"Prawdziwa radość pojawiała się wtedy, gdy nie zostało się zabitym" - Maria Fredro-Boniecka, Wiktor Krajewski "Łączniczki"

Powstanie warszawskie jest dokumentowane pracami historyków, jak też bezcennymi wspomnieniami uczestników i świadków walk. Wśród nich niebłahą rolę odgrywały łączniczki czy sanitariuszki, często czternasto, piętnastoletnie. Dziewięć ich opowieści wypełnia książkę "Łączniczki. Wspomnienia z powstania warszawskiego" Marii Fredro-Bonieckiej i Wiktora Krajewskiego. O książce pisze Janusz R. Kowalczyk, Culture.pl.

Dojrzewanie córek z tak zwanych dobrych domów: lekarzy, profesorów czy przemysłowców, uczennic renomowanych szkół (w latach niemieckiej okupacji skazanych, niestety, na tajne komplety) było zarazem modelową edukacją patriotyczną. Represje wroga, polegające na zastraszaniu mieszkańców podbitego kraju codzienną możliwością utraty życia, rodziły w młodych umysłach determinację, żeby się owym, narzucanym z pozycji brutalnej siły "porządkom" przeciwstawić. W miarę własnych możliwości.

Dziewczyny czy, jak wtedy o nich mówiono dziewczęta, wychodząc z dziecięctwa, uczyły się tak zwanej prozy życia. Jedna z harcerek wraz z koleżankami zorganizowała pomoc w przeprowadzaniu starszych ludzi przez oblodzoną kładkę. Zastęp zamiast pochwały za wielogodzinny trud, został skrytykowany przez zwierzchność za organizacyjne fiasko "pary w gwizdek" - oblodzoną kładkę wystarczyło posypać piaskiem.

Obserwowane na co dzień okrucieństwa czasu wojny sprawiały, że młodzież tym chętniej angażowała się w konspirację, zasilając Szare Szeregi i Armię Krajową. Możliwości zbrojnego oporu wobec znienawidzonego wroga były jednak nikłe z powodu niedostatku uzbrojenia. Walczyć wypadało więc najczęściej tak zwanym sposobem.

Szkolenia wojskowe miały na celu wyrobienie odruchu bezwarunkowej dyscypliny. Jedna z dziewczyn otrzymała polecenie dostarczenia rozkazu. Kiedy w przewidywanym czasie nie wróciła, w ślad za nią wysłano drugą łączniczkę.

Dziewczyny spotkały się po drodze i wróciły razem, meldując wykonanie zadania. Jakież było zdumienie tej drugiej, gdy usłyszała kategoryczne: "W tył zwrot!'. Ona polecenia nie wykonała - musiała przejść tam i z powrotem po 15 kilometrów, z takim samym rozkazem, który wcześniej dostarczyła już jej koleżanka.

Zanim ogłoszono godzinę "W", niepozorne nastolatki jeździły po kraju z meldunkami, przewoziły uzbrojenie, szkoliły się w pomocy medycznej, niekiedy i w strzelaniu. Ich młodociany, albo i dziecięcy jeszcze wygląd był w wielu przypadkach pomocny - mogły uniknąć niemieckich rewizji. Ryzykowały jednak życiem, co w zniewolonym kraju, gdzie każdego dnia można je było stracić na skutek widzimisię pierwszego lepszego żołdaka w niemieckim mundurze, nie miało wtedy - jak przyznają po siedemdziesięciu latach - szczególnego znaczenia.

Ryzkowne zadanie miała jedna z łączniczek, wysyłana (z "ubezpieczeniem" kolegi równolatka) z ostrzeżeniami do ludzi, o których wiedziano, że współpracują z Niemcami. Wyrok podziemnego państwa musiała dostarczyć osobiście, do rąk własnych delikwenta. Jeśli potem zaprzestawał swoich praktyk, wykonanie kary śmierci umarzano.

"Najbardziej zapamiętałam jeden przypadek. Zaniosłam wyrok do volksdeutscha, który był stróżem w Łazienkach. Mieszkał w suterenie przy ul. Szwoleżerów. Otworzyła mi żona, jego nie było. Zatrzymywała mnie, mówiąc, że mąż zaraz przyjdzie. Czekałam na niego jakieś piętnaście minut. Ona gotowała obiad, dzieci zdążyły już wrócić ze szkoły. Gdy dzieci zaczęły radośnie wołać: 'Tata idzie', szybko wyszłam na schody, żeby tam mu to dać. Okropnie się wtedy czułam. Zazwyczaj od razu wręczałam zawiadomienie skazanemu, mówiłam do widzenia i już. A tu musiałam czekać, patrzeć na tę żonę, na dzieciaki, na tę biedę w ich mieszkaniu. A on ponoć wydawał Żydów."

Bywało, że w jednej rodzinie brat, siostra, rodzice należeli do rozmaitych grup oporu, o czym, oczywiście, wzajemnie się nie informowali. Obowiązywała pełna konspiracja. Okupacyjna przynależność do zbrojnego podziemia w jednej i tej samej rodzinie ujawniała się dość często przypadkiem, a bywało, że długo po wojnie.

Każda z zebranych w książce opowieści zasługuje na szczególną uwagę z racji swojej niepowtarzalności, choć wszystkie łączy wiele wspólnych elementów, a niektóre się wręcz dopełniają. Jedna z łączniczek podaje pseudonim dowódcy: "Żyd", z którym w zmiennych okolicznościach powstania straciła kontakt. Jego dalszy los, niestety smutny - zmarł wkrótce po trafieniu kulą w oko - dopowiada w swojej relacji inna z konspiratorek.

Kilka wspomnień przywołuje całkiem rozbieżny sposób podejścia walczących stron w kwestii przestrzegania praw wojennych. "Gdy przejechał niemiecki wóz Czerwonego Krzyża po swoje ofiary, powstańcy przerwali ogień. Nie padł ani jeden strzał, żeby Niemcy mogli w spokoju zabrać swoich". Kiedy relacjonująca to sanitariuszka ruszyła później po rannych kolegów z biało-czerwonymi opaskami, Niemcy bez pardonu zaczęli do niej strzelać.

"Na terenie Warszawy były strzeżone obozy dla jeńców niemieckich. Mieli bardzo dobre warunki, dostawali jedzenie takie samo jak nasze wojsko. Nawet przyjeżdżał do nich fryzjer i ich strzygł. Ich zachowanie natomiast w stosunku do polskich więźniów było zupełnie inne. Gdy Niemiec był ranny, to otrzymywał pomoc, był operowany. Kolega na Starym Mieście leżał łóżko w łóżko z rannym niemieckim oficerem. Gdy Niemcy po zdobyciu Starówki weszli do tego szpitala, chcieli z miejsca wszystkich pacjentów wystrzelać, no i ten Niemiec się postawił: '- Nie wolno wam nikogo tu zabijać, bo oni mi uratowali życie. Zrobili mi operację, jak każdemu polskiemu żołnierzowi'. I w ten sposób ocalił cały szpital."

Zdarzały się z rzadka i takie, potwierdzające regułę, wyjątki. Bohaterki tej książki prawie jednogłośnie mówią o swoim szczęściu, które pomogło im ocalić życie w sytuacjach, jak to się mówi, nie do pozazdroszczenia. Im się udało i po siedemdziesięciu latach mogą wrócić do wspomnień.

"Pamiętam też radość podczas wojny. U mnie na punkcie sanitarnym, który prowadziłam w domu, leżał przyjaciel. Lekarz stwierdził, że trzeba mu amputować nogę. Zobowiązałam się, że ją uratuję. I udało mi się. To była wielka radość. Ale prawdziwa radość pojawiała się wtedy, gdy nie zostało się zabitym. Radość czułam, gdy wyszłam z kanałów i zobaczyłem, że stoją domy. Były co prawda uszkodzone, ale ludzie chodzili normalnie, kobiety w sukienkach, umalowane, ładnie uczesane. Uśmiechnęłam się, że życie wraca do normy. Tyle, że to wcale nie była norma."

Tropicieli historii może zainteresować w "Łączniczkach" kilka spostrzeżeń na temat ludzi, którzy kierowali powstaniem warszawskim. Jedna z łączniczek miała bezpośredni kontakt z generałem Antonim Chruścielem "Monterem". Inną zdumiała niepozorna sylwetka Tadeusza Komorowskiego "Bora", z którym miała przelotną styczność.

Zaletą tej książki nie są opisy osiągnięć militarnych, choć odżywają w niej chwile powstańczej euforii po zdobycia gmachu PAST-y. "Łączniczki" najwięcej mówią nam o tkance codziennego życia za niemieckiej okupacji, w czasie powstania warszawskiego. I po nim, gdy zapanowały stalinowskie "porządki".

Autorzy skorzystali ze wspomnień następujących konspirujących łączniczek i sanitariuszek:

 

Balbina Szymańska-Ignaczewska - "Basia",

 

Jolanta Mirosława Zawadzka-Kolczyńska - "Klara",

 

Wanda Traczyk-Stawska - "Pączek",

 

Bronisława Romanowska-Mazur - "Sosna",

 

Barbara Wilczyńska-Sekulska - "Penelopa",

 

Teresa Kuklińska-Tyrajska - "Basia",

 

Krystyna Królikiewicz-Harasimowicz - "Kryśka",

 

Maria Stypułkowska-Chojecka - "Kama",

 

Zofia Słojkowska-Krajewska - "Nelly".

Maria Fredro-Boniecka (1972) - dziennikarka, redaktorka i tłumaczka. Pracowała dla miesięczników: "Zwierciadło", "Sens", "Voyage" i "Harper's Bazaar". Obecnie w dwumiesięczniku "Esquire".

Wiktor Krajewski (1986) - dziennikarz i redaktor. Pracował dla agencji TVN News & Services, portalu Onet.pl, magazynów "K Mag", "Gala", "Kobieta i Życie". Obecnie w dwutygodniku "Party. Życie Gwiazd", w którym publikuje wywiady i redaguje rubrykę towarzyską. Jedną z bohaterek książki jest jego babcia.

Maria Fredro-Boniecka, Wiktor Krajewski "Łączniczki. Wspomnienia z powstania warszawskiego", Wydawnictwo W.A.B., Warszawa 2015

 

E-book jest dostępny tutaj >>

Janusz R. Kowalczyk - krytyk teatralny i literacki. Redaktor Culture.pl od 2009 - zajmuje się literaturą. Studia: teatrologia i filmoznawstwo UJ, studium scenariuszowe PWSFTViT. Satyryk Piwnicy pod Baranami (1978-1987), recenzent teatralny "Rzeczpospolitej" (1990-2009). Laury: Nagroda im. Prof. Zbigniewa Raszewskiego, stypendium literackie ministra kultury i dziedzictwa narodowego. Autor książki (o Piwnicy pod Baranami i nie tylko) "Wracając do moich Baranów", Wydawnictwo Trio, Warszawa 2012.

embed

Łączniczki. Wspomnienia z Powstania Warszawskiego

w okazje.info