Książka w formie e-booka jest dostępna na Publio.pl >>
W większości krajów świata uosobieniem niewyobrażalnego bogactwa jest Bill Gates. Dla mojej mamy była to rodzina Rockefellerów. "Uważasz, że kto ja jestem - pani Rockefeller?" - taka zawsze była jej reakcja na żądania przekraczające nasze możliwości finansowe. W Polsce symbolem takiej zamożności jest Jan Kulczyk. Kilka lat temu, kiedy szedłem z nim przez średniowieczny wrocławski rynek, sam widok tego niepozornego człowieka z modnym kilkudniowym zarostem i prostymi, opadającymi na kołnierz włosami, przyciągał wiele ciekawych spojrzeń. "Miło pana widzieć. Planuje pan wykupienie połowy miasta?", zażartował jakiś człowiek na widok nadchodzącego Kulczyka. Ale chociaż Kulczyk od dawna jest najbogatszym Polakiem, to sposób, w jaki doszedł do wielkich pieniędzy, i rola, jaką odegrał on i inni miliarderzy, znajdujący się na szczycie finansowej piramidy, bardzo się rożni od drogi przebytej przez innych ludzi sukcesu: zarówno takich jak Bill Gates w Stanach Zjednoczonych, jak i oligarchów zamieszkujących kraje byłego Związku Radzieckiego. To właśnie te różnice pomagają wytłumaczyć, dlaczego Polska jest jednym z demoludów, którym udało się osiągnąć spektakularny sukces. Trudno zaprzeczyć - Kulczyk jest bogaty, ale jego pozycja nie jest tak potężna jak pozycja, którą szczycą się prawdziwi oligarchowie w innych krajach byłego socjalizmu. Według rankingu najbogatszych Polaków w 2014 roku, opublikowanego przez miesięcznik Forbes, Kulczyk, urodzony w 1950 roku, wart jest 3,8 miliarda dolarów. To spora kwota, ale dość mizerna w porównaniu z niektórymi mieszkańcami Europy Środkowej, okupującymi tego typu listy. Fortuna Kulczyka to około 0,73 proc. polskiego PKB - to co prawda nieco więcej niż 0,5 proc. PKB Stanów Zjednoczonych, kontrolowane przez Gatesa, ale jedynie ułamek części majątku narodowego, jaką kontrolują inni regionalni potentaci. W sąsiedniej Republice Czeskiej Petr Kellner zaistniał, kierując funduszem inwestycyjnym w czasie kontrowersyjnego programu prywatyzacji kuponowej. Teraz stoi na czele imperium wartego 10,4 miliarda dolarów, działającego głównie w sektorze bankowym i ubezpieczeniowym. Jego majątek to 5 proc. PKB jego kraju. Na Ukrainie Rinat Achmetow, czołowy oligarcha tej byłej radzieckiej republiki, działający głównie w przemyśle węglowym i stalowym i operujący przede wszystkim na niespokojnym wschodzie kraju, zgromadził fortunę wartą 12,2 miliarda dolarów. To 6,8 proc. ukraińskiej gospodarki.(...)
W Polsce od lat 90. funkcjonuje powiedzenie, że aby się dorobić, pierwszy milion trzeba ukraść. Jan Kulczyk śmieje się, że on ukraść nie musiał - po prostu dostał go od ojca. Pochodzący z Pomorza Henryk Kulczyk, podczas II wojny światowej żołnierz Armii Krajowej, opuścił Polskę w 1956 roku, po tym, jak popadł w konflikt z władzami, działając "w wełnie" (skupował ją i prowadził hurtownię). W Niemczech Zachodnich, dokąd wyjechał, Kulczyk senior założył firmę importującą z Polski grzyby, jagody i płody rolne; później zaczął sprzedawać w Polsce niemieckie maszyny rolnicze.
Był to taki rodzaj działalności, dzięki któremu starszy z Kulczyków stał się postacią niezwykle cenną dla cierpiących na deficyt finansowy władz komunistycznych. I wymagał relacji - zarówno z rządzącymi Polską aparatczykami, jak i biznesem niemieckim.
- Ojciec bardzo łatwo nawiązywał kontakty i zdobywał zaufanie - tak mówi o nim syn. Henryk Kulczyk stał na czele polsko-niemieckiej organizacji biznesowej. - Bycie prezesem takiej organizacji automatycznie oznaczało, że musiał mieć bardzo dobre kontakty.
Ten talent do nawiązywania i utrzymywania dobrych stosunków z ludźmi, także z tymi z "wierchuszki", Kulczyk senior przekazał synowi. W 1977 roku Jan Kulczyk, ze świeżutkim doktoratem, przeniósł się do Niemiec, aby tam się uczyć od ojca prowadzenia biznesu.
Chociaż Kulczyk nie jest politykiem i nigdy nie interesowały go żadne oficjalne funkcje, ma iście polityczny talent traktowania z atencją tych, którzy są dla niego ważni. W czasie mojego dziesięcioletniego pobytu w Polsce nasze drogi przecięły się nieraz i nigdy nie szczędził uwagi człowiekowi co prawda z nizin, ale dysponującemu wielce cennym zasobem - łamami w gazecie Financial Times.
Pod koniec lat 70. kontakty, jakie ojciec i syn nawiązali zarówno w Niemczech, jak i w Polsce, pozwoliły im na zarabianie naprawdę sporych pieniędzy. Wtedy właśnie cierpiący na chroniczny brak funduszy polski rząd odsunął na bok wszystkie twierdzenia o złu, jakim jest kapitalizm, i zaczął otwierać kraj na firmy będące własnością Polaków mieszkających za granicą. Kulczykowie byli jednymi z pierwszych, którzy z tej możliwości skorzystali - w 1981 roku założyli firmę Interkulpol. Setki takich firm, które jak grzyby po deszczu wyrosły w latach 80., miało w nazwie przedrostki lub przyrostki "inter" lub "pol".
Obecnie Kulczyk dużo czasu spędza w podróży, ale historię o tym, w jaki sposób stał się jednym z najbogatszych ludzi w Polsce, opowiada w przytulnym gabinecie w warszawskim biurze przy ulicy Kruczej. Za szarymi kanapami stoi na sztalugach pojedynczy obraz przedstawiający wnętrze katedry w Antwerpii, autorstwa przedstawiciela flamandzkiego Renesansu, Pietera Neeffsa. Po korytarzach suną piękne asystentki z długimi włosami i jeszcze dłuższymi nogami.
Interkulpol zaczął od produkcji drewnianych domów, a potem rozszerzył działalność niemal na wszystko - od maszyn rolniczych po akumulatory samochodowe, szminki, dezodoranty i wodę kolońską, wytwarzane w państwowych fabrykach. Największym hitem okazała się pasta BHP, wykorzystywana do czyszczenia plam z oleju i farby. - Najwspanialsze było to, że rynek wchłaniał absolutnie wszystko - mówi Kulczyk. - To była pierwsza wyspa kapitalizmu w Polsce.
Te polsko-zagraniczne firmy, zwane polonijnymi, balansowały na krawędzi tolerancji partii wobec prywatnego biznesu. Co prawda dostarczały zarówno gotówkę, jak i towary konsumenckie, których państwowe fabryki nie były w stanie wyprodukować, ale w nieprzyjemny sposób przypominały o gospodarczej klęsce komunizmu. W połowie lat 80. na stanowisku szefa organizacji zrzeszającej te firmy Kulczyka zastąpił działacz partyjny, który w czasie wojny walczył u boku generała Jaruzelskiego. Największe zmiany nadeszły po roku 1989, kiedy tandetne, niby zachodnie produkty, wytwarzane przez firmy polonijne, musiały stawić czoła prawdziwej zachodniej konkurencji - najpierw w formie towarów kupowanych w Wiedniu i Berlinie, a następnie sprzedawanych na polskich ulicach, a po kilku latach kosmetyków, żywności i zabawek produkowanych już w Polsce przez zagraniczne koncerny. Niemal wszystkie firmy polonijne zbankrutowały. Ale te, którym się udało przetrwać, utworzyły jądro polskiej elity, które istnieje do dzisiaj. Zygmunt Solorz-Żak, konkurujący z Kulczykiem o tytuł najbogatszego Polaka, również zaczynał w latach 80., wysyłając paczki do Polski, a następnie importując używane samochody.
Dwóch najbogatszych Polaków dzieli wiele - różne były ich biznesowe drogi, pochodzenie, wykształcenie i zainteresowania. Każdy obraca się w innym środowisku. Jednak zarówno jeden, jak i drugi trafili na szczyt polskiej piramidy gospodarczej dzięki kilku bardzo intratnym transakcjom - takim jak zainwestowanie 6,6 miliona dolarów w udziały, których wartość wzrosła w ciągu dziesięciu lat do ponad miliarda.
Kulczyk był wystarczająco bystry, aby zrozumieć, że zmiany polityczne 1989 roku położą kres wcześniejszym - dobrze już wszystkim znanym - praktykom prowadzenia biznesu w Polsce. - Zauważyłem, że zaczynamy stawać się normalnym krajem i że wkrótce pojawią się normalne samochody, normalne domy - wspomina. Porzuciwszy szminki i dezodoranty, doktor Jan, jak mówią o nim współpracownicy, został pierwszym polskim przedstawicielem Volkswagena. Jak do tego doszło? Kulczyk rozejrzał się i zauważył, że inni bogaci rodacy rozchwytują prawa do reprezentowania Renault, Mercedesa i innych zachodnich marek. On jednak miał wejścia u największego niemieckiego producenta - wcześniej, w czasie pobytu kanclerza Helmuta Kohla w Polsce, Kulczyk wchodził w skład delegacji uczestniczącej w spotkaniach. Na jednym z nich powitał go niemiecki partner, z którym handlował maszynami rolniczymi. To właśnie on, brat przyszłego prezydenta Niemiec Johannesa Raua, przedstawił Kulczyka przedstawicielowi Volkswagena, będącego członkiem niemieckiej delegacji. Zatem gdy Kulczyk przyszedł do Volkswagena, przyszedł do przyjaciół. - Gdy później zwróciłem się do niego, wiedział, kim jestem i że chcę zostać importerem Volkswagena - mówi doktor Jan.
Kulczyk wygrał dla Volkswagena kontrakt na dostarczenie 3 tysięcy samochodów polskiej policji. - Kontrakt z policją był istotny dla początkującego inwestora, jakim wówczas byłem. To było moje pierwsze tak poważne zlecenie - wspomina. To wówczas ostatecznie zerwał z siermiężnym biznesem polonijnym.
Polski rząd chciał kupować samochody tylko u tych producentów, którzy mieli zamiar w Polsce inwestować. Kulczyk ściągnął dwóch najważniejszych ludzi z VW, Carla Hanna i Ferdinanda Piecha, którzy do Warszawy przylecieli własnym samolotem - co wtedy dla polskich przedsiębiorców było niemożliwym do wyobrażenia luksusem. - Mój dzisiejszy samolot jest 50 razy lepszy, to odrzutowiec - uśmiecha się Kulczyk. - Ale wtedy, w latach 90., był to dla nas szok.
Niemców zabrał do chylącej się ku upadkowi fabryki w Poznaniu, rocznie produkującej 200 samochodów dostawczych marki Tarpan i półciężarówek. - Było tam od 20 do 50 robotników, którzy młotkami wyklepywali tarpany. Powiedziałem: "Patrzcie, to ręczna robota".
Kulczyk przekonał gości optymistycznym planem wykorzystania potężnych, ale na wpół pustych hal fabrycznych do produkcji volkswagenów, obiecując w zamian kontrakt na dostawę 3 tysięcy wozów dla policji. Niemcy się zgodzili. Późniejszych kontaktów biznesowych Kulczyka z Niemcami z pewnością nie utrudniał fakt, że znał osobiście premier Hannę Suchocką, działaczkę "Solidarności", która w latach 1992-1993 stała na czele rządu. Przypadkowo była znajomą Kulczyka z uniwersytetu. - Wszyscy wiedzieli, że jesteśmy przyjaciółmi - mówi Kulczyk. - Powiedzmy sobie szczerze, to robiło wrażenie. Nie tylko w Polsce, ale i na świecie. Zostałem akurat szefem Polsko-Niemieckiej Izby Handlowej i kiedy jako członek delegacji rządowej towarzyszyłem Hannie w czasie jej zagranicznych wizyt nie byłem jakimś tam ubogim krewnym. Udało mi się znaleźć we właściwym miejscu; miejscu, w którym podejmowano decyzje.
Prestiż i bezpieczeństwo finansowe, zapewnione przez VW - na początku lat 90. Kulczyk sprzedawał 80 tysięcy samochodów rocznie - plus znakomite kontakty towarzyskie i biznesowe dały mu siłę potrzebną do szybkiego zbudowania swojego imperium. W 1993 roku, korzystając z dostępu do gotówki, jaki dawał VW, udało mu się za nieco ponad 6 milionów dolarów kupić państwowy browar Lech Browary Wielkopolski. W przetargu mogli uczestniczyć tylko polscy przedsiębiorcy, ponieważ rząd chciał wzmocnić polskich kapitalistów. Kulczyk chciał rozwinąć biznes piwowarski i wprowadzić firmę na warszawską giełdę. Obserwując ekspansję Carlsberga i Heinekena uświadomił sobie, że bez znaczącego partnera branżowego nie sprosta konkurencji. Zaczął rozglądać się za zagranicznym partnerem finansowym, co do dziś wielu ma mu za złe. Jego wybór padł na południowoafrykański koncern South African Breweries (SAB), firmę, która wówczas szukała sposobów na zagraniczną ekspansję.
W 1996 roku, z SAB jako partnerem, wziął jednocześnie udział w prywatyzacji innego browaru, Tyskie. Zrobił na tym interes, który zmienił go z bogatego Polaka w czołowego polskiego miliardera. Polskiemu rządowi bardzo zależało na sprzedaży Tyskiego - upadającego browaru z tradycjami sięgającymi 1629 roku. Zakłady znajdowały się na Śląsku, w samym centrum silnego ośrodka piwowarskiego, gdzie wciąż jeszcze żywe były niemieckie tradycje wypijania kufla pienistego lagera po zakończeniu kopalnianej szychty. Rząd już wstępnie zgodził się na sprzedaż firmy holenderskiemu Heinekenowi, za około 125 milionów dolarów. Ale Kulczyk dobił targu z SAB-em i zaproponował następujące rozwiązanie - stworzenie joint venture: 60 proc. stanowiły by jego udziały w Lechu, a pozostałe 40 proc. - całość browaru Tyskie. Ostateczna cena zależałaby od ceny zapłaconej za Tyskie - o ile transakcja zostałaby zawarta.
Afrykańczycy także skalkulowali cenę Tyskiego na 125 milionów dolarów. Usłyszawszy, że to Holendrzy są na czele wyścigu do browaru, Kulczyk zaczął naciskać na SAB-a, aby jeszcze raz wszystko przeliczyli. - Powiedziałem, że jeśli chcemy wygrać, to nie możemy zaproponować 5 milionów więcej. Musimy zaproponować 200 milionów dolarów. Uważali, że upadłem na głowę. Wytłumaczyłem im, że rynek rośnie, że mamy obiecujące perspektywy, a oni na to: "Jan, nasza rada nadzorcza nigdy tego nie zaakceptuje. Chociaż bardzo tego chcemy i choć zależy nam na wytransferowaniu pieniędzy z RPA" - opowiada polski miliarder. - Zależało mi wówczas na tym, aby za Tyskie zapłacili możliwie jak najwięcej. Im większa byłaby wartość tych 40 proc., tym więcej byłoby warte i moje 60 proc. Zrobiłem wszystko, żeby podbić cenę Tyskiego - wspomina Kulczyk. Afrykańczycy polecieli do domu, wciąż nieprzekonani do oferty. Ostatecznie jednak zwyciężyły obawy o stabilność polityczną w RPA po upadku apartheidu i SAB zdecydował się na transakcję, która jednocześnie miała być sposobem na transfer południowoafrykańskich pieniędzy do bardziej bezpiecznych sejfów w Europie Środkowej. Minister skarbu zainkasował pieniądze, a wartość udziałów Kulczyka w Lechu skoczyła do 300 milionów dolarów.
Pomimo wysokiej ceny Afrykańczycy byli bardzo zadowoleni. Ich szybko rosnące operacje w Polsce dawały roczną dywidendę w wysokości około 300 milionów dolarów, sprawiając, że cena kupna stała się mało istotna. Browary Tyskie i Lecha połączono w 1999 roku w Kompanię Piwowarską (która nabyła jeszcze białostockie Dojlidy). SAB jest dziś jej stuprocentowym właścicielem. KP produkuje najpopularniejsze polskie piwa oraz marki znane na świecie. W 2009 roku Kulczyk wymienił swoje udziały w joint venture, jakim była Kompania Piwowarska, na 3,8 proc. w firmie SABMiller; obecnie warte są ponad 2 miliardy dolarów. Bycie ogniwem przy lukratywnych prywatyzacjach stało się modelem dla innych poważnych transakcji Kulczyka. Znalazł się w samym centrum kilku ważnych operacji sprzedaży, zyskując sobie miano "Kluczyka" - i faktycznie, to on był kluczem do zawarcia kontraktu.
Inną jego znaną transakcją - chociaż nie tak spektakularnie rentowną - był udział w kontrowersyjnej prywatyzacji TP SA, państwowego monopolisty telekomunikacyjnego, w połowie lat 90. Kolejne rządy rozważały sprzedaż znacznych udziałów w TP SA; zainteresowani byli operatorzy zarówno z Francji, jak i z Włoch. Jednak działania te do niczego nie doprowadziły i zamiast tego, w 1998 roku, rząd wprowadził 15 proc. akcji spółki na giełdy w Warszawie i Londynie.
Pod koniec tysiąclecia spróbowano ponownie i tym razem Francuzi byli gotowi - mieli Kulczyka, który przyłączył się do konsorcjum. O jego wpływach politycznych krążyły legendy. Opisywał je później m.in. tygodnik Polityka. Sam Kulczyk zawsze zaprzeczał, jakoby jego kontakty skutkowały jakimiś szczególnymi przysługami. "Oprócz spotykania się z przedstawicielami biznesu znałem także wielu polityków, podobnie jak ludzi kultury, nauki, Kościoła. Nie tylko w Polsce, ale i za granicą", powiedział Kulczyk przed sejmową komisją śledczą, badającą praktyki stosowane w państwowej firmie paliwowej PKN Orlen (był znaczącym akcjonariuszem Orlenu). "Ludzie ci często pytają o moje zdanie. Wtedy mówię, jak oceniam sytuację gospodarczą z punktu widzenia sektora biznesowego. Nigdy nie wykorzystałem moich kontaktów z politykami dla swoich prywatnych interesów".
Nowy duet France Telecom i Kulczyk zrobił takie wrażenie na ministrze skarbu Emilu Wąsaczu, że ten zgodził się na sprzedaż 35 proc. TP S.A. obu partnerom - w przedsięwzięciu Kulczyk miał jedną trzecią, a Francuzi - resztę udziałów. Koniec końców konsorcjum przejęło 47,5 proc. spółki telekomunikacyjnej, płacąc rządowi około 4 miliardy dolarów - była to największa prywatyzacja w historii Polski.
Nowi francuscy właściciele podnieśli stawki za rozmowy telefoniczne, wyciskając coraz większe zyski z TP S.A., kurczowo trzymającej się swojej monopolistycznej pozycji, którą miała utracić na rok przed wstąpieniem Polski do Unii Europejskiej w 2004 roku. Nie godząc się na taki styl prowadzenia biznesu, Jan Kulczyk wycofał się z konsorcjum w 2005 roku. Za swoją rolę w sfinalizowaniu transakcji otrzymał zaledwie 50 milionów dolarów. Środki potrzebne na zakup jego udziałów w TP SA zostały pożyczone na rynkach międzynarodowych przy pomocy France Telecom.
W 2012 roku polska prokuratura oskarżyła dwóch członków kierownictwa firmy Kulczyka, Jana Wagę i Wojciecha Jankowskiego, o działanie na szkodę spółki, do którego miało dojść w czasie sprzedaży TP S.A.15. Jak dotąd sprawa nie doczekała się finału, a od 2012 roku postępowanie nie posunęło się nawet o krok.
Pod koniec lat 90. wiele z największych polskich prywatyzacji zostało zakończonych. Wraz z rosnącymi rozmiarami i płynnością warszawskiej Giełdy Papierów Wartościowych pojawiła się także większa skłonność do wyboru mniej politycznie kontrowersyjnej opcji, czyli sprzedaży należących do Skarbu Państwa akcji poprzez oferty publiczne.
Zmieniły się okoliczności i styl prowadzenia biznesu. Jan Kulczyk rozkręcił w międzyczasie biznes motoryzacyjny w Polsce (importował volkswageny, audi i od 1994 roku škody) - udziałów w operujących na tym rynku spółkach: Kulczyk Pon Investments BV oraz Škoda Auto Polska pozbył się dopiero z początkiem 2012 roku. W 1993 roku założył spółkę Autostrada Wielkopolska S.A. (AWSA), zapraszając do niej dużych akcjonariuszy, takich jak Elektrim czy Orlen, a później, w 2009 roku, spółkę Autostrada Wielkopolska S.A. II (AWSA II) i rozpoczął najważniejszy etap budowy autostrady A2. To wielki projekt realizowany w ramach partnerstwa publiczno- prywatnego z polskim rządem. Dziś odcinek Konin-Świecko jest gotowy. Zarządza nim spółka należąca do Kulczyka. A z Łodzi, szybkimi trasami, dojechać można aż do Portugalii. W latach 90. Kulczyk nabył też udziały, a potem przejął towarzystwo ubezpieczeniowe Warta.
Ważną transakcją Kulczyka był zakup udziałów w PKN Orlen, kontrolowanej przez państwo firmie paliwowej. Kulczyk Holding, firma inwestycyjna, w 2000 roku zaczęła skupować akcje Orlenu na rynku, ostatecznie kumulując 5,6 proc. spółki, co gwarantowało nieco ponad 10 proc. głosów na walnych zgromadzeniach akcjonariuszy.
Plan Kulczyka polegał na tym, aby - wykorzystując swoje wpływy - doprowadzić do fuzji pomiędzy Orlenem, węgierską firmą paliwową MOL oraz austriackim OMV. Ale koncepcja padła ze względu na opory polityczne, jakie budziła perspektywa utracenia kontroli nad Orlenem, w którym upatrywano jeden z klejnotów koronnych polskiego kapitalizmu i który oferował wiele lukratywnych posad dla politycznie ustosunkowanych kolegów. Cała sprawa zakończyła się także wciągnięciem Kulczyka w zakrojony na szeroką skalę skandal polityczny.
Chociaż Skarb Państwa - pośrednio i bezpośrednio - miał 28 proc. akcji Orlenu, udziały Kulczyka w połączeniu z jego umiejętnością sprawnego obracania się w środowisku politycznym zapewniały mu ogromny wpływ na strategię spółki. Lansowano wówczas pomysł, a była to także koncepcja Jana Kulczyka, aby Orlen kupił mniejszą państwową spółkę paliwową, Lotos. Chodziło o to, by zapobiec przejęciu Lotosu przez Rosjan (np. koncern Lukoil).
Kulczyk bał się utraty wartości swojego pakietu akcji Orlenu. Wydał na swoje udziały około 100 milionów dolarów i miał nadzieję, że w ciągu kilku lat tę kwotę potroi. Niestety, orzech okazał się zbyt twardy do zgryzienia, nawet dla niego. Orlen był spółką głęboko upolitycznioną, więc kiedy centrowo-prawicowy rząd utracił w 2001 roku władzę na rzecz byłych komunistów z Leszkiem Millerem na czele, nowa ekipa chciała, aby paliwowym gigantem - podobnie jak innymi ważnymi firmami - kierowali jej ludzie.
Nieporadna strategia pozbycia się ówczesnego prezesa Orlenu przez polskie władze polegała na zainscenizowaniu w 2002 roku spektakularnego, publicznego aresztowania. Dwa lata później ówczesny minister skarbu publicznie ogłosił, że u podłoża aresztu leżały powody polityczne. Skandal, jaki wówczas wybuchł, ostatecznie zmiótł ze sceny mocno już osłabioną administrację Millera.
W Sejmie powstała nadzwyczajna komisja śledcza, ale główną ofiarą okazał się nie kto inny, jak Kulczyk, który, starając się o kontrakt w sektorze elektroenergetycznym, nie miał nic wspólnego z Orlenem. Komisja zaczęła badać pogłoski o tym, że Kulczyk miałby chcieć sprzedać Orlen Rosjanom - czemu on stanowczo zaprzeczył. Z perspektywy czasu - i biorąc pod uwagę jego wcześniejsze pomysły na Orlen - wygląda to tak, jakby wciągnięcie go w tę aferę miało na celu podważenie jego reputacji i wiarygodności. Śledztwo ujawniło także, że w Wiedniu doszło do spotkania Kulczyka z byłym szpiegiem z KGB, Władimirem Ałganowem. Być może była to kolejna prowokacja służb. Jednym z projektów biznesmena był pomysł importowania do Polski taniej energii elektrycznej, stąd zorganizowanie przez współpracowników spotkania z szefem zespołu doradców w Ministerstwie Energetyki Federacji Rosyjskiej, którym okazał się Ałganow. W czasie mającego miejsce w lipcu 2003 roku rendez-vous w wiedeńskiej restauracji, Kulczyk miał rozmawiać z Ałganowem na temat spraw dotyczących energetyki. Po powrocie do Warszawy opowiedział o przebiegu spotkania premierowi Leszkowi Millerowi, a następnie poinformował o nim właściwe służby bezpieczeństwa.
Rok później najbogatszy człowiek w Polsce stał się głównym obiektem zainteresowania sejmowej komisji śledczej. Na jedno z posiedzeń nie mógł się stawić, ponieważ choroba zatrzymała go w Londynie; poza tym obawiał się o swoje bezpieczeństwo. Kiedy wreszcie dotarł do Polski, jego stawienie się przed komisją wywołało prawdziwe szaleństwo w mediach. Kulczyk godzinami składał zeznania, przekonując, że spotykając się z Ałganowem, nie zrobił niczego nagannego i że nie odegrał żadnej roli w aresztowaniu prezesa Orlenu. Ale cieszące się ogromnym zainteresowaniem śledztwo, które dokopało się do kontrowersyjnych materiałów na temat spotkania przedsiębiorcy z Millerem i Aleksandrem Kwaśniewskim, w czasie którego omawiane były sprawy paliwowego giganta, spowodowało, że od Kulczyka, do tej pory partnera pierwszego wyboru przy intratnych transakcjach, zaczęto się trzymać z daleka. Politycy unikali go, jak mogli; odwrócili się od niego nawet koledzy potentaci.
Książka w formie e-booka jest dostępna na Publio.pl >>
Od towarzyszy do kapitalistów
w okazje.info