Pamiętam czasy, kiedy książki kupowało się spod lady - mówi Tomasz Kołodziejczak [ROZMOWA]

Tomasz Kołodziejczak to autor, którego miłośnikom szeroko pojętej fantastyki przedstawiać nie trzeba. Nie wszyscy jednak wiedzą, że w tym roku mija 30 lat od debiutu literackiego i z okazji tego jubileuszu do czytelników trafił właśnie zbiór opowiadań ?Wstań i idź?, w którym zawarto to, co najlepsze w prozie autora. Z Tomaszem Kołodziejczakiem o trzech minionych dekadach, inspiracjach i planach pisarskich, a także historii i kondycji polskiej fantastyki, rozmawiał Mateusz Uciński.

Mateusz Uciński: Panie Tomaszu, czytam Pana, od kiedy pamiętam, a tu mija już 30 lat od momentu wydania Pańskiego opowiadania "Kukiełki" na łamach "Przeglądu Technicznego". Czuje się Pan jak dostojny jubilat? Trzy dekady pisarstwa, i to pisarstwa docenianego oraz rozpoznawalnego, to wspaniałe osiągnięcie.

Tomasz Kołodziejczak: Oczywiście bardzo mi miło, że mojemu pisaniu towarzyszą tak wierni jak Pan czytelnicy. Ale nigdy w życiu sam sobie nie kojarzyłem się ze słowem "dostojny" i mam nadzieję, że nigdy nie będę. Jeśli zaś chodzi o rozpoznawalność, to na szczęście pisarze science fiction mogą chodzić po ulicy bez obawy, że jacyś paparazzi będą ich śledzić [śmiech].

Pozwolę sobie zapytać o początki Pańskiej przygody z literaturą fantastyczną. Debiutował Pan w latach 80-tych, w systemie, który na tego typu literaturę patrzył niezbyt przychylnym okiem. Oprócz czasopisma "Fantastyka" i prasy fandomowej ciężko było o kontakt z tym gatunkiem. Jednocześnie popyt był ogromny. Sam pamiętam, że fantastykę w księgarni zdobywało się po znajomości i spod lady.

W tamtej dekadzie istniało jedno pismo branżowe, "Fantastyka", a na druk książki czekało się latami. Nieco łatwiej można było zaistnieć na łamach pism popularnonaukowych, takich jak "Przegląd Techniczny", "Problemy" czy "Młody Technik", które regularnie publikowały krótkie opowiadania polskich autorów. Dominowała twarda fantastyka naukowa - kosmos, roboty, wehikuły czasu, obcy. Młodzi autorzy chowali się na prozie mistrzów, Lema, Zajdla, Strugackich, Bułyczowa. Mieliśmy też dostęp do nielicznych, ale świetnych książek pisarzy anglosaskich, Asimova, Bradbury'ego, Clarke'a, Dicka. Fantasy pojawiła się na początku lat 80-tych dzięki nowej edycji "Władcy Pierścieni" Tolkiena, wydaniu "Czarnoksiężnika z Archipelagu" LeGuin i publikacjach w "Fantastyce". W roku 1985 zadebiutował Sapkowski. Tak i ja, jak większość moich kolegów, nastolatków wówczas, startowaliśmy z tekstami science fiction, ale wielu z nas szybko zaczęło też eksperymentować z fantasy. Przy czym silny był wpływ fantastyki socjologicznej, zajdlowskiej - dysutopijnej i antysystemowej. A jeśli chodzi o deficyty rynkowe... tak, to były niewyobrażalne pewnie dla dzisiejszego czytelnika czasy, gdy książki kupowało się spod lady i gdy były doskonałym towarem wymiany barterowej (a to za kanister, a to za dżinsowe portki), sprzedawanym z drugiej ręki na różnego rodzaju perskich jarmarkach. Sam dorabiałem jako książkowy spekulant [śmiech]. Działał też tzw. "trzeci obieg", nielegalnie wydawanych powieści anglosaskich, drukowanych na lewo, czasem przez tych samych drukarzy, którzy tłukli solidarnościową bibułę.

Pozostając w temacie wspomnień. W 1981 roku, razem ze znajomymi, utworzył Pan Klub Tfurców, zrzeszający ludzi piszących i chcących pisać fantastykę. Dzięki tej inicjatywie polska fantastyka zyskała oprócz Pańskiej twórczości twórczość m.in. Jarosława Grzędowicza, Krzysztofa Kochańskiego, Jacka Komudy, Feliksa W. Kresa, Jacka Piekary, Rafała Ziemkiewicza, ale także Andrzeja Pilipiuka i Anny Kańtoch. De facto byliście kuźnią talentów dla całych pokoleń pisarzy.

W 1981, w warszawskim kubie SFan, powstała grupa literacka Trust skupiająca nastolatków próbujących tworzyć fantastykę (m.in. Grzędowicza, Piekarę, Ziemkiewicza), która w 1985 przekształciła się w Klub Twórców (nazwa patetyczna cokolwiek, więc ją przekształciliśmy w Klub Tfurcuf). Wtedy właśnie dołączyłem do KT ja, a także m.in. Bochiński, Kres, Kochański, Sędzikowska. Spotykaliśmy się na zajęciach warsztatowych, czytaliśmy własne teksty, omawialiśmy je, dyskutowaliśmy o treści i formie. Oczywiście życie towarzyskie też było istotną częścią tej zabawy: przez lata urzędowaliśmy w klubie studenckim Stodoła, bawiliśmy się na konwentach, po prostu się przyjaźniliśmy. Wydawaliśmy własne fanziny, próbowaliśmy przebić się z tekstami do pism i wydawnictw, aktywnie uczestniczyliśmy w życiu fandomu. W kolejnych latach starsi autorzy odłączali od grupy, ale za to pojawiały się kolejne osoby podtrzymujące tradycje warsztatowych spotkań, wśród nich Komuda, Pilipiuk, Szrejter. Po 1989 roku zakładaliśmy pisma ("Fenix", "Voyager", "Fantasy"), promowaliśmy fantastykę w mediach, działaliśmy na rynku gier fabularnych, komputerowych i planszowych, wydawaliśmy antologie opowiadań. Wielu z nas zostało dziennikarzami, wydawcami, tłumaczami, a kilku kolegów jest bestsellerowymi pisarzami. Do dziś pozostajemy grupą przyjaciół, choć oczywiście życie, profesje i poglądy rzuciły nas w różne strony. KT to ważne środowisko w historii polskiej fantastyki, a gwarantuję, że nie powiedzieliśmy jeszcze ostatniego słowa.

Jest Pan autorem jedenastu książek. Bardzo różnych - zaznaczę. Od dość oryginalnego fantasy w "Krew i kamień", przez socjologiczną space operę cyklu Dominium Solarne, po niedający się łatwo sklasyfikować, a przy tym niesamowicie wciągający cykl "Ostatnia Rzeczpospolita". Bardzo zgrabnie unika Pan gatunkowego zaszufladkowania. Pańska twórczość cały czas ewoluuje, a Pan cały czas poszukuje nowych i - przyznam - bardzo oryginalnych wizji.

Bawi i ciekawi mnie robienie różnych rzeczy. W fantastyce lubię wymyślać i kreować nowe uniwersa. Zaprosić do nich czytelnika i pokazać mu pomysły - światy, gadżety, ontologie - które go zaskoczą, których jeszcze nie widział w innych książkach. Do konstruowania tych literackich kosmosów łączę różne dziedziny - fizykę i historię, biologię i kulturę, matematykę i politykę. Ten miks, czasem może nieco trudny w odbiorze, ma dawać światy interesujące, spójne i wiarygodne (choć przecież fikcyjne). Taką fantastykę sam lubię czytać, więc taką też staram się kreować. Co nie oznacza, że nie zdarzało mi się napisać tekstu dla jednego dowcipu, zaskakującej puenty czy skojarzenia. Stworzyłem kilka krótkich cykli, ale gdybym miał przez całe życie pisać jedną stutomową serię, tobym umarł z nudów. Znowu - są autorzy, którzy takie rzeczy robią świetnie, ale ja bym nie potrafił.

Pańska najnowsza książka to swoiste "The best of Tomasz Kołodziejczak". Obok wspominanych powyżej debiutanckich "Kukiełek" odnajdujemy w niej opowiadania z całego okresu Pańskiej twórczości. Obok Dominium i Ostatniej Rzeczypospolitej jest nawet tekst o rycerzu Darlanie. Dla mnie osobiście książka wymarzona i fantastyczny pomysł na uczczenie jubileuszu.

Książka pokazuje - w założeniu moim i wydawcy - różne aspekty mojego pisania. Wybraliśmy po jednym opowiadaniu z każdego ze stworzonych przeze mnie uniwersów oraz najlepsze teksty niezależne. Znalazło się w niej miejsce i dla klasycznej SF, jaką pisałem w latach 80-tych, dla utworów fantasy i humorystycznych, dla space opery i fantastyki socjologicznej. Wreszcie, zaprezentowane są opowiadania z ostatnich lat, w których mieszam konwencje i gatunki, czyli postapokaliptycznej "Ostatniej Rzeczpospolitej", i miksu SF z horrorem, czyli "Łowcy". Mam nadzieję, że to jest zbiór dla czytelnika lubiącego różnorodność i ciekawego różnych odmian fantastyki. Dodam jeszcze, że książkę zilustrowało kilku znakomitych grafików.

Książki Tomasza Kołodziejczaka w formie ebooków są dostępne w Publio.pl >>

 

Tomasz Kołodziejczak to jednak nie tylko pisarz. Jest Pan wielkim miłośnikiem komiksu. Dzięki Panu i wydawnictwu Egmont polscy czytelnicy mogli poznać rodzime tłumaczenia albumów o Hellboyu i Sandmanie, a także zapoznać się z klasyką tego gatunku. Nie myślał Pan o własnym komiksie? Wiem, że były takie plany we współpracy z Przemysławem "Trustem" Truścińskim, który notabene ilustruje ostatnie wydania Pańskich książek.

Od ponad 20-stu lat zawodowo związany jestem z wydawnictwem Egmont Polska. Przez kilkanaście lat prowadziłem tu, jako redaktor naczelny, pisma dla dzieci, takie jak "Kaczor Donald", "Gigant" czy "Witch", a od 1999 roku buduję imprint "Klub Świata Komiksu", w którym wydajemy najważniejsze i najpopularniejsze komiksy z Polski i ze świata - od superbohaterów "Sandmana" czy "Hellboya", przez "Thorgala", "Asteriksa", "Kajka i Kokosza", po "Strażników", "Umowę z bogiem" czy "Garaż Hermetyczny". Opiekuję się też w firmie działem gier planszowych. Przez te wszystkie lata napisałem też kilka scenariuszy komiksowych. Z Przemkiem Truścińskim, który jest nie tylko wspaniałym ilustratorem moich książek, ale i serdecznym przyjacielem, gawędzimy o komiksowych projektach. Kilka nawet razem zrealizowaliśmy. Obaj jesteśmy jednak potwornie zajętymi ludźmi, a komiksowy cykl "Ostatnia Rzeczpospolita" wymagałby odstawienia wszystkich pozostałych zajęć, szczególnie dla rysownika. Więc - na razie rzecz pozostaje w sferze planów i rozważań.

Wracając do Pańskiego jubileuszu. Obserwuje Pan polską i światową scenę literatury fantastycznej od lat. Jestem bardzo ciekaw Pańskiej oceny. Co się Panu podoba, a co jest wg Pana ślepą uliczką tego gatunku?

Zmiany są ogromne - wynikają z przemian społecznych i kulturowych, z ewolucji samych gatunków literackich, roli multimediów i kina, ale też mód, a w Polsce - przemian politycznych. Kiedy ja zaczynałem czytać fantastykę czterdzieści lat temu, dominowała twarda SF. To była proza inżynierów i fizyków. I czytelnicy, i twórcy dekad 60-80 pozostawali pod wpływem jednego giganta, Stanisława Lema. Pod koniec lat siedemdziesiątych SF zaczęła podejmować coraz poważniejsze tematy polityczne i społeczne, na ile proza w cenzurowanym kraju w ogóle mogła się tym zajmować. Mistrzem tej konwencji był Janusz Zajdel. W latach 80-tych pojawiła się fantasy i horror. Przełom 1989 r. umożliwił powstanie wolnego rynku książki, który szybko został zawalony tysiącami książek pisarzy anglosaskich. Na wiele z nich czekaliśmy przez lata, ale większość - jak w każdej odmianie literatury, to były knoty. Pojawiło się jednak wielu nowych polskich pisarzy, a do rodzimej prozy wkroczyła lokalność - czyli Polska. Jako temat, jako miejsce wydarzeń, jako tło scenograficzne. Obcy nie musieli już najeżdżać Nowego Jorku, mogli Warszawę. Demony nie musiały otwierać piekielnych wrót w Londynie, mogły we Wrocławiu. Bohaterem mógł zostać polski policjant, egzorcysta czy astronauta. Czemu nie? W naszej literaturze fantastycznej odbywa się dyskusja o religii, naturze polskości, totalitaryzmach, mechanizmach historii, przemianach obyczajowych. Oczywiście, powstaje też wiele porządnych czytadeł, opowieści o sympatycznych (albo i nie) bohaterach, mających ciekawe przygody w dziwnych miejscach. Dominuje fantasy i horror, aczkolwiek mam wrażenia, że w ostatnich 2-3 latach fantastyka naukowa odzyskuje teren. Uważam zresztą, że mamy wielu świetnych autorów i poziom tej literatury jest u nas naprawdę bardzo wysoki.

Na to wszystko nakładają się trendy ogólnoświatowe - popkultura, głównie amerykańska, stała się mitologią globalną, więc polscy odbiorcy fantastyki korzystają z jej zasobów i są na bieżąco. Często też po prostu chcą się fantastyką bawić, stąd rosnąca popularność konwentów i festiwali.

Książka "Wstań i idź" to wydawnictwo retrospektywne, zapytam więc, czego możemy się spodziewać w przyszłości? Drugiego tomu "Białej Reduty", powrotu do uniwersum Dominium, a może czegoś zupełnie nowego?

Pracuję nad drugim tomem "Białej Reduty" - książka ukaże się w przyszłym roku. Idzie mi to trochę wolniej, niż zakładałem, ale pożarła mnie w tym roku praca zawodowa. Mam też kilka nowych konspektów, w tym na rozbudowę świata "Łowcy", miksu kosmicznej space opery z horrorem. Problemem jest czas, przydałby mi się jakiś sciencefictionowy rozciągacz doby. Może ktoś taki wymyśli w ciągu następnych trzydziestu lat?

Szczerze tego Panu i sobie życzę, chociaż jestem pewien, że i bez niego czeka nas - czytelników jeszcze wiele Pańskich książek. Dziękuję za wywiad i życzę kolejnych, co najmniej trzydziestu lat tak świetnego pisania.