"Normalni tu nie pracują". Tak wygląda codzienność w szpitalu [FRAGMENT]

Świeże, ostre, wyraziste spojrzenie i skondensowane, reporterskie pióro. Paweł Kapusta przedstawia codzienność personelu medycznego. Z jego reportaży pt. "Agonia" wyłania się wstrząsający obraz polskiej rzeczywistości szpitalno-ratunkowej, pełnej czarnych dziur, za które płaci się w najlepszym razie zdrowiem.

2240,00 zł (dwa tysiące dwieście czterdzieści złotych, zero groszy). Oto wypłata za ponad 80 interwencji w miesiącu, w tym wyjazdy do czterech ciężkich wypadków samochodowych, pięć reanimacji i cztery osoby własnoręcznie skradzione śmierci. Paragon na ludzkie życie opiewa w Polsce na 14 złotych netto za godzinę.

Ratownicy medyczni, lekarze, lekarze rezydenci, pielęgniarki, transplantolodzy, funkcjonariusze służby więziennej, wreszcie – pacjenci. Opowiadają o rzeczywistości rodem z filmu akcji, w którym grają bagatelizowane role drugoplanowe. Na pierwszym planie zawsze jest system. Oni z kolei, oprócz wkładania nadludzkiego wysiłku w ratowanie ludzkiego życia, próbują na co dzień ratować systemowe niedoróbki. Za wszelką cenę, czasem wbrew procedurom walczą, by zminimalizować straty. Również w ludziach.

Paweł Kapusta śledzi ciąg skandalicznych absurdów i procedur utrudniających życie zarówno pacjentom, jak i lekarzom. Absurdów stanowiących często bezpośrednie zagrożenie dla ludzkiego życia, wycenianego przez urzędników niżej niż dzień pracy na kasie w supermarkecie. Lekarze – chronicznie zmęczeni, lawirujący między rzucanymi przez system kłodami – popadają we frustrację. Albo po prostu – wyjeżdżają na Zachód.

Książka dostępna jest w formie ebooka w Publio.pl >>

 

Przeczytaj fragment książki „Agonia. Lekarze i pacjenci w stanie krytycznym”:

Trzeba przeżyć taką śmierć

Piotr przez kilka lat pracował jako lekarz w szpitalnym oddziale ratunkowym połączonym z jednym z 14 polskich centrów urazowych. Robota tutaj jest jak cięcie sztormowych fal drewnianą łódką. Śmigłowce i karetki zwożą ofiary z wielonarządowymi obrażeniami z najcięższych wypadków (nie tylko komunikacyjnych). Są też zawały, udary, nieudane próby samobójcze, zatrucia, utonięcia, porażenia prądem. Wszystko, co najgorsze. Na oddziale 18 łóżek, dwóch lekarzy, pięć pielęgniarek, jeden ratownik. Obszar operacyjny: promień 80 kilometrów, 600 tysięcy ludzi. Średnio w czasie doby obsługiwanych jest 70 pacjentów. Zdarzają się jednak dyżury, podczas których przewija się setka. Praca w tempie sprinterskim. Dzieje się tyle, że nie wiadomo, w co ręce włożyć.

Przez sale niesie się dzwonek telefonu. To dźwięk nieszczęścia. Informacja, że ktoś stanął nad przepaścią i jeszcze nie podjął decyzji. Lekarz ze śmigłowca w telegraficznym skrócie:

- Lecimy. Dziecko, wypadek samochodowy. Uraz wielonarządowy: brzuch, klatka piersiowa, twarzoczaszka, połamane nogi i ręce. Krążenie zatrzymane, reanimowany. Siedem minut i jesteśmy. Cześć.

Piotr uruchamia procedurę. Najpierw informacja do pracowników oddziału. Krzątanie wokół erkowego łóżka, włączenie USG, szykowanie przyrządów i aparatury. W tym czasie Piotr wydzwania trauma team: grupę lekarzy specjalistów, bez której uratowanie dziecku życia będzie niemożliwe.

- Panie doktorze, zaraz zleci na śmigle dziecko z wypadku - to do ortopedy.

- Panie doktorze, ciężki przypadek, dziecko, wielonarządowe obrażenia – to do chirurga. Podobne telefony wykona jeszcze do neurochirurga, torakochirurga, radiologa i anestezjologa. Wszyscy zjawią się w kilka minut. Staną przed rozsuwanymi drzwiami, wciągną na dłonie gumowe rękawiczki.

Wjeżdżają nosze, ratownicy trzymają kroplówkę. Chłopiec - na oko sześć lat - leży na pomarańczowej, ortopedycznej desce. Jest cały we krwi, widać otwarte złamania. Sytuacja dramatyczna. Brak oznak życia, zatrzymane krążenie.

- Miał wiotką klatkę piersiową, kręgosłup, szyję. Był po prostu cały połamany - opowiada Piotrek.

To nie film, więc nikt nie krzyczy: "Panie doktorze, tracimy go!". Oczywistych poleceń też nie ma, wszyscy wiedzą, co robić. Akcja przypomina pracę dobrze zaprogramowanej maszyny. Wkłucia, pobranie krwi, próba krzyżowa. Piotr udrażnia drogi oddechowe: wyciąga rękę, pielęgniarka podaje laryngoskop. Jeszcze raz: rurkę intubacyjną, ssak. Ktoś inny rozcina ubranko, jeszcze inny - cewnikuje. Radiolog robi przyłóżkowe zdjęcia kończyn. Raz, dwa, trzy, cztery - trwa nieustanny masaż. No, dalej mały. Gdy tylko ruszy, będzie można pojechać na trauma skan, całościowy tomograf komputerowy. Później - od razu na centralny blok operacyjny. Wszyscy są gotowi, kilku chirurgów pali się do pomocy. Raz, dwa, trzy, cztery, tlen. Dawaj!

Ale chłopiec nie ruszy. Nie otworzy oczu. Jego serce nie zabije.

Zaraz na oddział wbiegnie matka. Zrozpaczona kobieta, która chwilę wcześniej dowiedziała się o śmierci męża. Przy życiu trzyma ją tylko nadzieja na uratowanie syna. Ona jeszcze nie wie tego, co wie Piotr. Za chwilę jej o tym powie. A gdy powie, ona wpadnie w obłęd.

- Normalni na oddziałach ratunkowych i w centrach urazowych nie pracują. Obcujemy z takimi widokami i zdarzeniami, urwanymi nogami, wnętrznościami, mózgiem na wierzchu, śmiercią, że normalny człowiek by zwariował, zasłabł kilka razy przy pierwszej okazji. Czasem podczas reanimacji zdarza się komuś z nas zaśpiewać, powiedzieć żart. Rozmawiamy ze sobą w taki sposób, że gdyby ktoś nas nagrał, byłby ogólnopolski skandal. A my po prostu tak odreagowujemy. Staramy się odciąć. Bez tego skończylibyśmy w psychiatryku. Śmierć dzieci to jednak sytuacja skrajna. Porusza nawet lekarzy medycyny ratunkowej. To rzadkie przypadki, w naszym szpitalu jest ich 10-12 w roku.

Niby rzadkie, ale raz w miesiącu trzeba taką śmierć przeżyć.

 Piątek, godzina 13.05

- Wieziemy wam pana, upadek z dużej wysokości. Urazy ręki i kręgosłupa. Duża utrata krwi. Jesteśmy za kilka minut - mówi ratownik. Rozłącza się.

Z kolei ten SOR jest nieduży. Raptem cztery łóżka obserwacyjne i dwa erkowe, te do reanimacji. Gdy w okolicy zdarzy się coś naprawdę poważnego, pacjent wieziony jest od razu 60 kilometrów do centrum urazowego, do Piotrka. Jednak i tu zdarzają się bardzo ciężkie przypadki.

- Ogarnę to, ty zajmij się resztą - mówi do swojego kolegi lekarza Darek, 12 lat w zawodzie jako chirurg i specjalista medycyny ratunkowej. Na dyżurze nieprzerwanie od 30 godzin. Jeszcze tylko 18 i jego szychta dobiegnie końca. Dziś na oddziale jest ich dwóch, do pomocy cztery pielęgniarki. W oddali słychać wyjącą syrenę. Na terenie szpitala milknie, jeszcze dwa razy w lewo i karetka będzie na podjeździe.

Nosze wjeżdżają na oddział. Słychać jęk. Mężczyzna spadł z maszyny podczas pracy w lesie. Lecąc, obijał się o metalowe elementy. Złamana kość rozorała skórę. Kumple z roboty zadzwonili po pomoc.

- Zakładamy historię. Tomografia: głowa, szyja, zdjęcie klatki piersiowej, ręki - mówi Darek.

Działają automatyzmy. Pobranie krwi: jonogram, morfologia, kreatynina. Od pana czuć alkoholem, to również trzeba sprawdzić. Jeszcze grupa krwi i próba krzyżowa. Ciśnienie, tętno, temperatura. Wszystko idzie jak w zegarku. Pielęgniarka rozwija jeden z opatrunków. Rana wygląda bardzo źle, obficie krwawi. Trzeba ją szybko podłapać na peany (takie kleszczyki do skóry). Na drugą wystarczy podwiązka. Zaopatrzenie na sucho jałowymi gazikami, anatoksyna przeciw tężcowi. Jazda na tomograf!

- Halo, proszę pana! Słyszy mnie pan? - Stan pacjenta nagle się pogarsza, traci oddech. Darek wstrzymuje nosze. - Nieprzytomny! - lekarz podnosi głos. - Zatrzymał się! Dawać go na erkę!

Pojawia się drugi doktor. Na trzy: raz, dwa, trzy, hop! Zaczyna się walka.

Intubacja, elektrody, EKG. Adrenalina według protokołu, masaż, raz, dwa, trzy, cztery, tlen, defibrylacja, raz, dwa... Pielęgniarki krążą wokół pacjenta jak wolne elektrony. Jedna zakłada cewnik do pęcherza, druga wkłuwa się w szyję. Raz, dwa, trzy, tlen, tlen. Pięć minut, piętnaście, dwadzieścia. Jedna, druga, trzecia pętla reanimacyjna. Pan Karol, lat 56, pracownik leśny, ojciec czwórki dzieci, dziadek dwójki wnucząt. Jego los w rękach Darka, Jakuba, Danki i Renaty.

 Piątek, godzina 14.20

Pięć osób na lewo od małego stolika. Siedzą na krzesełkach wzdłuż ściany. Na stoliku kilka ulotek, kolorowe pismo, nad nim - tablica korkowa z przygwożdżonymi obwieszczeniami. Sześć, siedem - w dalszej części poczekalni. W kącie, koło okna, jest jeszcze jedno wolne miejsce. Usiądź i obserwuj.

Brzęczenie automatu do kawy. Jarzeniówka. Momentami jakiś stukot zza ściany i urywany, przytłumiony dźwięk karetki. Spokój. Irytację budzi tylko niebieski zegar, odliczający kolejne minuty wyglądania pomocy. Jedna z pań (ta pierwsza od lewej) mówi, że od kilku dni boli ją brzuch. Dziś już nie wytrzymała i przyszła. Kazali czekać na badania, siedzi drugą godzinę. Ten gość najbliżej automatu wracał wczoraj z roboty i krzywo stanął. Myślał, że samo przejdzie, ale kostka spuchła. Przykuśtykał. Kazali czekać. Siedzi już od dwóch godzin. A to dziecko z ojcem pojawiło się tu 45 minut temu. Wyszedł do nich lekarz. Niemal w biegu spytał gdzie boli.

- Tutaj - powiedział chłopiec, wskazując na pępek. Doktor zamienił z opiekunem dwa słowa, kazał czekać i czmychnął za drzwi.

Do recepcji wchodzi pięćdziesięciolatek. Trudno powiedzieć, czy na twarzy ma wyrysowany jeszcze strach czy to już ból.

- Słucham pana? - słychać z okienka.

- Zakłuło mnie w klatce. Ledwo idę - duka pielęgniarce w rejestracji.

Ta bez kolejnych pytań prowadzi go na oddział.

Scenę obserwuje mężczyzna z dłonią owiniętą ręcznikiem. Mył naczynia, pęknięta szklanka rozcięła mu skórę od małego palca aż po kciuk. Owinął więc łapę, wsiadł w auto i przyjechał. Patrzy na to, walczy ze sobą dobrych kilka minut, ale nie wytrzymuje. Wstaje, wchodzi na oddział przez duże, białe drzwi. Szarpie za jedną klamkę - zamknięte. Za drugą - nic. Kilka kroków dalej, kolejna klamka - drzwi puszczają. W pomieszczeniu jeden lekarz, dwie pielęgniarki. Rozmawiają, on trzyma kawę. O nie, tego to już za wiele.

- To ja, kurwa, czekam od dwóch godzin, aż ktoś mi łaskawie pomoże, a wy sobie, do chuja, kawkę pijecie? Na dodatek ja siedzę i czekam, a jakiś gość wchodzi z ulicy i zajmujecie się nim od razu? Poza kolejnością? Robicie sobie, kurwa, jakieś żarty?

Konsternacja.

Piątek, godzina 14.00

Raz, dwa, trzy. Tlen, tlen. Jeszcze trochę, próbujmy. Kolejne minuty: 10, 15, 20. To już grubo ponad godzina walki o ojca czwórki, dziadka dwójki. Zespół się nie poddaje. Jeszcze kilka ruchów i jest! Monitor krzyczy dobrą nowiną. Wrócił, odżył, udało się! Pacjent odzyskuje rytm.

- Dzwońcie po kardiologa do konsultacji, teraz jak najszybciej na diagnostykę.

Pacjent wyjeżdża na zdjęcia. Zespół nie świętuje sukcesu, na tym niewielkim oddziale mają w miesiącu kilka podobnych. Ale zmęczenie, owszem, daje o sobie znać. Lekarze z dwoma pielęgniarkami na moment siadają, jeden chwyta duraleksową szklankę z zimną kawą, którą zrobił dwie i pół godziny wcześniej. Łyk. Rozsuwają się drzwi. To pielęgniarka.

- Panie doktorze, zrobiłam pacjentowi z ulicy EKG. Są zmiany niedokrwienne.

Czyli zawał. Jeden z lekarzy kończy dwuminutową pauzę, znika.

Mija kilkanaście sekund. Znów rozsuwają się drzwi. Teraz jakiś gość z ręcznikiem owiniętym wokół ręki. Momentalnie wybucha.

- To ja, kurwa, czekam od dwóch godzin, aż ktoś mi łaskawie pomoże, a wy sobie, do chuja, kawkę pijecie? Na dodatek ja siedzę i czekam, a jakiś gość wchodzi z ulicy i zajmujecie się nim od razu? Poza kolejnością? Robicie sobie, kurwa, jakieś żarty?! - krzyczy.

- Proszę pana, właśnie skończyliśmy reanimację. Musimy chwilę odpocząć. Proszę stąd wyjść i czekać na swoją kolej - mówi jedna z pielęgniarek. I tak jest wyjątkowo miła dla agresywnego pacjenta.

- Gówno mnie obchodzi jakaś reanimacja!

Konsternacja, ale tylko chwilowa. Takie zachowanie to przecież smutna norma.

Może trudno to sobie wyobrazić, ale warto spróbować. Zespół prowadzi jednocześnie dwie reanimacje. Dwa zatrzymania krążenia zwiezione przez karetki w jednym momencie. Leżą i walczą łóżko w łóżko. Na oddziale sytuacja w miarę opanowana (czytaj: pełno potrzebujących, ale nikt nie umiera), całe siły przerzucone więc tylko na to. Adrenalina w podwójnej dawce, podwójne uciski, podwójny tlen. A w poczekalni awanturuje się kobieta – córka starszej pani przywiezionej z migotaniem przedsionków. Czyli sprawą mogącą czekać. Jest tak namolna, że pielęgniarka na recepcji nie daje sobie z nią rady. Prosi o pomoc lekarza, który właśnie odpoczywa po kolejnej pętli reanimacyjnej.

- Kiedy zajmie się pan moją mamą? - pyta kobieta. Oblicze ma ostre jak tasak. To chyba sugestia, że nie prowadzi negocjacji, a po prostu wymaga.

- Nie teraz, prowadzimy dwie reanimacje - szybka odpowiedź.

- To czy może pan przerwać reanimację i zająć się moją mamą?

Doskonale wie, co mówi i czego wymaga. Lekarz uśmiecha się tylko pod nosem. Zawrotka na pięcie, powrót do erkowej sali.

Inny oddział ratunkowy. Za Wojtkiem - triażowym (osobą decydującą o kolejności przyjęć według stanu zdrowia pacjenta, a nie momentu jego pojawienia się na izbie przyjęć) od kilkudziesięciu minut biega kobieta, prosi o miejsce na oddziale. Mówi o bólu, że już dłużej nie da rady.

- Oddział nie jest z gumy, nie mam gdzie pani położyć. Pani stan zdrowia pozwala na czekanie. Musi pani czekać. Albo tak jak pani już mówiłem, może pani spróbować w Nocnej Pomocy Lekarskiej - mówi Wojtek.

Mija kilka minut, sytuacja się powtarza. Po kolejnych pojawiają się nerwy, krzyki i groźby.

- Dobrze, zapraszam panią ze sobą.

Ratownik uchyla drzwi, wprowadza zadowoloną z siebie pacjentkę. A tam - łóżka zajęte, ludzie na wózkach i krzesłach, nawet na materacach na ziemi.

- No, proszę teraz do kogoś podejść i zrzucić go z łóżka. Tutaj leży pani z ostrym bólem brzucha, tutaj pani, która jeszcze dwie godziny temu była reanimowana. Tu pan z podejrzeniem udaru. Proszę, niech pani kogoś wyprosi i się położy na jego miejscu.

Nie chciała.

'Agonia. Lekarze i pacjenci w stanie krytycznym', autor: Paweł Kapusta'Agonia. Lekarze i pacjenci w stanie krytycznym', autor: Paweł Kapusta Wydawnictwo Wielka Litera

Książka dostępna jest w formie ebooka w Publio.pl >>

Fragment pochodzi z książki: "Agonia. Lekarze i pacjenci w stanie krytycznym", Paweł Kapusta, Wielka Litera 2018.

Więcej o: