Książka „Nie ma” powstała przez prawie dekadę…
Przez 9 lat. Ale nie pracowałem nad nią tyle, tylko 9 lat temu powstały pierwsze historie, pierwsze pomysły. Książkę zacząłem pisać właściwie w grudniu ubiegłego roku. Wcześniej miałem zebrany materiał do różnych historii i... nie umiałem tego napisać. Mam taką zasadę życiową, myśl, która mi przyświeca, że na wszystko w życiu musi przyjść odpowiedni moment. W związku z tym, jak coś nie idzie, to ja się z tym nie spieszę. Jestem w tej szczęśliwej sytuacji, że nic mnie nie goni. Nie jestem reporterem na etacie, który po prostu musi oddać tekst. Do pewnych tematów trzeba dojrzeć.
W przypadku jednego z rozdziałów tej książki długo nie miałem wystarczającej ilości materiału. To był tekst o matce chrzestnej Lecha Kaczyńskiego, Zofii Woźnickiej, i jej siostrze. Przez 9 lat nie wiedziałem, jak się za ten materiał zabrać i skąd go w ogóle wziąć. Brakowało mi story. Dałem ogłoszenie do „Dużego Formatu”, że szukam ludzi, którzy znali siostry. Zgłosiły się dwie, spotkałem się z nimi, ale wciąż to nie było to. Nie wiedziałem właściwie, czym te siostry żyły na co dzień. Byłem przekonany, że już mi się nie uda tego napisać. Może co najwyżej maleńką nowelkę.
I stał się pewien cud. Zajrzałem do takiego starego zeszytu, gdzie notowałem różne pomysły do „Nie ma”. Znalazłem karteczkę sprzed 8 lat, podpisaną przez asystentkę mojego działu reportażu, Małgorzatę Łubińską. Ta karteczka gdzieś mi się zawieruszyła, wpadła między gazety, nie miałem świadomości jej istnienia. Było na niej napisane: „pani Hanna Jarnowska ma 86 lat i bardzo dużo listów od sióstr Woźnickich. Spiesz się.” Pomyślałem sobie, że ta pani miała wtedy 86 lat, minęło 8, teraz już powinna mieć 94. Ciekawe czy jeszcze żyje. Zadzwoniłem, a ta pani ożywionym głosem powiedziała: „Po 8 latach pan dzwoni? Listy są i czekają”. Spotkaliśmy się. Okazało się, że ta urocza pani była jedną z najbliższych – poza Jadwigą Kaczyńską – przyjaciółek sióstr. Jedna z pań Woźnickich miała taką zasadę, że wysyłała jej co tydzień relację z życia. Nagle okazało się, że mam wreszcie o czym pisać. Dzięki tym listom powstał najdłuższy rozdział w mojej książce, „Nieznajomy wróg jakiś”, o ciotkach Lecha i Jarosława Kaczyńskich.
Książka "Nie ma" dostępna jest w formie ebooka w Publio.pl >>
W tym rozdziale jest mnóstwo smaczków na temat słynnych bliźniaków. Pana bardziej zainteresował sam temat sióstr Woźnickich czy fakt, że były tak blisko związane z rodziną Kaczyńskich? Nie bał się pan zarzutów, że podgląda pan jedną z najważniejszych rodzin w tym kraju?
Jarosław Kaczyński jest postacią publiczną, więc myślę, że w tym wypadku ochrona prywatności jest troszkę inna. Poza tym piszę o nim jako o dziecku. Usiłowałem się zresztą skontaktować w sprawie sióstr Woźnickich, ale – tak to nazwę – nie miałem szczęścia. Zresztą, w tym tekście nie ma nic kompromitującego, to zupełnie niewinne rzeczy. Jak w rozdziale pojawia się, na przykład, określenie, że chłopcy są mądrzy, że aż strach, to przecież nie będę tego autoryzował u Jarosława Kaczyńskiego. To jest jednak opinia innej osoby, do której miała prawo.
Bez tych bliźniąt los sióstr Woźnickich oczywiście też byłby ciekawy, bo to jest opowieść o tym, jak jedno z bliźniąt nie jest w stanie żyć bez drugiego. To historia o wielkim przywiązaniu i o wielkiej miłości. A kiedy czytamy o tych paniach i w tle mamy świadomość, że one były bardzo blisko z bliźniętami, których znamy wszyscy, to już się to czyta inaczej. To jest opowieść podwójna – i o tej parze, i o tej parze. „Nie ma”, o którym ja piszę, zyskuje na znaczeniu. Może nawet będziemy w stanie lepiej zrozumieć Jarosława Kaczyńskiego. Jestem przekonany, że jeśli to przeczyta, po prostu się rozrzewni i będzie tylko wzruszony. Nie liczę na żadną inną reakcję.
Mariusz Szczygieł podpisuje książkę 'Nie ma', Fot. Mariusz Szczygieł
W książce znalazł się reportaż „Śliczny i posłuszny”, który miał być początkiem „Nie ma”.
Miałem zebrane materiały do innych rozdziałów, ale ten napisałem jako pierwszy. To był materiał interwencyjny. Kobieta, która – jak podejrzewam – całkowicie wyparła z pamięci popełnione zabójstwo, zgłosiła się do Ministerstwa Edukacji Narodowej, aby pracować w dość ważnej komisji. Miała oceniać nauczycieli etycznie i warsztatowo, czy mogą być dożywotnio nauczycielami mianowanymi. Wydrukowałem ten reportaż w „Dużym Formacie”, bo chodziło mi o ten aspekt interwencyjny.
Ale historia ze „Ślicznym i posłusznym” sprawiła, że jeszcze bardziej odsunąłem pisanie tej książki. Ten reportaż kosztował mnie tyle energii, tyle złych emocji, tyle wysiłku psychicznego i mentalnego, że właściwie nie chciało mi się pisać podobnych rzeczy, które mówią o innych drastycznych „nie ma”.
W książce Pan napisał rozdział, co z tym reportażem się później stało. „Sprawczość” tego tekstu bardzo pana zaskoczyła.
Tak. Byłem przygnieciony sukcesem i antysukcesem tej publikacji jednocześnie.
Wyobraźmy sobie, że ten reportaż nie został wydrukowany wtedy w „Dużym Formacie”, ale wiedziałby pan, jak zareaguje na niego opinia publiczna. Umieściłby go pan, mimo wszystko, w tej książce?
Dziś napisałbym to chyba inaczej. Wiedząc, że moja bohaterka została łatwo zdekonspirowana, napisałbym rzecz, która byłaby bardziej przypowieścią. Nie opierałbym się raczej tak na realiach. To, że ona pracuje dla Ministerstwa Edukacji też bym pewnie zachował dla siebie. Zawiadomiłbym tylko ministerstwo osobną drogą, że tam jest taka pani…
Ale reportaż już powstał i jest faktem. Później powstało wiele innych tekstów na temat tej kobiety, gdzie można odnaleźć jej prawdziwe nazwisko. Ja ciągle się trzymam pseudonimu, który jej tam nadałem.
Napisałem w książce, że w świecie internetu „nie ma” nie istnieje. Mówimy: „internet pamięta”. Jako ateista użyję pojęcia „grzech”, bo tutaj jest ono najlepsze. W dzisiejszych czasach grzech nie może być wymazany. Może ktoś nam ten grzech odpuścić, ale informacja o nim nie zniknie z sieci. Nawet wymazanie skazania sądowego za taki czyn, jeżeli ktoś odbędzie karę, też jest już niemożliwe.
Pan sam w świecie internetu jest bardzo aktywny. Od półtora roku prowadzi pan konto na instagramie. Prawie 900 postów, 27 tysięcy obserwujących…
I ja to robię bez niczyjej pomocy! Lubię sam do wszystkiego dochodzić, to jest dla mnie najprzyjemniejsze. Tak samo na Instagramie. Kiedy przekroczyłem 20 tysięcy obserwujących, zgłosiły się do mnie jakieś agencje, które chciały pomagać mi w prowadzeniu konta. Nie wiem nawet, jak miałyby to robić. Dla mnie to jest wielka satysfakcja, że swoimi długimi postami przyciągam ludzi do pisania długich komentarzy. Nie mam napięcia, że muszę natychmiast mieć 100 tysięcy obserwujących. Cieszę się, że są ludzie, którzy chcą czytać teksty, które piszę każdego poranka. Ale chcę to robić sam.
Przepraszam, że użyję takiego porównania, ale ono jest bardzo adekwatne. Mówi się: „płatna miłość”, a to oznacza seks za pieniądze. Ja, dopóki mogę w moim życiu, chcę mieć seks, który wynika z tego, że ja się komuś podobam, ktoś inny mi się podoba, jest chemia między nami. A nie, że zapłacę, odpowiem na ogłoszenie… W ten sposób nie chciałbym żyć.
Jeżeli na pana Instagramie pojawiłoby się coś nie pochodzącego bezpośrednio od pana, obserwujący by to od razu wyczuli.
Różne firmy proponowały, żebym wpływał na opinie innych za prezenty, za honorarium, w ukryty sposób. Byłbym taką kryptoreklamą…
A to jest bardzo popularne…
Zwłaszcza wśród aktorów i aktorek. „Założy pan koszulę i wcale nie musi pan jej wprost reklamować. Wystarczy, że się pan w niej sfotografuje. Nie musi nic pan na ten temat pisać”… Ale już napisałem moim fanom: piszę wyłącznie o tym, co mi się podoba. To musi być moje, wszystko musi być moim wyborem. Tak jak w moim życiu chcę, by wszystko wynikało z moich namiętności, z moich emocji. Nie ma tak, że napiszę na jakiś temat, który mi nie leży. Albo bo ktoś mi kazał, ktoś mnie namówił, ktoś zapłacił. Na pewno tego bym nie zrobił. Muszę się w temacie zakochać po prostu. Mam to szczęście, że piszę wyłącznie szczerze i podejmuję tematy szczerze, nie na zamówienie. Do wynajęcia jestem jako konferansjer, bo to jeden z moich zawodów, ale to inna sprawa. Jeżeli chodzi o pisanie, to musi ono po prostu – chyba zaraz zamienię się w Paulo Coelho albo Edytę Górniak! – wypływać z mojego serca. Nie da się inaczej. I mimo to jakoś na tym zarabiam i mogę się utrzymać. To jest naprawdę duże szczęście żyć z własnych książek.
À propos Coelho… Napisał pan książkę o sprawach, powiedziałbym, fundamentalnych. Pojawia się śmierć, samotność, radzenie sobie z nią.
Hanna Krall o tych sprawach mawia „odwieczne”. „Panie Mariuszu, musimy pisać o odwiecznych sprawach”…
Na zdjęciu spadochroniarz z okładki książki 'Nie ma'. Wykonany przez Michała Mroczka, Fot. Mariusz Szczygieł
Cytuje pan ją zresztą w tej książce: „wszystko musi mieć swoją formę, swój rytm, panie Mariuszu, zwłaszcza nieobecność”. Czy to była przestroga przed tym, aby nie popaść w banał? To pewnie nietrudne przy pisaniu na tematy „odwieczne”. Nawet jeżeli jest się doświadczonym pisarzem.
W łatwość, w sentymentalizm, jakiś kicz, rzeczywiście. Hanna Krall dała mi tę uwagę, ale nie ośmieliłem się jej ambarasować moją książką przed drukiem. Wydaje mi się, że jestem już na to za dorosły.
Natomiast przy pisaniu „Nie ma” miałem wyjątkowo aż dwoje redaktorów. Po raz pierwszy był to też mężczyzna. Pierwsza osoba to Julianna Jonek, która jest szefową naszego wydawnictwa Dowody na Istnienie i jest też moją przyjaciółką. Druga osoba to Jacek Mozolewski, również mój przyjaciel. Jacek skończył teologię i filozofię i, tak jak Julia, przeczytał w życiu bardzo dużo książek. Często słyszę od nich krytyczne uwagi o innych tytułach, bo oni prywatnie chlaszczą na wszystkie strony książki różnej maści literatów. Pomyślałem sobie, że to będzie świetny duet i byłoby dobrze, jak dałbym im do zredagowania moją książkę. Nie potrzebuję w życiu głaskania, zapewnienia że to wszystko jest wspaniałe. Praca polegała na tym, że to, co napisałem, wysyłałem im oddzielnie do czytania, żeby się wypowiedzieli niezależnie od siebie. Nie znali swoich uwag nawzajem. Wprowadzałem ich poprawki. Albo czasem nie wprowadzałem, bo uważałem, że pozostanę wierny sobie.
Nie lubię pisania w pośpiechu. Każde zdanie w mojej książce umiałbym uzasadnić. Nie piszę w sposób automatyczny. Nie jest to u mnie strumień świadomości, słowotok czy – jak złośliwie mówimy w naszym środowisku – „sraczka słowna”. Wszystko jest wynikiem równania matematycznego. Oczywiście, czytelnik nie musi tego widzieć. Wczoraj rozmawiałem z jednym recenzentem, który powiedział, że przeczytał moją książkę w jeden wieczór i pół nocy. Ta książka była jednak dla niego nie do wytrzymania. Pocisk emocjonalny. Żałował, że nie rozłożył sobie tego na tydzień. Rozumiem, że mimo tego mojego matematycznego podejścia, te emocje tam są.
Ale to nie musi się przecież wykluczać.
Niektórzy jak słyszą, że był jakiś koncept, że siedzi facet, że główkuje i coś wykoncypował sobie, to myślą, że to jest taka sztuczna quasi-literatura. A tu emocje jednak są.
W książce wiele „nie ma” jest też pisane specyficznie: na czerwono, wersalikami. Skąd ten pomysł?
W ten sposób piszę o „nie ma”, które jest wartością, pojęciem filozoficznym, psychologicznym. Nie, że nie ma w domu kawy, bo się skończyła. W trakcie lektury czytelnik sam sobie to „nie ma” zdefiniuje, ale dla mnie to było „nie ma”, na które specjalnie chciałem zwrócić uwagę.
W książce pisze pan też „pamiętam” - w cudzysłowie.
Czytam teraz książkę „Ucho igielne” Wiesława Myśliwskiego i on też sporo pisze o pamięci. Że pamięć jest wszystkim, co mamy, ale ta pamięć jest bardzo ułomna. Do tego wszystko przetworzone przez pamięć staje się czymś innym. A my nic nie mamy, poza pamięcią. Co prawda mamy jeszcze pamięć innych ludzi, ale ich wspomnienia są też ułomne.
Ostatni raz widziałem się z panem Wiesławem Myśliwskim na festiwalu w Szczebrzeszynie półtora roku temu. Nie rozmawialiśmy, o czym piszemy książki, ale coś musi być w powietrzu, że się ludziom w naszej rzeczywistości coraz bardziej fakty nie zgadzają. A fakty się często nie zgadzają z tego powodu, że każdy je pamięta inaczej.
Było dla mnie wielkim odkryciem, kiedy zadzwoniłem do nieznanej mi poetki czeskiej. Jej wiersz przeczytałem na ścianie wagonu metra. Tak mnie zachwycił, że postanowiłem zdobyć jej numer i do niej zadzwonić. Pamiętam tę rozmowę sprzed 9 lat i ją odtworzyłem. Nagle okazało się, że przez przypadek znalazłem w internecie zapis z jej dziennika. W tym zapisie wspomina mój telefon. Ale to jest zupełnie inna wersja! Kto kłamie? Ja nie kłamię! Ale nie wierzę, żeby Viola kłamała. Gdzie jest więc ta prawda? W związku z tym, na potrzeby tego tekstu – a może w ogóle na potrzeby ludzkości? – stworzyłem taki wynalazek, że „pamiętam” zawsze trzeba pisać w cudzysłowie.
A może remedium na ten problem przynosi inna bohaterka pana książki, czyli Ewa od Excelu życia. Ta historia przypomniała mi bohaterkę z innej pana książki, która notowała wszystkie wydarzenia ze swojego dnia. Nawet tak błahe, że wstała. Albo zjadła.
Pan mówi o Janinie Turek. One są jakoś podobne do siebie. Janina Turek z książki „Kaprysik” notowała wszystko, a Ewa notuje tylko sukcesy, stresy i porażki. Z założeniem, że sukcesów musi być więcej. Już to założenie, że sukcesów musi być więcej, wpływa na jej życie.
To mi przypomina koncepcję bilansu afektywnego. Najlepiej, jeśli bilans emocji pozytywnych do negatywnych wynosi 3 do 1. Pana bohaterka ma 504 sukcesy, 17 porażek i 93 stresy.
To, że ona ma takie założenie, że sukcesów musi być więcej, jest dla niej walką z „nie ma”. Bo gdyby nie miała sukcesów, a same porażki, to jej życie z nimi byłoby jednym wielkim „nie ma”. Zresztą była skazana na porażkę przez rodziców i przez los. Postanowiła się z tego wyzwolić. Jest takie ładne zdanie z książki francuskiego pisarza George'a Pereca: „umknęli własnej historii”. I ona też umknęła własnej historii.
„Nie ma” w tej książce, chcę podkreślić, nie jest tylko „nie ma”, które jest czymś smutnym albo oznacza pustkę. To „nie ma” może być wartością. Pustka może być wartością. Nie wiem, czy pan zauważył, że ja nie używam słowa „strata” albo „brak”. W stracie i braku jest coś takiego smutnego, jakaś przegrana. „Nie ma” może być też pożyteczne.
Książka 'Nie ma' w ebooku, Fot. Publio.pl
Pisze pan na początku książki: „nic w tej książce nie jest zmyślone. Gdybym zmyślał, byłaby o wiele ciekawsza”. W „Nie ma” są bardzo osobiste rozdziały. To są właściwie bardziej opowiadania niż reportaże. Pisze je pan w trzeciej osobie. Zastanawiałem się, czemu służy ten zabieg.
Nie umiem pisać o intymnych sprawach w pierwszej osobie. Po prostu byłoby to jakoś takie nieskromne, nachalne. Ale też wydaje mi się, że jeżeli pisze się o sobie w trzeciej osobie, to łatwiej się zdystansować. W mojej książce „Zrób sobie raj” jest taka opowieść o rzeźbiarzu Davidzie Cernym. Piszę tam o Davidzie jako o „Czechu”, a o sobie jako o „Polaku”. Wtedy jestem bardziej szczery niż jako „ja”, bo myślę, , że czytelnik nie wie, że to jestem ja. To jest tylko złudzenie, ale to złudzenie jest mi potrzebne. W ogóle złudzenia są nam potrzebne w życiu.
Przy czytaniu opowiadania o kocie... Pomyślałem sobie, że to jest bardzo w stylu Oty Pavla.
Otę Pavla uwielbiam, tak jak uwielbiam Hannę Krall, Kurta Vonneguta i Sándora Máraia. Myślę, że na tysiąc procent jakaś część tych autorów musiała się osadzić w moim pisaniu.
Mówię w takich sytuacjach, że coś mi się „rozpuściło w mózgu”.
Świetne! W każdym razie... O wiele łatwiej jest mi napisać „on płakał” niż „ja płakałem”. To by mi nie przeszło przez klawiaturę.
Wspomina pan jeszcze takie słowo „ubytkowanie”. Słowo, które nie ma także żadnego ładunku emocjonalnego. Książki są ubytkowane.
Książki w bibliotekach są oddawane na makulaturę, oddawane za darmo, wyrzucane. Na to wszystko jest jedno słowo „ubytkowanie”. Ono jest tak neutralne, że aż boli. Aż ta neutralność mnie zabolała. Dlatego postanowiłem też zrobić rozdział o ubytkowaniu. To słowo ma zakłamać rzeczywistość. A „nie ma” nie da się nigdy zakłamać. Mówimy, że idziemy do sklepu z antykami, do sklepu ze starymi szpargałami, starociami, do rupieciarni. A ja w książce piszę o „sklepie po umarłych”, bo w takich miejscach są przede wszystkim przedmioty po ludziach, którzy nie żyją. Stworzyłem taką nazwę sklepu, bo chciałem pokazać czytelnikowi, że jak coś nazwiemy zgodnie z prawdą, to inaczej na to patrzymy.
Ten sklep z rzeczami po umarłych jest w Budapeszcie przy Döbrentei utca pod numerem dziesiątym. Opisał to pan tak plastycznie...
Że miał pan wrażenie, że widzi te rzeczy (śmiech). Dziękuję. Ja w tym sklepie poczułem się bardzo szczęśliwy, a wie pan z jakiego powodu? Wie pan w ogóle, co to jest szczęście reportera? Do tego sklepu jeżdżę co jakiś czas, ale nie byłem przez rok. Gdy zajrzałem tam ponownie, zobaczyłem pięć tych samych starych szczotek do ubrań i na dwóch z tych szczotek były te same siwe włosy, co przed półtora rokiem. Dla mnie to było coś niesamowitego, że te szczotki są te same i te włosy też tam zostały. Jeśli czasami jestem szczęśliwy jako reporter, to w takich właśnie momentach, kiedy zauważam, coś, czego może inni nie widzą.
Myślę, że w kolejnej edycji któregoś z przewodników o Budapeszcie powinno nadmienić się o tym sklepie. „Sklep po umarłych”. Tylko dlaczego to miejsce tak zwróciło pana uwagę? Takich sklepów jest bardzo dużo...
Ten był na mojej drodze do łaźni Rudas, którą uważam za najpiękniejsze miejsce w Budapeszcie. To jest stara turecka łaźnia z XVI wieku, gdzie jak leżę w wodzie, to wpatruję się w taką starą kopułę, która ma pełno kolorowych szkiełek, słońce przez nią prześwituje i rozświetla na kolorowo mgłę, w której pływają ludzie... Jakbym miał powiedzieć o miejscu, w którym jestem szczęśliwy, to – poza mostem Legii w Pradze, na który lubię patrzeć podczas mgły wiosennej lub jesiennej stojąc tyłem do Teatru Narodowego, i mieszkaniem mojej przyjaciółki z Pragi, pani Heleny Stachovej – to łaźnia Rudas jest miejscem, w którym naprawdę jestem na świecie szczęśliwy. Będąc tam myślę sobie: „Jezu, jak pięknie że się urodziłem”. Sklep poznałem przypadkowo, idąc do tej łaźni. To miejsce, od którego nie mogę się uwolnić. Tam są wspaniałe przedmioty, których mi tak szkoda, że je kupuję po to, żeby je dawać znajomym w prezencie do adopcji. Tak jak zwierzęta się adoptuje, tak można też adoptować przedmioty.
Cytat z książki 'Nie ma', Fot. Wydawnictwo Dowody na Istnienie
Wspomina pan co jakiś czas Czechy. Pan jest nieodłącznie kojarzony z Czechami...
I pewnie tak już zostanie.
Pamiętam jedno z pana spotkań autorskich, to było jakoś rok temu. Wspomniał pan wtedy, że żadnej książki o Czechach już nie będzie. A z drugiej strony pan do Czech i tak wraca.
W „Nie ma” są dwie historie czeskie. Nawet trzy, bo jeszcze jest rozdział o moim Tacie w Pradze.
Przyjeżdża tam z panem po raz ostatni.
Muszę czytelnikom powiedzieć, że od rozdziału „Jerzy Szczygieł w Pradze”, w którym opisuję czwarty ostatni raz mojego Taty w Pradze, był już szósty ostatni raz mojego Taty w Pradze. I szykuje się siódmy. W książce czeskie są jeszcze dwie historie. Piszę o Violi Fischerovej, wspaniałej czeskiej poetce, i o historii willi rodziny Müllerów, która jest najbardziej awangardową przedwojenną willą praską. To były historie, do których materiał miałem już zebrany w czasach pisania innych książek o Czechach, ale planowałem je do „Nie ma” właśnie. To są ostatnie takie historie, zwłaszcza że chyba już nie napiszę reportażu z Czech, który bardzo bym chciał napisać. Mam jeszcze jeden temat. Tylko że bohaterka nie chce się zgodzić na rozmowę.
Kogo nie ma w „Nie ma”?
Nie ma bardzo znanej amerykańskiej gwiazdy filmów porno, która zdobyła chyba wszystkie nagrody, jakie można zdobyć w tej branży. Miała wypadek samochodowy i po nim zaczęła poruszać się na wózku. Otóż gwiazda jest Czeszką, która po tym wypadku zrezygnowała, rzecz jasna, z zawodu i wróciła do kraju. Podjęła studia medyczne, skończyła psychiatrię i teraz jest bardzo cenioną i ukochaną przez swoich pacjentów psychiatrą-geriatrą. Bardzo chciałem z nią porozmawiać o tym, czego w jej życiu już nie ma. To byłaby fantastyczna historia. Wysłałem jej wszystkie moje książki po czesku i bardzo zachęcający list. Nigdy nie odpowiedziała, a ja nie chciałem jej zmuszać do tego. Pewnie nigdy tego tematu nie podejmę.
A skąd pan wziął pomysł, że okładce „Nie ma” pojawi się obraz Michała Mroczki „Spadochroniarze”. Czy on się też łączy z tym, o czym pan pisze w „Nie ma”?
Łączy się. To jest obraz, którego nie mam gdzie powiesić w domu, a bardzo go lubię. Jakbym miał ratować coś z pożaru, to moje obrazy, które nie są jakimiś obrazami starymi, bardzo cennymi, ale są dla mnie ważne. „Spadochroniarze” to obraz na jaki patrzę, kiedy jestem w moim gabinecie. Siedzę na kanapie, czytam książkę, naprzeciwko mam moją bibliotekę, dosyć dużą. A ten obraz po prostu stoi oparty o tę bibliotekę. Jak tak patrzyłem na niego, to w pewnym momencie takie zdania mi się urodziły na temat tych spadochroniarzy: „jeszcze nie dolecieli, a już znikają. Jeszcze nie dolecieli, a już się rozpuszczają. Spadochrony i oni sami. Jeszcze nie są u celu, a już ich nie ma”. Jak sobie to pomyślałem to, mój boże, przecież to jest o „nie ma”! A potem bardzo długo zastanawiałem się nad tym, jakie zdanie będzie idealne do oddania tego obrazu. Uznałem, że nadaje się do tego zdanie Marii Janion, tytuł jej książki: „żyjąc, tracimy życie”. Czyli w tej książce mamy też taką malarską wersję „Nie ma”.
Wrócił pan do „Kaprysiku” jakiś czas temu. Wspominał pan, że „Projekt: prawda” będzie kontynuował pan do śmierci. Zastanawiałem się czy „Nie ma” chciałby pan w jakiś sposób kontynuować.
W nowym „Kaprysiku” dodałem historię o Idzie Kamińskiej. Gdyby się okazało, że pojawią się nowi chętni do opowiedzenia o „nie ma”, jakiego tu jeszcze nie było, to ja jestem otwarty. W przypadku „Nie ma” może powstać drugi tom, tylko że muszą być równie mocne historie, równie mocne „nie ma” i inne „nie ma” niż te, z którymi mamy do czynienia tutaj. Nie uważam, że skatalogowałem wszystkie „nie ma”. Niestety, świat ma ich zbyt dużo. Albo świat jest jednym wielkim „nie ma”.
Dziękuję za rozmowę.
Książka "Nie ma" dostępna jest w formie ebooka w Publio.pl >>
Okładka książki 'Nie ma', Mariusz Szczygieł