Rok 1986 na zawsze zmienia życie grupy dzieciaków wychowujących się w angielskim miasteczku. Najpierw jeden z nich staje się świadkiem koszmarnego wypadku. Wkrótce odnajdują ludzkie zwłoki, do których prowadzi dziwny znak. Na rozwiązanie makabrycznej zagadki przyjdzie im poczekać aż trzydzieści lat…
Tak rozpoczyna się historia z "Kredziarza", głośnego debiutu Brytyjki C.J. Tudor. Jeśli chcecie dowiedzieć się czegoś więcej o książce, poniżej publikujemy fragment powieści.
Głowa dziewczyny spoczywała na niewielkiej stercie pomarańczowo-brązowych liści.
Jej migdałowe oczy patrzyły na korony jaworów, buków i dębów, ale nie widziały nieśmiałych promyków światła, które przebijały się przez gałęzie i pozłacały leśną ściółkę. Powieki nawet nie drgnęły, kiedy lśniące czarne żuki przebiegały po jej źrenicach. Oczy dziewczyny nie widziały nic prócz ciemności.
Nieopodal spod liści wystawała blada dłoń, jakby szukała pomocy, jakiegoś znaku, że nie jest sama. Na próżno. Reszta ciała leżała poza jej zasięgiem, poszczególne fragmenty poukrywane w różnych zakamarkach lasu.
Gdzieś w pobliżu trzasnęła gałązka, głośno jak kapiszon, i z zarośli wyfrunęła chmara ptaków. Ktoś się zbliżał.
Ukląkł obok niewidzącej dziewczyny. Drżącymi palcami delikatnie pogłaskał ją po włosach i zimnym policzku. Potem podniósł głowę, strącił kilka listków przyklejonych do postrzępionych krawędzi szyi, i uważnie włożył ją do plecaka, na którego dnie leżało kilka połamanych kawałków kredy.
Po chwili zastanowienia włożył do środka rękę i zamknął jej powieki. W końcu wstał i odszedł z pakunkiem.
Nazajutrz na miejscu zjawiła się policja i ekipa koronera. Policzyli, sfotografowali, a na koniec zawieźli wszystkie części ciała dziewczyny do kostnicy, gdzie przez parę tygodni czekały na skompletowanie.
Nic takiego się nie stało. Mimo poszukiwań, pytań, apeli i wysiłków detektywów oraz wszystkich okolicznych mieszkańców jej głowa nigdy się nie znalazła i dziewczyny z lasu nikt nie poskładał w całość.
Najlepiej zacząć od początku.
Sęk w tym, że nigdy nie doszliśmy do porozumienia, kiedy to wszystko się zaczęło. Może w dniu, w którym Gruby Gav dostał na urodziny wiadro z kredami? Czy jak zaczęliśmy nimi rysować tajemnicze symbole? Albo kiedy same zaczęły się pojawiać? A może wtedy, kiedy znaleziono pierwsze zwłoki?
Kilka charakterystycznych zdarzeń i pewnie każde z nich można by nazwać początkiem. Ale myślę, że tak naprawdę wszystko zaczęło się w wesołym miasteczku. Tamten dzień pamiętam najlepiej. Oczywiście z powodu Waltzerki, ale też dlatego, że właśnie wtedy nasze życie przestało być normalne.
Jeśli nasz świat był śnieżną kulą ze szkła, to dzień spędzony w wesołym miasteczku był tym, w którym ktoś nią mocno potrząsnął. Nawet jak już piana zniknęła i płatki śniegu opadły, nic nie było takie samo. Nie do końca. Z zewnątrz mogło się wydawać, że nic się nie zmieniło, ale patrząc od środka, wszystko było inne.
Również tego dnia pierwszy raz spotkałem pana Hallorana, więc jeśli mówimy o początkach, to trudno o lepszy niż ten.
Idzie burza, Eddie.
Mój tata lubił prognozować pogodę niskim, autorytatywnym głosem, jak prezenterzy telewizyjni. Zawsze był pewien swoich przepowiedni, mimo że na ogół się mylił.
Wyjrzałem przez okno na doskonale błękitne niebo. Było tak jasne, że musiałem zmrużyć oczy.
– Nie wygląda na to – powiedziałem z buzią wypchaną kanapką z serem.
– To dlatego, że nie będzie żadnej burzy. – Mama weszła do kuchni niespodziewanie i bezgłośnie niczym wojownik ninja. – BBC podaje, że będzie słonecznie i ciepło przez cały weekend. I nie mów z pełnymi ustami – dodała.
– Hmm… – odparł tata, jak to miał w zwyczaju, kiedy nie zgadzał się z mamą, ale nie śmiał się z nią spierać.
Zresztą nikt nie śmiał się z nią spierać. Mama była – a właściwie jest do dzisiaj – trochę przerażająca. Wysoka, z krótkimi ciemnymi włosami i piwnymi oczami, które potrafiły wesoło lśnić, ilekroć dobrze się bawiła, ale zachodziły ciemną mgłą, kiedy wpadała w złość (trochę jak w przypadku Niesamowitego Hulka – lepiej było jej nie denerwować).
Mama była lekarką, ale nie taką normalną, która przyszywa ludziom nogi i robi zastrzyki. Tata powiedział mi kiedyś, że „mama pomaga kobietom w tarapatach”. Nie wyjaśnił, o jakie tarapaty mu chodziło, ale domyśliłem się, że musiały być poważne, skoro wymagały wizyty u lekarza.
Tata też pracował, ale w domu. Pisał artykuły do czasopism i gazet. Ale nie zawsze. Czasami narzekał, że nikt nie chce dawać mu zleceń, albo mówił, śmiejąc się gorzko:
– Ostatnio nie mam czytelników, Eddie.
Jako dzieciak uważałem, że mój ojciec nie ma porządnej pracy. W każdym razie nie ma takiej, jak na tatę przystało. Tata powinien nosić garnitur z krawatem, wychodzić z domu rano i wracać wieczorem na kolację. A mój szedł pracować do swojego pokoju, gdzie siedział przed komputerem w spodniach od piżamy i T-shircie. Bywało, że nawet się nie czesał.
Nie wyglądał też tak, jak inni ojcowie. Miał dużą, krzaczastą brodę i długie włosy upięte w kucyk. Nawet zimą nosił przycięte nożyczkami, dziurawe dżinsy, a do tego wyblakłe koszulki z nazwami przedpotopowych zespołów, jak Led Zeppelin czy The Who. Na nogach miewał sandały.
Gruby Gav powiedział raz, że mój ojciec jest hipisem. Pewnie miał rację, ale wtedy wziąłem to za zniewagę i go popchnąłem, co on odwzajemnił z nawiązką. Tego dnia wróciłem do domu z nowymi siniakami i zakrwawionym nosem.
Potem się oczywiście pogodziliśmy. Gruby Gav potrafił być prawdziwym dupkiem – był jednym z tych grubych dzieciaków, które zawsze musiały robić wokół siebie największy hałas, żeby odstraszyć prawdziwych łobuzów – ale też jednym z moich najlepszych przyjaciół oraz najbardziej lojalną i hojną osobą, jaką znałem.
– Dbaj o swoich przyjaciół, Munster – powiedział mi kiedyś śmiertelnie poważnym tonem. – Przyjaciele to wszystko.
Eddie Munster, moja ksywka. To dlatego, że miałem na nazwisko Adams, jak w Rodzinie Adamsów. Oczywiście dzieciak u Adamsów nazywał się Pugsley, a Eddie Munster był w serialu The Munsters, ale wtedy nikt się nad tym nie zastanawiał i przezwisko do mnie przylgnęło.
Eddie Munster, Gruby Gav, Mickey Metal (przez ogromny aparat na zębach), Hoppo (David Hopkins) i Nicky. To była nasza banda. Nicky nie miała ksywki, bo była dziewczyną, choć ze wszystkich sił starała się nią nie być. Przeklinała jak chłopak, wdrapywała się na drzewa jak chłopak i umiała się bić prawie jak chłopak. Ale wyglądała jak dziewczyna. Bardzo ładna dziewczyna o długich rudych włosach i bladej cerze posypanej drobnymi brązowymi piegami. Nie żebym się jakoś specjalnie przyglądał.
Wszyscy mieliśmy się spotkać w tę sobotę. Spotykaliśmy się w większość sobót. Odwiedzaliśmy się w domach albo chodziliśmy na plac zabaw, czasem do lasu. Ale ta sobota była wyjątkowa, bo przyjechało wesołe miasteczko. Co roku rozstawiało się w parku nad rzeką, ale w tym po raz pierwszy rodzice pozwolili nam pójść bez nich.
Szykowaliśmy się na to, odkąd kilka tygodni wcześniej pojawiły się pierwsze plakaty. Miały być odjazdowe atrakcje: autodrom, młyńskie koło, statek piracki i orbiter.
Opór.
Dokończyłem szybko kanapkę z serem i powiedziałem:
– Jesteśmy umówieni o drugiej w parku.
– Tylko trzymajcie się głównych dróg – ostrzegła mnie mama. – Nie chodźcie żadnymi skrótami i nie rozmawiajcie z obcymi.
– Okej.
Zsunąłem się z krzesła i ruszyłem do drzwi.
– I weź nerkę.
– O nieee, mamooo.
– Będziesz jeździł karuzelami i kolejkami, portfel może ci wypaść. Bierz nerkę i już. Bez dyskusji.
Otworzyłem usta, ale szybko je zamknąłem. Czułem, jak ciepło napływa mi do twarzy. Nie cierpiałem tej głupiej nerki. Nerki były dla tłustych turystów. Z czymś takim przypiętym do pasa nie miałem szans zrobić dobrego wrażenia na chłopakach, a tym bardziej na Nicky. Ale kiedy mama miała takie nastawienie, nie było z nią rozmowy.
– Okej – powiedziałem.
Oczywiście cała sytuacja nie była okej, ale widziałem, że wskazówki zegara są coraz bliżej drugiej, i musiałem iść. Wbiegłem po schodach na górę, wziąłem tę kretyńską nerkę i włożyłem do niej pieniądze. Całe pięć funtów. Prawdziwa fortuna. Potem zbiegłem na dół.
– Pa, mamo.
– Baw się dobrze.
Nie miałem wątpliwości, że będę się dobrze bawił. Świeciło słońce, miałem na sobie swój ulubiony T-shirt i converse’y. Słyszałem już z oddali stłumione „łup, łup, łup” muzyki z wesołego miasteczka, czułem zapach hamburgerów i waty cukrowej. Zanosiło się na doskonały dzień.
Kiedy dotarłem na miejsce, pod bramą stali już Gruby Gav, Hoppo i Mickey Metal.
– Eddie Munster, śliczna nereczka! – zawołał Gav.
Oblałem się rumieńcem i pokazałem mu środkowy palec. Hoppo i Mickey zaśmiali się z żartu Gava, ale po chwili Hoppo, który zawsze był najmilszy i lubił rozładowywać napięcia, powiedział Grubemu:
– Przynajmniej nie jest taka pedalska jak twoje szorty, debilu.
Gruby Gav się uśmiechnął, złapał się za spodenki i zatańczył, wyrzucając nogi do góry jak balerina. Taki właśnie był Gruby Gav. Nie dało się go obrazić, nic go nie obchodziło. A w każdym razie tak się wszystkim wydawało.
– Nieważne – powiedziałem, bo mimo wsparcia Hoppa cały czas miałem wrażenie, że z tą nerką wyglądam jak debil. – I tak nie będę jej nosił.
Rozpiąłem klamrę, schowałem portfel do kieszeni spodni i rozejrzałem się dookoła. Ukryłem nerkę w zaroślach na tyle głęboko, żeby nie było jej widać, ale wystarczająco blisko, bym sam mógł ją zabrać w drodze powrotnej.
– Na pewno chcesz ją tu zostawić? – zapytał Hoppo.
– No właśnie. Co zrobisz, jak twoja mamusia się dowie? – zadrwił ze mnie Mickey.
Mimo że należał do naszej paczki i był najlepszym przyjacielem Grubego Gava, nigdy go nie lubiłem. Było w nim coś zimnego i brzydkiego, jak aparat, który miał na zębach. Ale nie dziwiło mnie to, bo wiedziałem, kto jest jego bratem.
– Nic mnie to nie obchodzi – skłamałem i wzruszyłem ramionami.
– Jak nas wszystkich – rzucił niecierpliwie Gruby Gav. – Możemy zapomnieć o tej durnej nerce i już iść? Chcę najpierw spróbować orbitera.
Mickey Metal i Hoppo ruszyli z miejsca, bo na ogół robiliśmy to, co mówił Gav. Pewnie dlatego, że był z nas wszystkich największy i najgłośniejszy.
– Ale nie ma jeszcze Nicky – zauważyłem.
– I co z tego? – odparł Mickey. – Ona się zawsze spóźnia. Chodźmy. Znajdzie nas.
Mickey miał rację. Nicky zawsze się spóźniała. Ale z drugiej strony – nie tak się umawialiśmy. Mieliśmy się trzymać razem. Niebezpiecznie było chodzić po wesołym miasteczku w pojedynkę. Zwłaszcza dla dziewczyny.
– Dajmy jej jeszcze pięć minut – zaproponowałem.
– You cannot be serious! – wrzasnął Gruby Gav, najlepiej jak potrafił (czyli fatalnie) wczuwając się w Johna McEnroe.
Gav udawał różnych słynnych ludzi, głównie Amerykanów. Wychodziło mu to tak źle, że wszyscy padaliśmy na ziemię ze śmiechu.
Mickey Metal nie śmiał się teraz tak głośno jak ja i Hoppo. Nie lubił, jak reszta mu się sprzeciwiała. Ale i tak nie miało to znaczenia, bo zanim zdążyliśmy złapać oddech, usłyszeliśmy znajomy głos:
– Z czego się śmiejecie?
Odwróciliśmy głowy. Nicky szła w naszą stronę. Jak zawsze na jej widok poczułem dziwny ucisk w żołądku. Jakbym był głodny, a zarazem chciało mi się trochę wymiotować.
Jej rude włosy były dzisiaj rozpuszczone i opadały niedbale na plecy, prawie dotykając krawędzi dżinsowych szortów. Miała na sobie żółtą bluzkę bez rękawów z małymi niebieskimi kwiatami wokół szyi. Coś błysnęło przy jej gardle. Mały krzyżyk na łańcuszku. Na ramieniu niosła dużą i chyba ciężką torbę z juty.
– Spóźniłaś się – powiedział Mickey Metal. – Czekaliśmy na ciebie.
Jakby to był jego pomysł.
– Co masz w torbie? – zapytał Hoppo.
– Mój tata chce, żebym rozdawała ludziom ten szajs.
Wyjęła ulotkę, żeby nam pokazać.
Przyjdź do kościoła św. Tomasza i chwal Pana. To najlepsza atrakcja ze wszystkich!
Tata Nicky był wikarym w naszym kościele. Nigdy tam nie byłem, bo moi rodzice są niewierzący, ale widziałem go tu i ówdzie. Miał małe okrągłe okulary, a jego łysą czaszkę pokrywały piegi, jak nos Nicky. Zawsze się uśmiechał, mówił wszystkim „dzień dobry” i ogólnie trochę mnie przerażał.
– To dopiero pełna szufla syfu, proszę ja ciebie – powiedział Gruby Gav.
„Pełna szufla syfu” (albo kitu) to było jego ulubione powiedzenie, które często kończył słowami „proszę ja ciebie” i z jakiegoś powodu wypowiadał je zawsze z akcentem przedstawiciela wyższych sfer.
– Chyba nie będziesz ich rozdawała? – zapytałem, bo nagle wyobraziłem sobie cały dzień zmarnowany na włóczenie się za Nicky wciskającą ludziom ulotki.
Rzuciła mi spojrzenie, które kojarzyło mi się trochę z moją mamą.
– Oczywiście, że nie, ciołku – odparła. – Weźmiemy trochę i porozrzucamy po ziemi, jakby to ludzie się ich pozbyli, a resztę wywalę do kosza.
Wszyscy się uśmiechnęliśmy. Nie było nic lepszego, niż zrobić na złość jakiemuś dorosłemu.
Rozrzuciliśmy ulotki, pozbyliśmy się torby i przeszliśmy przez bramę miasteczka. Orbiter faktycznie był super. Na autodromie Gruby Gav wjechał we mnie tak mocno, że prawie pękł mi kręgosłup. Potem zaliczyliśmy jeszcze rakiety kosmiczne (w zeszłym roku całkiem fajne, ale teraz trochę nudne), szaloną wieżę, młyńskie koło i statek piracki.
Jedliśmy hot dogi, a Gruby Gav i Nicky próbowali ustrzelić kaczki. Dostali bolesną nauczkę, że nie zawsze wygrywa się tę nagrodę, o jakiej się marzy. Wyszli ze strzelnicy uśmiani po pachy i rzucali w siebie marnymi pluszakami.
W końcu popołudnie zaczęło się nam dawać we znaki. Podniecenie i adrenalina powoli mnie opuszczały, a zarazem zdałem sobie sprawę, że pieniędzy zostało mi już tylko na dwie, może trzy przejażdżki karuzelą.
Sięgnąłem po portfel i momentalnie serce skoczyło mi do gardła. Kieszeń była pusta.
– O, kurde!
– Co jest? – spytał Hoppo.
– Zgubiłem portfel.
– Na pewno?
– A jak myślisz?
Ale i tak sprawdziłem drugą kieszeń. Też pusta. A niech to.
– Gdzie go miałeś ostatni raz? – zapytała Nicky.
Próbowałem sobie przypomnieć. Wiedziałem, że po ostatniej jeździe na karuzeli sprawdzałem, czy go mam. Zresztą zaraz potem kupowaliśmy hot dogi. Ale na strzelnicę już nie poszedłem…
– Przy budce z hot dogami.
Była na samym końcu miasteczka, w przeciwnym kierunku niż orbiter i młyńskie koło.
– Kurde – powiedziałem znowu.
– To chodźmy – rzucił Hoppo. – Poszukamy go.
– Po co? – zdziwił się Mickey Metal. – Na pewno ktoś już go zabrał.
– Mogę ci pożyczyć pieniądze – zaproponował Gruby Gav. – Ale dużo mi nie zostało.
Nie chciało mi się w to wierzyć. Gav zawsze miał więcej pieniędzy niż my. Więcej pieniędzy, najlepsze zabawki i najnowszy, lśniący rower. Jego tata był właścicielem Byka, jednego z lokalnych pubów, a mama sprzedawała kosmetyki Avon. Gruby Gav był hojny, ale wiedziałem też, że ma ochotę na kolejne atrakcje.
Pokręciłem głową.
– Nie, spoko.
Ale nie było spoko. Oczy już zaczynały mnie szczypać. I nie chodziło tylko o zgubione pieniądze. Było mi głupio, bo zepsułem sobie dzień. A do tego wiedziałem, że moja mama się wkurzy i powie: "A nie mówiłam?".
– Idźcie – powiedziałem. – Ja się wrócę i go poszukam. Nie ma sensu, żebyśmy wszyscy tracili czas.
– Super – odparł Mickey. – Chodźmy.
Poszli sobie i ewidentnie im ulżyło. To nie ich pieniądze zginęły, nie ich dzień był zrujnowany. Ruszyłem w kierunku budki z hot dogami.
Stała naprzeciwko waltzera, więc użyłem tej karuzeli jako punktu orientacyjnego, bo nie dało się jej przegapić. Całe wesołe miasteczko zbudowane było wokół niej.
Szedłem w stronę zniekształconej muzyki płynącej z wysłużonych głośników. Efekt dopełniały wielobarwne, błyskające światła i krzyki osób siedzących w drewnianych wózkach, które coraz szybciej obracały się wokół starej karuzeli.
Kiedy byłem już blisko, spuściłem wzrok i zacząłem uważniej badać wydeptaną ziemię. Śmieci, papierki po hot dogach, ale ani śladu portfela. Oczywiście. Mickey Metal miał rację. Ktoś już na pewno go znalazł i zwinął moje pieniądze.
Westchnąłem i podniosłem głowę. Najpierw zauważyłem Albinosa. Oczywiście nie było to jego prawdziwe nazwisko. Potem dowiedziałem się, że był to pan Halloran i że miał być naszym nowym nauczycielem.
Trudno go było przeoczyć. Był bardzo wysoki i szczupły. Miał na sobie wyblakłe dżinsy, luźną, białą koszulę i duży kapelusz słomkowy. Wyglądał jak ten piosenkarz z lat siedemdziesiątych, którego lubiła moja mama. David Bowie.
Albinos stał obok budki z hot dogami, sączył oranżadę i patrzył na waltzera. A przynajmniej wydawało mi się, że patrzy na karuzelę.