. Po tej konstrukcji radośnie pląsały tancerki w białych, zwiewnych kostiumach i oczywiście sam artysta. Przez chwilę nawet pomyślałam, że nie jest tak źle, bo widzę zdecydowanie więcej, niż się spodziewałam. Taktycznie rozplanowane efekty świetlne z reflektorów po dwóch stronach podestów robiły tak zwaną robotę, przewidziano też buchające płomienie (ale umówmy się, po koncertach Rammsteina takie fajerwerki na mnie szczególnego wrażenia nie robią) a przy okazji dostaliśmy świecące opaski, więc cały stadion bardzo efektownie mrugał różnymi kolorami. To było bardzo ładne.
The Weeknd na Stadionie Narodowym fot. J. Bryczkowska / Gazeta.pl
A potem postanowiłam się przejść wzdłuż trybuny, żeby sprawdzić, gdzie słychać muzykę najlepiej, tzn. najmniej źle. Wtedy odkryłam, czego ze swojego miejsca nie widzę i poczułam się nabita w butelkę. Dekoracje na scenie głównej - srebrne atrapy miejskich wieżowców - były naprawdę wypasione i za nic ich na tym malutkim telebimie skierowanym w stronę mojej trybuny widać nie było. Serio, te najbardziej skrajne sektory przy scenie nie powinny trafić do sprzedaży, albo być JESZCZE tańsze, bo jednak 220 zł to nie jest mało pieniędzy. A tu człowiek dostaje mocno wybrakowane wizualnie doświadczenie. To gigantyczny minus, bo wszyscy wiemy, że jakość nagłośnienia na Narodowym może rozczarować, ogłuszyć lub ewentualnie wywołać napady depresji w przypadku osób, które wiedzą, czego nie słyszą. A na płycie pod sceną było jeszcze naprawdę dużo miejsca, może trzeba było sprzedać więcej biletów właśnie tam - za mniej szalone ceny.
The Weeknd na Narodowym fot. J.Bryczkowska / Gazeta.pl
Niemniej obserwując, jak szampańsko bawiły się osoby w moim sektorze, a do tego przypominając sobie, ile smętnych postaci chodziło wzdłuż Stadionu Narodowego z karteczką informującą o tym, że chętnie nabędą bilet, dochodzę do wniosku, że ludzie wykupiliby na ten koncert wejściówki nawet do garażu pod sceną. A naprawdę zebrany tłum wyglądał wręcz malowniczo. Kiedy wchodziłam na Stadion, kolejka do sklepu z gadżetami (sprzedawali tam np. bluzy za 550 zł) ciągnęła na się kilkanaście metrów. Budka stała niedaleko głównej bramy, a ogonek kończył się w okolicy pobliskiego placu zabaw. Ba, licznie zebrana publiczność skutecznie przekrzykiwała system nagłośnieniowy, kiedy pan The Weeknd mówił, że nas wszystkich kocha, jak bardzo jesteśmy wspaniali albo np. bo zdjął maskę. Ich miłość do wykonawcy była wielka - tym bardziej czuję się oburzona, że skończył grać równo o 23 i żadnych bisów nie było.
Słuchacze nawet przymknęli oko na to, że przed głównym występem na telebimach poleciał zwiastun serialu "Idol", w którym muzyczna gwiazda wieczoru gra główną rolę. Sęk w tym, że produkcja ma wyjątkowo nędzne recenzje - ocena od recenzentów na Rotten Tomateos wynosi 18 proc. (nawet "Meg 2: Głębia" z gigantycznymi rekinami i Jasonem Stathamem na małym skuterku wodnym ma więcej) i 41 proc. od widzów. Publiczność na Narodowym zapomniała o tym niezgrabnym lokowaniu produktu jeszcze zanim rozległy się pierwsze takty, bo już było widać muzyków kierujących się na swoje pozycje. Tutaj faktycznie sektory "bez widoku" służyły za sygnalistów, bo mieliśmy wgląd na backstage.
Już w trakcie supportu wiedziałam, że akustyka w moim sektorze szałowa nie jest. Basy bzyczały i rozchodziły się drganiami w glebie, wokale skrzypiały, a reszta dźwięków rozlewała się ogłuszającym echem. Jak swego czasu mi opowiadał zawodowy akustyk, Stadion Narodowy to miejsce najodpowiedniejsze na koncerty muzyki sakralnej, zatem najmilszym dźwiękiem dla uszu były wiwaty tłumów, które elegancko się rozchodziły w przestrzeni. Ale kiedy entuzjastyczne fanki wpadały w ekstazę, to już trzeba było zakrywać uszy.
W przypadku The Weeknd było lepiej, ale nie jestem pewna, co dokładnie artysta mówił do nas przez mikrofon przez większość czasu. Statystycznie rzecz biorąc, jestem przekonana, że poza tekstami piosenek, najczęściej wymienianym przez niego słowem bez wątpienia było "Warsaw", czasem "Poland". Publiczność reagowała na to fantastycznie, a ta radość była naprawdę zaraźliwa. Wszyscy doskonale sobie radzili ze śpiewaniem kolejnych kawałków, ale ja ze smutkiem muszę powiedzieć, że nie miałam cienia szansy docenić kunszt zespołu. Gdybym na telebimie nie zobaczyła saksofonisty, to bym nie wiedziała, że grał. Naprawdę fajna solówka na gitarze dosłownie zaswędziała mnie w uszy - milion razy lepsze wrażenia dźwiękowe zapewniają mi głośniki w samochodzie mojej mamy. A The Weeknd to akurat wykonawca, którego muzyki najfajniej się słucha głośno, bo dobrze buja do zabawy. Podkreślę jednak, że względem atmosfery koncert był serio wystrzałowy, nie zauważyłam, żeby ktoś na trybunach naprawdę siedział. Ale w uszach tak mi nie piszczało nawet po występach Metaliki, Iron Maiden, Slayera, Behemotha czy Rammsteina.
Postanowiłam jednak sprawdzić, czy na pewno na pewno trafił mi się najgorszy sektor dźwiękowy i okrążyłam środkowe trybuny. W trakcie tego eksperymentu ustaliłam, że dźwięk najmniej boli w uszy tak mniej więcej w środkowym sektorze. Tam też był najfajniejszy widok. A gdybym wydała kilka stów na trybunę vis a vis sceny, byłabym poważnie wkurzona. Scenę tam zasłaniał niemal w całości ten wspaniały balonowy księżyc. Myślę, że ze swojego miejsca "bez widoku" widziałam jednak więcej.
The Weeknd na Stadionie Narodowym fot. Gazeta.pl
Najlepiej jednak muzyka moim zdaniem brzmiała w korytarzu prowadzącym do damskiego WC na wysokości pierwszego rzędu głośników - ale drzwi musiały być uchylone, żeby przefiltrować szumy. Redakcyjny kolega, redaktor Marcinkowski, który koncertu słuchał z luksusowej trybuny naprzeciwko sceny, utrzymuje, że tam dźwięk był fatalny i jego zdaniem najlepiej muzyka brzmiała przed stadionem brzy toi-toiach. Nie warto przepłacać.
Stadion Narodowy zdecydowanie powinien służyć za arenę dla jakichś morskich dyscyplin, oczywiście nie dlatego, że stoi zaraz obok brzegu Wisły. Konstrukcja wyjątkowo podatna jest na nabieranie wody. A że 9 sierpnia w Warszawie padał ulewny deszcz, spodziewałam się, że płyta stadionu będzie pokryta siecią malowniczych kałuż. Przypomnijmy, że kiedy w czerwcu na Narodowym grali Red Hot Chilli Peppers, dach był otwarty i napadało do środka, przez co uczestnicy brodzili mniej lub bardziej radośnie w deszczówce.
Pojawiły się tłumaczenia, że przy wydarzeniu z tak dużą liczbą uczestników dachu nie można było zamknąć z powodu przepisów przeciwpożarowych. Ciekawe, że teraz takiego problemu nie było. Ironicznie jednak się okazało, że zamknięcie zadaszenia niekoniecznie pomogło. Już wracając z koncertu, podsłuchałam innych uczestników, którzy sobie opowiadali, że dach przeciekał i woda kapała na dmuchany księżyc. Faktycznie, po koncercie zauważyłam, że jest podejrzanie sflaczały. Zrobiłam zdjęcie na dowód.
The Weeknd na Stadionie Narodowym - przemoknięty balon fot. J.Bryczkowska / Gazeta.pl
Wspominałam już, że świecące opaski zapewniły miłe dla oka efekty wizualne, ale te małe urządzenia to kłopotliwa sprawa. Są teoretycznie jednorazowe, bo zaprogramowane pod konkretny koncert i nie przydadzą się na innych imprezach, składają się do tego z materiałów trudnych do recyklingowania. Pochwalić zatem należy organizację imprezy, bo obsługa zbierała od uczestników opaski po koncercie. Żeby nie było, że tylko narzekam, to powiem, że zapiekanka z okienka na stadionie była całkiem zjadliwa, a spacer po zamkniętym moście do centrum miasta to bardzo miłe przeżycie, kiedy nie ma ludzi z racami naokoło.
Uczciwie przyznam, że kupując najtańszy bilet na ten koncert, nie spodziewałam się, że będę bawić się dobrze. Skoro jednak się spodziewałam, że nic nie zobaczę, a usłyszę same bzyki podobne do niczego, to nie jest aż taka niespodzianka, że miałam niezły ubaw. Niskie oczekiwania to jednak klucz do sukcesu, kiedy idzie się na koncert na Stadionie Narodowym.