"Silva rerum II" Kristiny Sabaliauskaite - fragment bestsellerowej sagi

"W tej książce jest cały barok" - pisali recenzenci, a autorkę nazwali "literackim Mozartem". Olga Tokarczuk stwierdziła nawet, że "Kristina Sabaliauskaite należy do najmocniejszych i najbardziej wyrazistych głosów powieści historycznej w Europie". Do księgarń trafia właśnie "Silva rerum II".

Jest rok 1707. Splądrowane przez żołdaków Karola XII ziemie litewskie nawiedza czarna śmierć, a w ślad za nią klęska nieurodzaju. Trafiając w sam środek tej zawieruchy, poznajemy nieumiarkowany przepych i dowiadujemy się, czym jest śmiertelny głód. Zwiedzamy wyniszczone wojną i zarazą, lecz nadal piękne, barokowe Wilno i zapuszczamy się w dalekie knieje, po drodze poznając szwedzkich dezerterów, rosyjskich żołdaków, żydowskich lekarzy, holenderskich szulerów, tureckie nałożnice, francuskie damy, upartych Żmudzinów, ironicznych wilnian oraz przede wszystkim Annę Katarzynę i Jana Izydora Narwojszów, szlacheckie małżeństwo, któremu historia i własne namiętności rzucą wielkie wyzwanie…

Kristina Sabaliauskaite jest doktorem historii sztuki, w jej żyłach płynie krew polskich przodków. Czterotomowa saga Silva rerum na Litwie doczekała się aż 45 wydań, osiągając nakład 250 000 egzemplarzy. Autorką polskiego przekładu jest Izabela Korybut-Daszkiewicz. Książka ukazuje się 19 września nakładem Wydawnictwa Literackiego.

 Książka jest dostępna w formie ebooka w Publio.pl >>

'Silva Rerum II', Kristina Sabaliauskaite'Silva Rerum II', Kristina Sabaliauskaite Wydawnictwo Literackie

Fragment powieści

Anna Katarzyna z Kotowiczów Narwojszowa wyruszyła z Wilna na północ, do dalekich Milkont, już po kilku tygodniach, bo cóż innego mogła uczynić niż posłuchać męża i spełnić jego wolę. Odgrażała się wprawdzie, że pojedzie do rodziców, ale były to puste słowa - nikt by tam na nią nie czekał, ona  zresztą też nie odważyłaby się na ten krok, wiedząc, że ludzkie języki ranią mocniej niż kule, a walka z obyczajem jest jak zawracanie kijem Niemna. Pamiętała też inne mądre przysłowie: jak sobie pościelesz, tak się wyśpisz, i nikogo nie mogła tutaj winić, gdyż swoje zimne małżeńskie łoże posłała sobie sama, przecież nie wychodziła za mąż z rozsądku, lecz z miłości, za przyczyną tego afektu, który jest niczym więcej jak krótkotrwałym, złudnym powiewem szaleństwa. O tym myślała, siedząc w trzęsącej karecie zmierzającej na północ, i ta podróż była nudna jak wszystkie podróże, dwóch służących męczyło się z tyłu na załadowanych skrzyniach, Polusia zajęła miejsce naprzeciwko niej i zabawiała niezmordowaną Teofilę, która nie wypuszczała z rąk swego bandalora, a ona, Anna Katarzyna, w zamyśleniu gładząc Zefirka, swojego pieska pokojowego, z głową osłoniętą podróżnym kapturem i wspartą o szybę tępym wzrokiem patrzyła na przesuwające się za oknem mokre pola, z których zwieziono już plon, na przydrożne nędzne karczmy żydowskie, na małe drewniane dworki szlacheckie porozrzucane w oddali, niewiele różniące się od chat bogatych kmieciów, na ciemne lasy z podmokłym mchem, z kroplami deszczu kapiącymi z igieł i liści. Co jakiś czas próbowała czytać, ale te parę książek w karecie nie było najlepiej dobranych: albo pobożne rozmyślania, nieodpowiednie teraz, kiedy zżerała ją ledwie powstrzymywana złość, albo tkliwe francuskie powieści o starożytnych pasterzach i pasterkach, o kochankach przeklętych przez pogańskich bogów, i udręki Astrei oraz miłosne cierpienia Celadona tylko ją śmieszyły, wiedziała przecież, że w życiu nie tak to wygląda, i po co te wszystkie namiętności - dla cielesnej consumptionis, tak obrzydliwej i odpychającej? Siedziała więc z głową wspartą o okno karety i myślała, jak to wszystko mogłoby się potoczyć, gdyby było inaczej - gdyby na przykład miała więcej szczęścia i nie przyszła na świat jako najmłodsza córka Kotowiczów, ta, dla której zwykle nie starcza już posagu albo starcza go jedynie na klasztor, i jak by to wszystko się ułożyło, gdyby nie wysłano jej zaraz po ukończeniu osiemnastu lat na dwór Jego Książęcej Mości kanclerza wielkiego litewskiego Karola Stanisława Radziwiłła, wraz z pouczeniami i jednoznaczną wskazówką matki: że ma służyć młodej pani kanclerzynie, która w dodatku była jej imienniczką, nie zasypiać gruszek w popiele i znaleźć sobie dobrego męża, a jeśli się przypodoba książęcej parze, to może i posag od nich dostanie. I gdyby była najstarszą córką, której należała się przynajmniej czwarta część majątku ojca i połowa dóbr matki, a nie tą najmłodszą bez posagu, to jej rodzice - dopiero teraz to zrozumiała - za nic w świecie nie pobłogosławiliby jej związku z dzielnym rotmistrzem Janem Izydorem Narwojszem, bo chociaż jego ród słynął z obfitości posiadanych ziem, a ojciec nieboszczyk zostawił Janowi Izydorowi spory majątek, to jednak jacyś tam Narwojszowie z Milkont nie stanowili odpowiedniej partii dla Kotowiczówny, dziewczyny z prastarego rodu, której przodkowie wywodzili się z władców naddunajskich Scytów, a jej świętej pamięci stryj był samym biskupem wileńskim. Ale rodzice się nie sprzeciwiali i zaraz spisano intercyzę, ona była najmłodszą córką bez posagu, a on jedynakiem, zamożnym dziedzicem, przystojnym i lubianym przez księcia rotmistrzem z rocznym wynagrodzeniem ośmiu tysięcy złotych i pokaźnymi wpływami z posiadłości ziemskich, i to jemu, a nie jej, książę dał posag - tamten dworek pod Birżami, no i cóż, teraz to wszystko było mocno zaniedbane, wynajęte albo zastawione u lichwiarzy, a wynagrodzenie podczas wojennej zawieruchy rotmistrz nie zawsze dostawał. Co się zaś tyczy jej... ona, kiedy go zobaczyła, natychmiast straciła głowę, pamięta tamtą chwilę w Białej, gdy w towarzystwie kilku szlachciców przyjechał z Wilna z jakąś ważną depeszą do jaśnie oświeconego księcia, i taki prosto z siodła, z ochlapanymi błotem połami szustokoru, dzwoniąc ostrogami, szeleszcząc wywiniętymi cholewami wysokich butów, krokiem tancerza szedł przez salę, w której wszyscy zebrali się w oczekiwaniu na wieści, i kiedy minął ją, Annę Katarzynę, od razu zawrócił, stanął przed nią, z szacunkiem schylił głowę, popatrzył jej w oczy, a potem na dekolt, aż na piersiach wystąpiły jej czerwone plamy, uśmiechnął się tym swoim zabójczym, swawolnym, słodkim jak miód uśmiechem i pomaszerował dalej, a ona jak bezmyślna mucha, na własną zgubę, ugrzęzła w tym miodzie, w dodatku inne dwórki wmówiły jej ten afekt, wszystkie chichotały wieczorami przez całe dwa miesiące i wszystkie mdlały z zachwytu, jakiż on wspaniały i jak na nią spojrzał, i co z tego wyniknie, już tylko dlatego, że był buntownikiem, narażającym życie konfederatem, mężnym uczestnikiem zwycięskiej bitwy, gotowa była, w razie konieczności, poświęcić swe dobre imię i nawet z nim uciec, ale nie musiała tego robić, ponieważ i jej rodzice, i najjaśniejszy książę, i księżna Anna Katarzyna z Sanguszków Radziwiłłowa dali im swoje błogosławieństwo, gdy tylko poprosił o jej rękę. Dopiero teraz zrozumiała, jakie to wszystko proste i pospolite: on miał pieniądze i majętności, ona dobre pochodzenie, które dla żmudzkiego szlachcica, podopiecznego jaśnie oświeconego kanclerza stało się słodką cykatą dodaną do ciasta przywilejów, i wesele książęca para wyprawiła im piękne, jej rodziców prawie nic ono nie kosztowało, i w tamten dzień, kiedy zarumieniona szła do ołtarza, wystrojona jak królewna w złoty brokat podarowany przez jej dobrodziejkę, kiedy szła do czarnego ołtarza z białymi aniołami w kościele Świętej Anny w Białej, wprost napatrzeć się nie mogła na swojego ślicznego rotmistrza - w mundurze, z ozdobnym akselbantem, z tymi niesfornymi, kręconymi włosami, w które miała ochotę delikatnie zanurzyć palce - i była pewna, że to najszczęśliwszy dzień w jej życiu. I jakże by się zdziwiła, gdyby ktoś jej wówczas powiedział, iż się nie myli: to naprawdę był jej najszczęśliwszy dzień, pierwszy i ostatni szczęśliwy dzień jej małżeństwa, który skończył się już wieczorem, kiedy po uczcie, tańcach i składaniu życzeń, po udzielonym przez księcia błogosławieństwie odprowadzono ich do sypialni - na ostatni toast, cukrową kolację i noc poślubną, i już wtedy powinna się była zaniepokoić, gdy kompani z pułku wywabili pana młodego na dół, znów do sali biesiadnej, żeby wznieść jeszcze jeden pożegnalny kielich, a ona, rozebrana przez służące, w samej tylko nocnej koszuli pięknie utkanej przez siostry sakramentki, drżąc nie tyle z zimna, ile z podniecenia, czekała długie godziny na swojego młodego męża, który zjawił się w sypialni dopiero nad ranem, pijaniuteńki, i jeszcze chciał ją pocałować, ale nie trafił do jej ust - minąwszy się z nimi, runął na poduszkę i zachrapał bezwstydnym pijackim snem. A ona przez resztę nocy cicho przełykała łzy, zawstydzona, rozczarowana, lecz przede wszystkim oniemiała z zaskoczenia, aż w końcu jej też udało się zasnąć, a potem obudził ją dziwny przytłaczający ciężar - to jej małżonek zwalił się na nią, i rozchylając w pięknym uśmiechu usta, z których buchały wyziewy wczorajszego trunku, znów próbował ją pocałować, a nawet wcisnąć swój język między jej wargi, i było to coś tak wstrętnego i niespodziewanego, że zaczęła mu się wyrywać, ale Jan Izydor Narwojsz, nie zwracając uwagi na delikatne szamotanie się dobrze wychowanej panny, wziął to, co mu się należało na mocy prawa i złożonych przed Bogiem przyrzeczeń, i kiedy cała ta męczarnia, ból, suche piłowanie w tę i we w tę, wstyd i poczucie winy wreszcie się skończyły, ona została tak, leżąc, z cicho płynącymi łzami, a on, zdumiony, chciał ją chyba jakoś pocieszyć, przytulić, ale zobaczył, że to wszystko na nic, więc się ubrał, i nie czekając na uroczystą pobudkę, zszedł na dół.

Ona także musiała potem zejść na dół - tego wymagał obyczaj i byłoby dziwne, i powstałyby plotki, gdyby zwlekała dłużej niż wypada, toteż zeszła do gości i uśmiechała się, choć oczy miała zaczerwienione, wzniosła z panem młodym toast za zdrowie zgromadzonych, niczego nie dając po sobie poznać, i tylko jaśnie oświecona księżna, jej imienniczka, Anna Katarzyna z Sanguszków Radziwiłłowa, kobieta niezwykłej mądrości i gołębiego serca, wzięła ją później na stronę, do jednej z antykamer, i pogładziwszy po policzku, nie zadając żadnych pytań, rzekła: płacz, moje dziecko, płacz, ja też płakałam, myślisz, że inaczej za mąż wychodziłam? I zaczęła opowiadać, jak to jej opiekunka i dobrodziejka, jaśnie pani hetmanowa Katarzyna z Sobieskich Radziwiłłowa, postanowiła połączyć dobra dziedziczne Zasławskich i Sanguszków, i bynajmniej nie pytała jej o zdanie. Pewnego dnia kazała jej, szesnastoletniej wówczas dziewczynie, włożyć najlepszą suknię, bo będzie uroczystość, i wieczorem zaprowadziła ją cichutko do kaplicy, no i cóż... dziękowała losowi, że przed ołtarzem nie stał jakiś zupełnie obcy mężczyzna, lecz syn jej dobrodziejki, najjaśniejszy książę, którego przynajmniej znała od najmłodszych lat, i chwała Bogu, bo mogło być znacznie gorzej; i z tobą też wszystko będzie dobrze, moja duszko, stałaś się kobietą, taki już nasz los; a człowiek z niego dobry, szlachetny, to nic, że wczoraj wypił. Zresztą księżna wiele już takich młodziutkich mężatek na swym dworze widziała i wyjątkiem były te, co nie płakały nazajutrz po weselu, i te wyjątki zdarzały się tak rzadko, iż zaraz podejrzewano i plotkowano, że dziewictwo straciły jeszcze przed ślubem, cóż poradzić, skoro ta nasza kobieca dola taka. I Anna Katarzyna Narwojszowa wiele razy zadawała sobie później pytanie, co zrobiła nie tak owego pierwszego wieczora, jak by to było, gdyby ona wtedy była inna; nie spała nocami, szukając w sobie, w swoim ciele i usposobieniu wad, które mogły go zniechęcić, może go coś odstraszyło, może to znamię na piersi, a może jej brzydkie uszy, z których w dzieciństwie śmiały się jej siostry, może gdyby nie to, jej mąż zostałby wtedy w alkowie, oddałaby chyba wszystko, żeby poznać przyczynę, bo całe jej dalsze życie było tylko znoszeniem tej kobiecej doli, pokornym dźwiganiem własnego krzyża, miała jednak nadzieję, że jeśli podaruje mu potomka, to mąż zacznie ją traktować inaczej, i tylko dlatego, tłumiąc obrzydzenie, wytrzymała jeszcze kilka następnych razy, lecz udało im się spłodzić jedynie córkę, a ponieważ coś w jej ciele zachowało pamięć tamtej pierwszej nocy, zapierała się w sobie, jeżyła się, sztywniała, ledwie jej dotknął; i ma się rozumieć, nie polepszyło ich stosunków to, że kiedy zamieszkali razem, zaczęły wyłazić na wierzch różne rzeczy, okazało się na przykład, że on już ma syna, chłopaka, którego spłodził bez sakramentu jeszcze jako gołowąs w Milkontach z jakąś ubogą szlachcianką czy nawet chłopką, i to jemu, temu nieznanemu dziecku, które było teraz półsierotą, ona sama, jeśli mąż został akurat wezwany do wojennych obowiązków, wysyłała po dziesięć złotych, własnoręcznie zapisując ekspensa każdego miesiąca; i nie polepszyło sprawy również i to, że później, gdy tymczasowo zamieszkali w Wilnie, a ona nosiła już pod sercem Teofilę, pewne damy podczas wieczorków w różnych domach, gdzie się zbierano, żeby wyszywać lub popijać modny petercyment, znacząco przewracały oczami i mówiły, że jej zazdroszczą, bo słyszały, że jej mąż znakomicie opanował sztukę miłości, czy to prawda, pytały chichocząc, a ona milczała i oblewała się rumieńcem, wprowadzając je w błąd, bo nie przez onieśmielenie robiła się czerwona, tylko ze złości, że jej mąż, jak się okazuje, kocha wszystkie, tylko nie ją. I nie polepszyło ich stosunków to, że urodziwszy Teofilę, widywała go wciąż rzadziej i rzadziej, ponieważ najpierw wzywały go sprawy szlacheckiej konfederacji oraz bitwy, potem zaś niemal bez przerwy towarzyszył księciu, był bowiem nie tylko jego rotmistrzem, lecz i wiernym klientem, toteż ciągle bawił w Białej lub w innych posiadłościach Radziwiłłów, a już z pewnością nie pomogło ich małżeństwu to, że po tych strasznych hulankach w Birżach, urządzanych na cześć Jego Wysokości króla Augusta i moskiewskiego cara Piotra, wrócił sponiewierany, gdzie tam sponiewierany, cały aż granatowy od śladów pocałunków obcych kobiet, w dodatku w tych najbardziej wstydliwych częściach ciała; ona może nie znała się na tajnikach łoża, ale takie znaki to z pewnością umiała rozpoznać, i odtąd nawet patrzeć na niego nie mogła, a co tu mówić o tym, żeby jej dotykał, więc jeśli niekiedy jeszcze przychodziła mu ochota na spełnianie małżeńskiego obowiązku, to ona wymawiała się, że jest chora albo że odprawia pokutę, z biegiem czasu przestała go potrzebować, zresztą zaczęła się wojna i ludzie nie to mieli teraz w głowie, a kiedy ustawały bitwy, kończyły się hulanki i rotmistrz wracał do domu, ona liczyła na palcach dni, kiedy znów wyjedzie, bo, szczerze mówiąc, lepiej jej było bez niego; lepiej, kiedy go nie widziała, nie musiała patrzeć na jego znajomą sylwetkę i ruchy, które tak bardzo ją teraz drażniły, i czasem łapała się na bluźnierczej myśli, że chętnie zostałaby wdową, tylko dziecka szkoda, bo Teofilę Jan Izydor kochał do szaleństwa, nie szkodzi, że dziewczynka; a i ta mała biedulka w owych rzadkich chwilach, gdy widywała ojca, tak się do niego kleiła, że trudno było ją od niego oderwać, i ubóstwiała go, głupiutka, jakby był Bogiem.

'Silva Rerum II', autor: Kristina Sabaliauskait?'Silva Rerum II', autor: Kristina Sabaliauskait? Wydawnictwo Literackie

Książka jest dostępna w formie ebooka w Publio.pl >>

Fragment książki "Silva rerum II" Kristiny Sabaliauskaite w przekładzie Izabeli Korybut-Daszkiewicz. Wydawnictwo Literackie, 2018.

Więcej o: