Książki Łukasza Orbitowskiego w formie ebooków są dostępne tutaj >>
Łukasz Orbitowski: Oceniam je życzliwie. Inaczej przecież nie dopuściłbym do wznowienia. Pamiętam radość, jaka towarzyszyła premierze pierwszego wydania. Siedziałem wśród przyjaciół, trzymałem w rękach pachnącą jeszcze książkę i wydawało mi się, że od tej chwili świat będzie należał do mnie. Tak oczywiście się nie stało, i bardzo dobrze. Niech pan sobie wyobrazi narwanego, durnego smarka, który nagle odnosi wielki sukces literacki. Stałbym się okropnym człowiekiem. Jest też jeszcze jedna rzecz. Teraz ludzie mnie odkrywają, zostałem prawdziwym pisarzem, "Inna dusza" to, "Inna dusza" tamto. A ja przecież nie zrobiłem jakiegoś wielkiego skoku jakościowego, wydałem kilka fajnych książek, na które mało kto zwrócił uwagę, więc dobrze, że znowu są te "Wigilijne pieski". Ja tylko złagodniałem, ale się nie zmieniłem.
Po prostu nie znam niczego poza miastem. W mieście się urodziłem, wychowałem, do dziś żyję w różnych miastach. Na wieś jeździłem parę razy na wakacje i to wszystko. Kiedyś, całkiem niedawno, miałem dziwaczny pomysł, żeby spędzić na wsi rok, najlepiej na takiej małej, gdzieś na Zamojszczyźnie. Chciałem zamieszkać wśród tych ludzi, żyć z nimi i pracować, a potem napisać książkę. Lubię te powieści wiejskie Edwarda Redlińskiego. Pisarze współcześni wieś ignorują. Ale się nie da, nie mogę. Miasto mnie wiąże, ludzie mnie wiążą. Chciałbym inaczej, ale nie.
A gdzie indziej mają mieszkać? Niech pan się rozejrzy. Jakiś facet zjadł kobietę i czmychnął na Maltę. W Londynie bandy młodych, białych ludzi łażą i podpalają to, co tylko mogą. Jakieś dziecko na Bliskim Wschodzie odcina głowy dorosłym. A teraz spójrzmy bliżej. Znam kobiety bite przez swoich mężów i mężów maltretowanych przez swoje żony. Wypada podziękować za plagę rozwodów. Na ulicy, na której mieszkam, kręci się wielu uroczych staruszków. Mają swoje pieski, są bardzo mili, uśmiechają się do pań w sklepie. Dowiedziałem się, że w tym rejonie przyznawano mieszkania funkcjonariuszom SB. Co taki dziadek wyrabiał czterdzieści lat temu w kazamatach? Bawię się tą myślą. Ludzie są pełni tajemnic. Ja sam mam swoje brudne tajemnice. Jednocześnie, odczarowaliśmy świat. Nasi przodkowie bali się niedźwiedzi. Co pięćset lat temu było straszniejsze niż niedźwiedź? Teraz widujemy je w zoo i telewizji. Nie ma Boga, szatana, demonów w dziuplach. Zostaliśmy sami. I teraz możemy sobie popatrzeć, jacy jesteśmy.
Jestem szczęśliwy, że akurat to doświadczenie stało się moim udziałem. Pamiętam dziadka oglądającego Urbana w telewizji. Jak byłem malutki, spieprzałem z mamą przed ZOMO. A potem, mając może trzynaście lat, wylądowałem na placu. Handlowałem komiksami i kasetami branymi ze świeżo powstałych hurtowni. Byłem piratem dwadzieścia lat przed torrentami. Pamiętam niezwykłą energię wczesnych lat 90., to wykuwanie własnych losów i dławienie się kolorowym śmieciem z Zachodu. Gdy zabierałem się za pisanie, miałem tylko to, wspomnienie siły tamtych czasów i niezwykły kontrast pomiędzy bogactwem a nędzą. Jeden sąsiad robił miliony na handlu, drugiemu Balcerowicz zabrał wszystko. Jak o tym nie pisać?
Naprawdę napisałem coś takiego? Nie pamiętam swoich własnych książek. Ze zdumieniem powróciłem do tekstów z "Wigilijnych psów". Nie wiem też, czy tak zwani młodzi nudzą się czy nie. Siedzą w internecie. Być może są więc ludzie, dla których internet jest ciekawy. Lata 90. uderzały swoją różnorodnością - zwłaszcza w kontraście z szarzyzną końcówki komuny. Codziennie coś się działo. Tymiński pokazywał teczki, obalano rządy, Kwaśniewski łaził urżnięty i tak dalej. Ale i ulica pulsowała życiem. Handlarze pojawiali się i znikali. Pojawiły się rzeczy, o których pan mówi: komiksy, kasety, książki o kolorowych okładkach. Na początku to wszystko było tanie, potem tę taniość załatwiono. Codzienność oznaczała wielkie odkrywanie: nowa kapela, nowy autor, nowy superbohater, ale i koleżanka w nowych ciuchach. Nie wiem tylko, czy była to specyfika lat 90., czy urok młodości, wchodzenia w życie.
Wtedy nie, ale teraz już tak. To są fajne książki, ale czegoś ważnego przy nich się nauczyłem. Nie nadaję się do wielkich tematów. Coś mi umyka, błądzę i nie mogę znaleźć sensu. Może dlatego, że wypowiadało się tylu innych przede mną? Zrozumiałem, że moim powołaniem jest pisanie o ludziach, bez wielkich kwantyfikatorów, bez odnośników do historii, stosunków społecznych, polityki i tak dalej. Tylko człowiek: pani Hania, pan Zenek z warzywniaka. Inaczej nie umiem.
Nie, ja naprawdę nie umiem. Przynajmniej tak czuję. Poza tym brak mi zdolności, które budują dobrego pisarza historycznego, który ma coś z archiwisty. Umiem zrekonstruować epokę minioną, ale zajmuje mi to cholernie dużo czasu. Podpatrywałem innych autorów, pracują szybciej, sprawniej. Powiedzmy, research do "Widm" zajął mi dwa razy więcej czasu niż Twardochowi do "Morfiny". Więc po co miałbym to robić? Gdy pisałem teksty historyczne, nie miałem pomysłu na współczesne pisanie. Wystrzelałem się z drapieżnych tekstów menelskich, nie wiedziałem, co dalej. Teraz chyba już wiem. Jestem pisarzem piszącym o współczesności i mam nadzieję, że pozwolą mi nim zostać.
Żal, tylko nie potrafię z tym nic zrobić. Mnie fantastyka opuściła, fantastyczne pomysły przestały przychodzić do głowy. I co mam z tym zrobić? Być może literatura, którą uprawiam, została w ten sposób zubożona. Choć z drugiej strony mniej znaczy lepiej. A mi żal, bo tęsknię za światem baśni, który zostawiłem za sobą, za demonami i potworami w piwnicach nawiedzonych zamkach. Dzieciństwo w głowie trudno porzucić. Nie cieszę się z tego, że jestem dorosły.
Niewiele o tym wiem. Tak się złożyło, że z polskich pisarzy czytam głównie przyjaciół i znajomych. Mam ich trzy szafy, więc i sporo do czytania. Trudno więc się wypowiadać, zwłaszcza publicznie. Więc może ostrożnie: dziś karty rozdają faceci po trzydziestce, o różnych temperamentach, ale i wysokiej samoświadomości twórczej. Każdego też wyróżnia wyraźny epizod z fantastyką. Człowiek kulturalny powinien więc wyczekiwać głosu dziewcząt. Weronika Murek? Czytałem niedawno fragmenty niewydanej jeszcze powieści takiej dziewczyny. Tytuł był dedykowany instrumentom dętym, a nazwisko tej pani brzmiało Masada. To świetne pisanie, powinno być o niej głośno. Co jeszcze? Jeśli rzeczywiście stworzyliśmy z kolegami jakąś nową jakość, to ja wyglądam młodych, którzy sprzeciwią się tej jakości z inteligencją, furią i talentem. Rozszarpcie nas na strzępy. Czekam. Bez walki nie padnę. Poszło mi za łatwo. Chcę przeciwników.
Niewielu. Mark Twain. Hemingway, Iwaszkiewicz. Cormac McCarthy. Z fantastów lubię Roberta McCammona i wczesnego Clive'a Barkera. Zauważyłem jednak, że żyjąc w zgiełku współczesności, wytchnienia szukam u starożytnych. Na telefonie mam "Rozmyślania" Marka Aureliusza i czytam sobie na wyrywki, na przykład w tramwaju. A teraz siedzę nad "Odyseją", powoli, pieśń dziennie, może dwie. Czytasz to jak najlepszą powieść, wszystko jest klarowne. Odkrywam Homera, znanego przecież we fragmentach ze szkoły, zachwycam się rzeczami, które wtedy pominięto: Telemachem rozpaczliwie ogarniającym burdel na Itace, Odyseuszem łupiącym miasta, jak świętuje zwycięstwo na plaży, pijany i ujuszony.
Bez pasji życie byłoby smutne. Mi głupoty pozwalają zachować młodego ducha, a przecież pisze nikt inny, jak właśnie ten młody duch. Widzi pan, po paszportach rzuciłem właściwie wszystkie felietony, ważne źródło dotychczasowego dochodu. Zostawiłem sobie trzy miejsca, w tym "Nową Fantastykę" i "Noise", bo lubię, bo chcę, bo coś tym światom zawdzięczam. Pasje mam zwyczajne: muzykę, gry video, podróże i wznoszenie kielichów z przyjaciółmi. Z podróżowaniem było słabo, dobrze, że teraz pojeżdżę trochę po Europie, goniąc nową książkę. Muzyka pozwala powrócić do świata fantazji, za którym bardzo tęsknię. W jakiś sposób zostałem ambasadorem metalu. Wytwórnie ślą koszulki, zespoły płyty, heca jakaś - bawi mnie to niezmiernie. Moja młodość przemija i nie cieszy mnie już balowanie do nocy, ale raz w tygodniu, w zacnym towarzystwie, czemu nie? Ludzie są ważni. Odnośnie programu, zwie się on "Dezerterzy". Kto wie, może ci dezerterzy zmienią się kiedyś w partyzantów, o których pan mówi? Chcę rozmawiać z ludźmi kultury, którzy idą własną drogą i znajdują się nieco z tyłu, nie widzimy ich w telewizjach śniadaniowych i okładkach magazynów dla kobiet. Oczywiście boję się, bo nie jestem żadną tam osobowością telewizyjną, umiem tylko być sobą. I będę. Przed kamerą i poza nią, bez różnicy.
Gdy byłem chłopcem, metal był (chyba) taką muzyką, ku której zwracało się instynktownie. Niósł jeszcze ducha rebelii, który później zatracił. Być może gdybym urodził się później, padłoby na grunge albo hip-hop. Metal stał się stateczny, inne gatunki przyciągnęły buntowników. Ale było coś jeszcze: niesamowity klimat okładek, bardzo atrakcyjny dla nastolatka. Te wszystkie diabły, potwory... Tajemnicze miejsca. Tak to chyba się zaczęło. Byłem dość samotnym dzieckiem i gapiłem się na budki z kasetami. Jest taka płyta Kinga Diamonda "Them". Na okładce widzimy dom, na wzgórzu, księżyc, jakieś drzewo i tyle. Dom jest ciemny, tylko w jednej wieżyczce pali się światło. Zachodziłem w głowę, kto mieszka w tym domu, kto siedzi na ostatnim piętrze. Nie znałem angielskiego, nigdzie nie było tekstów i sam musiałem sobie opowiedzieć historię domu i jego mieszkańców. To tylko przykład. Żyłem w świecie okładek i muzyki, której tekstów nie mogłem zrozumieć. Nie były wydrukowane, nie znałem angielskiego. Uruchamiałem wyobraźnię. W jakiś sposób moje pisanie zaczęło się od metalu.
Chcę napisać o ucieczce. O porzucaniu życia. Natychmiast. W jednej chwili. Ciekawią mnie moi miękcy współcześni, ci modnie ubrani faceci, wychowani przez nadopiekuńcze matki, żyjący w fikcji pracy korporacyjnej, restauracyjki i serialu na HBO. Wezmę takiego łepka, zabiorę mu wszystko i wrzucę w Europę, ten wir z gangami na Bałkanach, emigrantami, imprezowiczami w wielkich miastach, z tym wszystkim. Ale jestem na początku drogi w ciemny las. Mam słabe światełko i nikłe poczucie kierunku.
Książki Łukasza Orbitowskiego w formie ebooków są dostępne tutaj >>