Remigiusz Mróz: Niestety właśnie tak jest.
Tak, bo przez to trudno zrobić sobie wolne. Ta norma, którą muszę wyrobić, początkowo była jedynie pisarskim postanowieniem, teraz stała się wewnętrznym imperatywem. Kiedy pracuję nad książką, pracuję na całego, dzień w dzień. Dla pisarza święta czy dni ustawowo wolne od pracy różnią się od innych tylko tym, że odbiera wtedy mniej służbowych maili.
Mam dwie pisarskie tury w trakcie dnia. Pierwszą zaczynam zazwyczaj około 9:00, a kończę około 14:00. Później idę biegać, robię twardy reset umysłu - zazwyczaj wystarczy, jeśli przebiegnę od piętnastu do siedemnastu kilometrów. Wracam, robię obiad, relaksuję się przy dobrym serialu i około osiemnastej zaczynam drugą turę. Nie narzucam sobie już wtedy żadnej normy ilościowej. Piszę do oporu.
Trzeba się pilnować, żeby za dużo nie pracować. Mam taką górną granicę, którą jest 23:30 - wtedy odkładam na dobre swoją książkę i biorę taką, która wyszła spod pióra kogoś innego. Spędzam dwie godziny na czytaniu i idę spać.
Tak, na początku, kiedy nie miałem jeszcze pojęcia o tym, jak to powinno wyglądać. Pisałem wtedy, kiedy czułem, że mam jakiś pomysł. Ale to nie może tak działać, jeżeli chce się to robić na poważnie.
Nie ma takich sytuacji. Wszyscy mamy pomysłów pod dostatkiem, bo nieustannie nas bombardują. Pisarz nie różni się w tym względzie od osób wykonujących jakikolwiek inny zawód. Jedyna różnica polega na tym, że autorzy odkładają je sobie na później. Przyglądają się im i sprawdzają, co z nich wyrośnie i czy na ich bazie mogą zbudować całą powieść. A same idee biorą się z tych samych miejsc, z których czerpią je wszyscy inni ludzie - z życia, mediów, kultury, czasem z jakiejś zbłąkanej myśli, która wpadnie do głowy...
Nie, nie mam przesadnie dobrej pamięci, ale staram się ich nie zapisywać. Wychodzę z założenia, że pamięć jest najlepszym filtrem. Jeżeli zapomnę o czymś, co wpadło mi do głowy, to znaczy, że prawdopodobnie nie nadawało się do książki. A jeżeli jest to coś naprawdę dobrego, myśli się o tym nieustannie. Nie lubię też robić planów czy konspektów opowieści. Staram się jak najmniej spisywać poza samą książką.
Bo odbiera mi to radość tworzenia. Poza tym jeśli bohaterowie lub fabuła zaskoczą autora, istnieje spore prawdopodobieństwo, że taki sam efekt pojawi się po stronie czytelnika. Innymi słowy oddaję całą inicjatywę historii, którą spisuję. Ostatecznie to ona jest najważniejsza, a nie to, co wcześniej założył sobie pisarz.
Autor co do zasady pozostaje - i powinien pozostawać - w cieniu. Tam jest jego miejsce, bo zarówno dla niego, jak i dla odbiorcy, najważniejsza jest książka. Czytelnik poświęca swój czas, by usiąść z nią w samotności, zagłębić się w jej świat i spędzać w nim ileś godzin dziennie. Spotkanie z autorem jest tylko przypisaniem twarzy do osoby, która zaprosiła do tego świata. Ale jednocześnie to niezwykle intrygujące dla obu stron - bo spotykają się wówczas dwie osoby, które łączy pewna wyjątkowa więź. Osoby, które umówiły się między sobą na wspólne stworzenie fikcyjnej rzeczywistości za pomocą ich połączonej wyobraźni. Żadne inne medium nie działa w ten sposób. Ani telewizja, ani kino, ani nawet teatr.
Inspiracja to generalnie duże słowo. Staram się zbierać pomysły i wystrzegam się tworzenia w zupełnej próżni. Liczy się dla mnie odbiór czytelników, bo uważam, że twierdzenie, iż nie pisze się dla czytelników, jest trochę dziwne [śmiech]. Skoro nie dla nich, to dla kogo?
Ebooki Remigiusza Mroza są dostępne w Publio.pl >>
Właściwie nie dzielę upodobań czytelniczych z moimi bohaterami. Nałogowo i bezkrytycznie czytam Stephena Kinga i Jo Nesbo. Z równie wielkim zapałem pochłaniam Hakan Nessera, Jeffreya Archera, Bernarda Cornwella czy Kena Folletta. Ale pech chce, że chyba najwięcej czytam Mroza. Z musu, bo książki nie zredagują się same - a trzeba się nad nimi pastwić do skutku.
Plan układany na chłodno był taki, żeby poświęcić się karierze prawniczej. Ale miałem zawsze pewne marzenie - zresztą wydaje mi się, że jest na świecie wielu takich ludzi - by napisać książkę. Dość szybko porwałem się na pierwsze próby. Najpierw w podstawówce - książkę nazwałem "Super świniak", historia opowiadała o zwierzętach obdarzonych supermocami. Projekt co prawda przepadł po napisaniu kilku scen, ale zdążyłem pochwalić się swojej wychowawczyni, że piszę "książkę". Do dziś pamiętam jej minę. Później w okolicach liceum podejmowałem kolejne, raczej karkołomne próby. Kolejna zdarzyła się już na studiach. Zacząłem wtedy pisać "Parabellum".
Zaczęło się niezobowiązująco. Chciałem stworzyć historię wojenną napisaną lekkim piórem, osadzoną w konwencji thrillera, ale w czasach drugiej wojny światowej - bez martyrologii i cierpienia narodów. Miałem ogólny zamysł, ale w końcu oddałem wodze opowieści, która zupełnie mnie pochłonęła, rozwijając się z dnia na dzień. Kiedy dotarłem do setnej strony, uznałem, że to jest to, co chcę robić. Absolutnie, niezaprzeczalnie - zrozumiałem, że to jest to. Klamka zapadła.
Nie, ta droga była trochę dłuższa [śmiech]. Od momentu skończenia "Parabellum" do otrzymania decyzji pozytywnej o wydaniu minął rok. A ja w międzyczasie pisałem inne książki. Pewnego dnia przysłałem do wydawnictwa książkę, która ostatecznie stała się moim debiutem, "Wieżę milczenia" - spodobała się, ale oficyna nie wydawała w ogóle kryminałów, więc zapytali, czy mam coś historycznego. Tak się złożyło, że miałem.
Tak, mniej więcej.
Raczej na miejsce w terminarzu wydawniczym. Nie możemy wydawać tych książek co miesiąc, bo rynek by tego nie zniósł [śmiech].
Miałem taką myśl na początku tamtego roku. Skończyło się jednak na tym, że pracuję tyle, ile wcześniej... a może nawet więcej. Wszystko dlatego, że jestem w sytuacji wprost wymarzonej dla pracoholika - mogę pisać, bo są czytelnicy, którzy chcą moje książki czytać. W efekcie w tym roku czekają nas dwa spotkania z komisarzem Forstem, a w marcu trzeci tom z Chyłką.
Nic dziwnego, trudno trzymać rękę na pulsie, mając cały szereg postaci drugoplanowych. Mnie z pewnością pomaga to, że jestem emocjonalnie związany z książką i bohaterami. Zawsze mam problem z odpowiedzią na pytanie, kto w ekranizacji powinien zagrać tę czy inną postać, bo to tak, jakby rozważać, kto miałby zagrać kogoś z mojej rodziny. Bohaterowie są prawdziwi, kiedy pisarz widzi ich w wyobraźni, obcuje z nimi, przeżywa to, co przeżywają oni. W takiej sytuacji nie trzeba tworzyć żadnych szkiców czy ściąg.